Dla Jurka to była podstawa: trzeba myśleć, że jesteśmy silni
Rozmowa z Edwardem Skorkiem
Przenieśmy się wspólnie do przełomu lat 50. i 60. XX wieku. Zapada decyzja, że siatkówka znajdzie się w programie igrzysk olimpijskich w ’64 roku. Pan u progu lat 60. jest młodym, 17-letnim chłopakiem. Zacznijmy więc może od osobistej perspektywy: jak pańskie pierwsze kroki w sporcie zbiegają się z debiutem siatkówki na igrzyskach?
No cóż, poza sportem dzieciaki nie miały wtedy zbyt wielu pasji do wyboru. Sport integrował, zmuszał do biegania, wypełniał czas. Mieszkałem w starej kamienicy, gdzie było nas chyba pięcioro rówieśników. I albo chodziliśmy grać w piłkę, albo wymyślaliśmy inne zabawy. Graliśmy w siatkówkę przez trzepak. Zdarzało nam się też oglądać mecze siatkarskie w małej lokalnej hali. Z kolei nasz trochę starszy kolega z ogólniaka chodził na zajęcia z siatkówki, które prowadził nauczyciel z pierwszego liceum.
To było w…
…Tomaszowie Mazowieckim, gdzie się urodziłem i wychowałem. Kiedy poszedłem do szkoły średniej, WF-u uczył tam Leszek Frąckiewicz, człowiek, który skończył wychowanie fizyczne we Wrocławiu i zaczął budować siatkówkę w Tomaszowie. Lokalna drużyna zdobyła wtedy zresztą mistrzostwo Polski juniorów, co dla małego, około 40-tysięcznego miasta było niesamowitym wydarzeniem. Z Tomaszowa wywodziło się sporo ważnych zawodników, między innymi bracia Szymczykowie – reprezentanci Polski – czy Andrzej Warych, znany trener siatkówki. I Witek Kobędza, i wielu, wielu innych chłopców.
Koledzy, którzy chodzili na zajęcia do Lechii Tomaszów, namówili mnie, żebym dołączył. Początki wspominam jako trudne. W gronie Lechii byli całkiem doświadczeni zawodnicy, którzy grali w lidze okręgowej czy trzeciej lidze. Białas, Bińczyk, Cygan, Kwieciński – oni nadawali ton i w pewnym sensie nas uczyli. To byli prawie rówieśnicy naszego nauczyciela Frąckiewicza. Pamiętam, że gdy Jurek Szymczyk dostał się do reprezentacji, pojechaliśmy nawet do Łodzi na mecz Polska – Japonia, by obserwować występ kolegi z Lechii Tomaszów.
Który to był rok?
Sześćdziesiąty trzeci. Pamiętam też – ale to już z opowieści starszych kolegów – słowa Zbyszka Ruska, który brał udział w mistrzostwach Europy w Rumunii. Polska reprezentacja gra z Węgrami decydujący mecz i przegrywa. Gdyby pokonali Węgrów, polska męska reprezentacja prawdopodobnie grałaby w ’64 roku w Tokio.
W przegranym meczu z Węgrami podstawową szóstkę tworzyli Sierszulski, Tomaszewski, Rutkowski, Siwek, Kiełpiński i Kołodziejczyk. Na zmiany wychodzili Szlief, Tietianiec, Flisiuk, Gediga, Pałaszewski i Szperling. Czy ci zawodnicy byli dla pana punktem odniesienia?
Oczywiście. Do dziś pamiętam, jak na meczu łódzkiego AZS-u z Legią po raz pierwszy zobaczyłem Wojtka Rutkowskiego. Dla mnie to była niesamowita postać, wszyscy mówili o Wojtku jako niedoścignionym wzorze. Był tam też Tietianiec, byli Radomski i Makaruk, no wielu, wielu zawodników z Łodzi. To na pewno miało na mnie ogromny wpływ.
Kiedy grałem w Lechii Tomaszów, moim głównym konkurentem był Andrzej Niemczyk ze Społem Łódź. Myśmy rywalizowali na poziomie juniorskim i zostaliśmy razem powołani na pierwszy obóz juniorski w Cetniewie. Z całej Polski zjechało mnóstwo chłopaków, naszym trenerem był Józef Śliwka z Wrocławia, który grał w reprezentacji.
Zatrzymajmy się na chwilę przy Niemczyku: jak pan zapamiętał pierwsze spotkanie z chłopakiem, który później – podobnie jak pan, choć w inny sposób – zapisał się w historii polskiej siatkówki?
My bez przerwy rywalizowaliśmy ze sobą o miejsce w reprezentacji. Aż do ’64 roku, kiedy ja zostałem powołany, a Andrzej się nie dostał. On jednak nadal grał i nadal się starał o reprezentację.
Po pierwszym zgrupowaniu w Cetniewie zorganizowano zimowe zgrupowanie w Warszawie – i tam znów się z Andrzejem spotkaliśmy, i znów była rywalizacja.
Zostańmy jeszcze w latach ’62–’63. Wiadomo już, że polscy siatkarze nie wykorzystali szansy na igrzyska, ale do Tokio mają pojechać kobiety. Jak to wtedy wygląda z pańskiej perspektywy – interesuje się pan siatkówką kobiet?
Odrobinę, ale nie tak bardzo. Z zimowego zgrupowania w Warszawie, w którym brały udział również dziewczyny, zapamiętałem Barbarę Hermel, juniorkę. Ona i Andrzej Niemczyk sympatyzowali ze sobą, później zostali małżeństwem. W Warszawie pojawiła się też Krystyna Czajkowska, następna reprezentantka Polski. Najlepiej kojarzę z tamtego okresu właśnie Krysię i Baśkę.
Wiadomo, że jak mężczyźni nie pojechali na olimpiadę, to trzeba było obserwować, co się dzieje z kobietami. Słuchało się głównie relacji radiowych, tak śledziliśmy zresztą cały sport. Pamiętam transmisje olimpijskie z Melbourne, między innymi skok Elżbiety Duńskiej-Krzesińskiej, złoty medal w skoku w dal. Kojarzę relacje bokserskie z mistrzostw Europy w Warszawie. Utkwiły mi w pamięci także biegi Zdzisława Krzyszkowiaka, Jerzego Chromika.
To był bez wątpienia znakomity czas dla polskiej lekkoatletyki.
Tak, złote lata. Słuchaliśmy więc radia, kibicowaliśmy, a niekiedy udawało nam się zobaczyć lekkoatletów na żywo – w ośrodku w Spale. To niedaleko Tomaszowa, więc raz na jakiś czas, przy okazji różnych wydarzeń, zaglądaliśmy tam i przypatrywaliśmy się treningom mistrzów.
Dostrzegam tu pewien paradoks: trudne, gomułkowskie lata, które niewiele chyba dawały powodów do radości, akurat pod względem sportowym zapewniały Polakom mnóstwo pozytywnych emocji.
Myślę, że sport pozwalał nam w pewnym stopniu pokazać naszą niezależność i narodowość. Był bardzo istotny. Pamiętam, że jak pojechaliśmy z Tomaszowa na wycieczkę, żeby zwiedzić stolicę, to w programie znalazł się mecz piłki nożnej na Stadionie Dziesięciolecia. Pamiętam też mecz Polska – Stany Zjednoczone w lekkoatletyce.
To wszystko zostawało w naszych głowach i dawało poczucie, że my również możemy coś osiągnąć, niezależnie od układu politycznego, w którym tkwimy.
Sportowy rok ’64, czyli igrzyska w Tokio, także jest znaczący w kontekście politycznym. Choćby polscy bokserzy – oni tam wygrywają, a to, z kim wygrywają, ma może jeszcze większe znaczenie niż samo zwycięstwo.
Tak, to, że wygrywaliśmy z zawodnikami z ZSRS, było niezwykle istotne. Zresztą wszystkie lata olimpijskie nacechowane były rywalizacją Polska – Związek Sowiecki. Chodziło właśnie o niezależność, którą chcieliśmy pokazać. Zależało nam, by świat zobaczył, że Polacy mogą coś zdziałać.
Jak młode środowisko siatkarskie, w którym się pan wówczas obracał, odebrało brązowy medal siatkarek w Tokio?
To było na pewno ogromne wydarzenie. Dziewczyny od lat radziły sobie lepiej niż chłopaki. Mężczyźni nie mogli się choćby zbliżyć do wyników kobiet.
Już w drugiej połowie lat 50. tak było.
Zgadza się. One zdobywały medale na mistrzostwach świata, na igrzyskach. Żeńska siatkówka zdecydowanie dominowała nad męską i mężczyźni zazdrościli kobietom rezultatów. Starali się im dorównać, ale nie było to łatwe, bo dziewczyny rzeczywiście należały w tamtym czasie do światowej czołówki.
Jak wyglądały wasze kontakty towarzyskie z koleżankami siatkarkami? Wiemy, że niektóre znajomości zamieniły się w relacje bardzo osobiste. Wspomniał pan już o małżeństwie Niemczyków. Podobnie było z Danutą i Jerzym Wagnerami…
Dankę poznałem, gdy w ’63 roku dostałem się na AWF. W moim roczniku znalazło się zresztą sporo siatkarzy: Olek Skiba, Zdzisiek Ambroziak, Jadzia Marko…
Wspaniałe osobowości. Jadwigę Marko nazywano później „miss Marko”.
Tak, bo na mistrzostwach świata zdobyła tytuł miss i była absolutną gwiazdą.
W każdym razie to na studiach zaczęła się na poważnie moja siatkówka. Choć oczywiście w Lechii Tomaszów też dużo ważnego się wydarzyło, mieliśmy bardzo dobre wzorce. Już mówiłem o Kobędzy, Szymczyku, Warychu – to od nich wiedzieliśmy, że AWF jest 10-krotnym mistrzem Polski i że zespół prowadzi Zygmunt Kraus. Dostanie się na AWF i do uczelnianego zespołu było dla chłopaka z małego miasta ogromną nobilitacją. Tam oprócz pierwszego zespołu działał również drugi, prowadzony przez Jana Wolucha, wieloletniego wykładowcę AWF-u. Oba zespoły ze sobą rywalizowały. Ja zostałem zakwalifikowany przez Krausa.
Już na pierwszym roku, trochę niespodziewanie, zacząłem grać. Najpierw Kraus mnie nie wystawiał i na każdy weekend jeździłem do domu, do Tomaszowa. Ale wkrótce, chyba pod koniec listopada, trener powiedział, żebym nie jechał, bo będę grał. No i jest mecz AWF-u z Pogonią Szczecin, nasze chłopaki przegrywają 0 : 2. Ja stoję gdzieś z boku i Kraus ni stąd, ni zowąd – bo on nigdy nie uprzedzał, kogo wpuści, a kogo nie – mówi, że mam wejść.
Miałem wtedy jakieś minimalne doświadczenie z ligi i dużo więcej szczęścia niż umiejętności, ale podobno zagrałem bardzo dobrze. Zwyciężyliśmy i tak zaczęła się moja kariera zawodnicza, zostałem powołany do reprezentacji.
Po sezonie 1963/1964 Kraus rezygnuje z prowadzenia drużyny AWF-u i zostaje właśnie trenerem reprezentacji, nadal więc działacie razem.
W ramach swojego pierwszego turnieju wyjazdowego z reprezentacją byłem z Krausem we Francji, w Holandii i później w Moskwie. Tam już miałem ustalone miejsce w szóstce, trener mnie regularnie wpuszczał.
A potem był oczywiście pierwszy siatkarski Puchar Świata, zorganizowany w Polsce. Wspaniałe przeżycie! Pamiętam, jak byliśmy w Łodzi i przygotowywaliśmy się do finałów. Akurat przylecieli Japończycy, którzy źle znieśli turbulencje podczas lotu z Rzeszowa do Warszawy, ale mocno trenowali. Zaskoczyło nas, że rano przed meczem mieli normalny trening. W ogóle do nas nie docierało, że tak można. Ale to były pierwsze znaki, które mówiły nam, w jakim kierunku zmierza siatkówka – bo okazało się, że trening do południa jest potrzebny, by organizm się jakoś przystosował.
Docierały do nas różne wieści o wielogodzinnych treningach Japończyków i powoli przechodziliśmy na podobny styl. Ale to już nie za Krausa, tylko za Tadka Szlagora, który przejął reprezentację i wprowadzał różne nowości. Na obozie w Przemyślu trening trzygodzinny wyglądał tak, że ćwiczyliśmy dwie godziny, a potem następowała przerwa na automasaż. Każdy siadał gdzieś na ławeczce, masował sobie mięśnie nóg i uzupełniał płyny, żeby podołać następnej godzinie treningu. Tak więc trening zmieniał się wraz z doniesieniami mediów i za sprawą trenerów, którzy obserwowali Japończyków.
Jak Szlagor, który zastąpił doświadczonego Krausa, został przyjęty przez zawodników?
Tadek był takim łącznikiem, bo długo grał w reprezentacji, również za czasów Krausa. Zmiana wydawała nam się naturalna.
W tamtym czasie reprezentacja jest konglomeratem zawodników starszych i młodszych, bo akurat kilku nas doszło: ja, Ambroziak, Paszkiewicz, Zduńczyk, Szymczyk, Wagner, Gościniak. Spotykamy się ze sławami: Tomaszewskim, Sierszulskim, Siwkiem, Kiełpińskim, Suchankiem. Dzięki swojemu wzrostowi – bo Ambroziak miał dwa metry, Paszkiewicz metr dziewięćdziesiąt sześć, a ja metr dziewięćdziesiąt cztery – wnosimy coś nowego do siatkówki.
Również nowe oczekiwania, które mają zostać zweryfikowane podczas mistrzostw świata w Czechosłowacji w ’66 roku. Co prawda bez Gościniaka, ale z panem, Ambroziakiem, Paszkiewiczem i Wagnerem. Jedziecie tam i co się dzieje?
Przede wszystkim jedziemy z ogromnymi nadziejami, ale zdajemy sobie sprawę, że nie będzie łatwo. W grupie wygrywamy z Rumunami, mistrzami Europy. To daje nam kopa, jakąś nadzieję na lepsze granie. No ale później, w konfrontacji z Rosjanami, Czechosłowakami, Bułgarami, wypadamy blado.
W grupie wyróżniono mnie jako najlepszego zawodnika, co dla młodego chłopaka było źródłem ogromnej satysfakcji. Po mistrzostwach, w których zajęliśmy szóste miejsce, został pewien niedosyt, chociaż wiedzieliśmy, że trudno będzie wywalczyć coś więcej. Oprócz Rumunów czy Bułgarów przyjechała tam ekipa z NRD – zespół grający zupełnie inną siatkówkę. Wysoka piłka na skrzydło to był styl, którego nie znaliśmy. Oni zresztą w następnych mistrzostwach świata zajęli pierwsze miejsce.
A na kolejnych mistrzostwach Europy w ’67 roku nie musicie rywalizować ani z NRD, ani ze Związkiem Sowieckim, bo oni już mają zapewnioną kwalifikację olimpijską. Jednak losowanie jest dla was bardzo niekorzystne – trafiacie i na Rumunów, i na Bułgarów, a więc na zespoły, przed którymi trzeba pochylić czoła.
Mimo to mistrzostwa są dla nas dosyć udane, jako zespół młodych tworzony przez Szlagora stopniowo zaczynamy nabierać wartości i siły. Po raz pierwszy w historii zdobywamy brązowy medal na mistrzostwach Europy i uzyskujemy kwalifikację olimpijską.
W ’68 roku na igrzyska jadą z Polski i siatkarki, i siatkarze. Czy nadal rywalizujecie z żeńską drużyną? Czy może jedziecie do Meksyku bez kompleksów, z poczuciem, że udowodnicie, na co was stać?
Jadąc na igrzyska, rzeczywiście zakładamy, że jesteśmy w stanie ugrać jakiś medal. Impreza zaczyna się sensacyjnie, Rosjanie przegrywają z Amerykanami. Wszyscy są w szoku: jak to możliwe, że Amerykanie, którzy dotąd się w zasadzie nie liczyli, pokonują Związek Sowiecki? To jest cios dla drużyny, która parła do zwycięstwa.
Nam z kolei szło dobrze i można powiedzieć, że byliśmy blisko medalu. Wygrana w ostatnim meczu z NRD dałaby nam brązowy medal, niestety się nie udało. Oni u siebie, w NRD, nie mieli chyba ligi, tylko siedzieli skoszarowani w Lipsku i ćwiczyli non stop. To był zespół zawodowy, grający i ćwiczący zupełnie inaczej niż wszyscy pozostali. Dzisiaj informacji statystycznych dostarcza komputer, a oni wtedy nagrywali całe spotkania. Potem to odtwarzali i cały sztab ludzi analizował grę – drużyny zarówno przeciwnej, jak i własnej.
Olimpijski mecz z NRD bardzo utkwił mi w pamięci, mocno przeżyłem porażkę, bo wszyscy liczyliśmy na medal.
Była szansa nawet na srebro, ale ostatni dzień turnieju okazał się koszmarem – wszystko, co mogło się nie udać, faktycznie się nie udało. Japonia wygrała z Bułgarią i zapewniła sobie srebro, wy przegraliście z NRD.
Muszę przyznać, że oni rzeczywiście grali lepiej od nas. Bo my nie graliśmy wówczas normalnie – może był to skutek obciążenia psychicznego, presji wyniku? Może stąd się wzięło nasze niepowodzenie?
Z kolei wasze koleżanki obroniły swój brązowy medal z Japonii. Zrobiły to pod wodzą Krysika, który zdaniem wielu zawodniczek był, mówiąc dyplomatycznie, innym trenerem niż Poburka. Jedna z pań – nie powiem która, bo prosiła o dyskrecję – powiedziała mi: „Nie mając trenera, też obroniłybyśmy brąz”. Więc one mają poczucie sukcesu, a wy niekoniecznie. Porównujecie się z kobiecą drużyną?
Chyba nie, skupiamy się na swoich przeciwnikach. Myślę, że kobiety nie rywalizowały tak zaciekle jak mężczyźni. W męskich ekipach większe były i dotacje – bo stawiano raczej na sport męski – i pragnienie wyniku.
Dodatkowo zbieg okoliczności sprawił, że wśród ośmiu żeńskich drużyn znalazły się bardzo słabe zespoły, na przykład drużyna z Peru, które dostały się na igrzyska wskutek bojkotu mistrzostw świata.
Dziwne to były kwalifikacje… Same igrzyska zresztą też. Dużo się działo w polityce, trwała interwencja w Czechosłowacji. Pamiętam nawet, że przedstawiciel władz – myślę, że z Urzędu Bezpieczeństwa – przychodził do nas i wyjaśniał, jak mamy się na igrzyskach zachowywać w stosunku do Czechosłowaków. Podkreślał, że w ramach sojuszu władzy ludowej interwencja jest słuszną decyzją.
A czy koledzy z Czechosłowacji dawali wam odczuć, że jesteście najeźdźcami?
Nie, nie odczuliśmy negatywnego nastawienia. Oczywiście rozmawialiśmy z Czechosłowakami, a oni przedstawiali nam swoje racje, opowiadali, co się wydarzyło i jak się wydarzyło. Ale nie było to źródłem napięć czy konfliktów.
Muszę zresztą przyznać, że wbrew pozorom i układom politycznym byliśmy bardzo blisko z zawodnikami z bloku wschodniego, może oprócz Bułgarów. No i jeszcze zawodnicy z NRD byli mocno zamknięci, nie próbowali złapać kontaktu, może i bariera językowa wchodziła tutaj w grę.
Wracacie z igrzysk olimpijskich i Szlagor postanawia odmłodzić reprezentację. Pojawiają się koledzy, którzy później, już pod wodzą Wagnera, odegrają dużą rolę w sukcesach polskiej siatkówki. Mówię o Gawłowskim, Bosku, Beblu, Karbarzu.
Zgadza się, ale moim zdaniem trzeba tu koniecznie wspomnieć o klubach.
Kiedy studiowałem i grałem na AWF-ie, w drugim zespole i od czasu do czasu w pierwszym grał Jan Strzelczyk. Po studiach wylądował w Rzeszowie, został trenerem Resovii i ściągnął do siebie chłopaków, których pan wymienia, między innymi Gościniaka, Bebla, Karbarza, Sucha.
To jest nowa jakość w krajowej siatkówce, na mapie Polski pojawia się zespół z Rzeszowa. I oni przechodzą metamorfozę, naśladując styl japoński. Stosują różne numery: podwójna krótka, obejście z tyłu, z przodu, różne warianty. Idą nawet dalej: atakujący wywołuje numer ataku, na przykład jedynka to jest podwójna krótka, a trójka – krótka z tyłu, za wystawiaczem. Jakie zadanie ma tutaj wystawiacz? Ma się zorientować i zobaczyć, czy kiedy skacze na piłkę krótką, skacze też środkowy drużyny blokującej. Jeżeli tamten skacze, to wystawiacz czeka na sygnał wywołany przez atakującego. A jeżeli nie skacze, to gra się krótką.
Czyli w Rzeszowie zaczynają się innowacje.
Tak, i rzeszowski styl grania przyjmują wszystkie zespoły w lidze, łącznie z Płomieniem czy AWF-em. Później gra tak również reprezentacja, co stwarza przeciwnikom wielkie problemy, bo nigdy nie wiedzą, jaki numer zagrania się pojawi. To był system bardzo elastyczny, niedający rywalom szansy na ocenę, kto będzie atakował.
Ze zmianami, które zapoczątkowali Japończycy, wiążą się nadzieje na lepsze wyniki?
Oczywiście, zwłaszcza że polskie zespoły klubowe dzięki nowemu systemowi osiągają sukcesy. Resovia dochodzi do finału Pucharu Europy, Płomień Milowice wygrywa PEMK.
A kiedy wy – jako reprezentacja – macie okazję sprawdzić, czy to rzeczywiście działa?
Nasz odmłodzony zespół musi najpierw zdobyć doświadczenie na rynku międzynarodowym. Zwyciężamy w niektórych turniejach, gramy dobrze, ale jeszcze nie mamy potencjału, żeby pokonywać starsze drużyny – są przecież Rosjanie, Bułgarzy, Niemcy, którzy budowali swoje zespoły wiele lat.
Na mistrzostwa świata w Bułgarii jedziemy jeszcze w mieszanym składzie: trochę zawodników starszych, trochę młodszych. W grupie wygrywamy z Finlandią, Brazylią, Stanami Zjednoczonymi. Wygrywamy też z Węgrami – i po meczu jest kontrola antydopingowa, na którą idą Zdzisiek Ambroziak z Olkiem Skibą.
U Ambroziaka zostaje wykryty niedozwolony środek. Tajemnicza, nigdy do końca niewyjaśniona sprawa. Być może jakaś prowokacja.
Tak. Zwłaszcza że u zawodniczek z Korei Północnej też został wykryty doping. Bardzo długo czekaliśmy na lotnisku na decyzję, gdzie mamy lecieć – do grupy finałowej czy do grupy poza finałem. W końcu okazało się, że jedziemy na grupę finałową.
Ta sytuacja z dopingiem, trudna psychologicznie, zaciążyła na waszych kolejnych wynikach?
No, na pewno miała jakiś wpływ. Dużo było niedomówień, niepewności. Na mistrzostwach Ambroziak spotykał się z Amerykanami. Padały podejrzenia, że to oni coś mu dali – chociaż to byłoby dziwne, bo dobrze nam się rozmawiało, lubiliśmy się. Zresztą Amerykanie za czasów Szlagora przyjeżdżali do nas, obserwowali nasze treningi. Jeden trener ze Stanów spędził z nami prawie całe nasze przygotowania i nawet pojechał z nami na mistrzostwa Europy do Stambułu. Tak że relacje z Amerykanami mieliśmy fajne i nie sądzę, by to oni chcieli zaszkodzić Zdziśkowi.
W każdym razie po mistrzostwach świata został niedosyt, bo mógł być medal, a skończyliście na piątym miejscu.
Nie wywalczyliśmy kwalifikacji do igrzysk, więc musimy ostro się przygotowywać do mistrzostw Europy w Mediolanie w ’71 roku. To jest kolejna szansa, ale wszystko idzie fatalnie. Szóste miejsce – zupełnie nie spełniamy oczekiwań.
Nadzieję odzyskujemy podczas tournée po Japonii. Odbywamy wiele spotkań z Japończykami i raz przegrywamy, a raz wygrywamy. Widać efekty zmian.
Bo to jest czas, kiedy wchodzą Bebel i Stefański, a nie ma już w drużynie Zduńczyka czy Szymczyka.
Na turnieju w Japonii jest jeden bardzo charakterystyczny moment. Gramy przedostatnie spotkanie z Japończykami – na hali, gdzie wysiadła klimatyzacja. Jest ponad 30 stopni, ogromna wilgotność, leje się z nas, jakbyśmy weszli pod prysznic. Tenisówki mokre, nakolanniki mokre. Zmieniamy koszulki, okładamy karki lodem, żeby się ochłodzić. Przegrywamy 2 : 3 – chociaż ostatnia piłka była dyskusyjna, ale to już zostawmy. Po dwóch dniach mamy ostatnie spotkanie i wygrywamy z Japończykami 3 : 0.
Sensacyjny wynik.
Tak, prawdziwa sensacja, Japończycy są zdumieni: „Jak to możliwe? Jeśli będziecie tak grali, to macie pewny medal na igrzyskach”.
Po dobrym wyniku w Japonii jedziemy na turniej kwalifikacyjny do Francji, do Montpellier. I tam mamy bardzo ciężką przeprawę z Amerykanami, dramatyczny mecz.
Ambroziak spóźnia się z blokiem, wysoka piłka upada po stronie amerykańskiej.
Fakt, ale pomagają nam błędy przeciwnika. Kirk Kilgour atakuje nas cały czas po skosie, my przesuwamy blok na skos, a on ciągle wchodzi. I dostaje piłkę, chyba meczową, i idzie po prostej. Wbija gwoździa, ale pół metra w aut. Myli się dwa razy w końcówce i między innymi dzięki temu wygrywamy 3 : 2. Nareszcie mamy kwalifikację olimpijską.
Bo udało się wyrównać.
Wyrównać i zwyciężyć. Wrócę może na chwilę do Kilgoura, bo myśmy się jeszcze później spotkali, obaj graliśmy we Włoszech. Przed igrzyskami w Montrealu w ’76 roku było zgrupowanie, podczas którego wszyscy obcokrajowcy grający we Włoszech pomagali włoskiej reprezentacji w przygotowaniach. Obaj z Kilgourem tam jesteśmy i w trakcie rozgrzewki na siatce zrywa się linka, trzeba wymienić słupek, a to potrwa. Trener Franco Anderlini proponuje zabawę gimnastyczną, różne ćwiczenia, między innymi ze skrzyniami. Kilgour skacze na skrzynię, już ma zeskoczyć i chyba w ostatniej chwili decyduje się na salto do przodu. Spada na kark pomiędzy materace. Rdzeń kręgowy nie wytrzymuje, następuje paraliż.
Straszny wypadek.
Straszny. Później, jak byłem w Stanach, spotkałem się z Kilgourem, jeździł na wózku inwalidzkim. Tak więc chciał pomóc reprezentacji, a przeżył tragedię. Od razu zaznaczę: to nie była wina Włochów. Oni zadbali o zabezpieczenie, o materace, wszystko przygotowali. Kilgour miał po prostu wyjątkowego pecha.
Ale mówiliśmy o meczu z Amerykanami w Montpellier…
Tak, i mam jeszcze jedno pytanie: to prawda, że oni po przegranej płakali?
Zgadza się, płakali, bo zwycięstwo było naprawdę blisko i gdyby nie pomyłka Kilgoura, pojechaliby na olimpiadę.
Trzeba dodać, że w Montpellier w reprezentacji nie ma już Jerzego Wagnera. Ciekaw jestem, jak pan postrzegał relacje, napięcia między nim a trenerem Szlagorem. Co sprawiło, że Wagner pożegnał się z reprezentacją?
Jurek Wagner był bardzo ambitnym zawodnikiem. Miał chyba metr osiemdziesiąt pięć, ale zupełnie nie był skoczny. Miał też swoją teorię grania na wystawie i niespecjalnie dawał się przekonać do innej koncepcji. A to nowe rozegranie Resovii, o którym wcześniej mówiłem, pasowało Tadkowi Szlagorowi. Tak więc myślę, że tu nie chodziło o różnice charakterów, tylko Wagner nie pasował do koncepcji grania, którą preferował Szlagor.
Wkrótce zaczynają się igrzyska, jedziecie do Monachium pełni nadziei.
Traktujemy to naprawdę poważnie. Podejmujemy decyzję, że nie pójdziemy na otwarcie igrzysk, bo tam przez wiele godzin się stoi – są hymny, występy, różne cuda. Ograniczamy się do transmisji w telewizji, liczy się dla nas przede wszystkim pierwszy mecz, który gramy z Czechosłowakami. Jakoś sobie wbiliśmy do głowy, że to mecz o wszystko, który otwiera drogę do medalu, więc musimy wygrać.
To założenie okazało się przekleństwem, bo przegraliście, chociaż w pierwszym secie mieliście przewagę…
Przegrana podcięła skrzydła całej drużynie i rzutowała na naszą postawę na późniejszych etapach turnieju. Później mieliśmy bardzo dobry mecz z Rosjanami. Przegraliśmy 2 : 3, ale tam było kilka momentów spornych. Zawodnicy, którzy nie grali, mocno nas dopingowali, przez co sędziowie nawet wstrzymali mecz i zaczęli naszych kolegów upominać, karać. Następne spotkanie, z Bułgarią, dawało szanse na lepszy rezultat. Znów jednak przegraliśmy.
Nasz zespół nie był jeszcze okrzepły, doświadczony emocjonalnie. A igrzyska są trudne, bo mnóstwo się dzieje. Wszędzie znani zawodnicy, ciągle nowe doniesienia o wynikach, gwar na stołówce, wydarzenia kulturalne, imprezy… Tymczasem turniej siatkówki jest bardzo długi. Trzeba umieć się wyłączyć z wielu spraw, koncentrować się na własnym działaniu, a nie na otoczeniu.
Na igrzyskach czynniki psychologiczne działają mocniej niż na innych zawodach? Łatwiej się rozproszyć?
Sądzę, że tak, bo wszystko się nakłada, szczególnie w przypadku siatkarzy. Lekkoatleci przyjeżdżają, startują, wygrywają albo przegrywają i kończą. A my siedzimy na miejscu przez całe igrzyska – musimy być w centrum wydarzeń i zarazem umieć się wyłączyć, gdy informacje bombardują nas non stop.
To były zresztą specyficzne igrzyska. Zamach na izraelskich sportowców…
Tak, pamiętam to słynne spotkanie na stadionie, przemowę przewodniczącego MKOl-u. Wszyscy czekali na decyzję dotyczącą igrzysk. Ja nie miałem wyrobionego zdania, nie umiałem określić, czy powinniśmy kontynuować, czy jednak przerwać.
Decyzja o kontynuacji zmieniła charakter całej imprezy – historycy ruchu olimpijskiego do dziś podkreślają, że Meksyk to były ostatnie igrzyska radości, swobodnej wymiany. Po Monachium wyglądało to już inaczej.
Chociaż muszę powiedzieć, że również Montreal, przynajmniej dla nas, był bardzo radosny, mimo politycznego zamieszania i ograniczeń na początku imprezy. Natomiast w Monachium przytłaczała nas świadomość, że coś się wydarzyło na igrzyskach, które powinny być przecież wydarzeniem pokojowym, dalekim od polityki. A już na pewno od terroryzmu i przemocy – tu zaś zginęli ludzie, co na pewno miało niebagatelny wpływ na wielu uczestników.
W siatkówce na podium nie ma niespodzianek: Japończycy, Niemcy z NRD, Związek Sowiecki. Wy wracacie bez medalu. Co się dzieje później?
Mamy badania na AWF-ie, przyjeżdżają wszyscy przedstawiciele powołani do reprezentacji i Szlagor nakreśla plan działania. Rozjeżdżamy się do klubów, część z nas idzie na leczenie, część czeka na zgrupowanie w Zakopanem. Nic specjalnego się nie dzieje – i wtedy zapada decyzja o zmianie trenera, którym zostaje Jurek Wagner.
Dla was, zawodników, jest to szokująca decyzja?
No jasne! Przecież Jurek nadal gra w warszawskiej Skrze i nigdy nie prowadził żadnego zespołu. O wszystkim dowiadujemy się nagle, pocztą pantoflową. Wcześniej nie było żadnych plotek, domysłów. Inaczej niż dziś, gdy wszystkie informacje są natychmiast dostępne w internecie, telewizji czy radiu.
Ja, ponieważ jestem w Warszawie, dowiaduję się jako jeden z pierwszych. Spotykam Tadka Szlagora, wspominam o zgrupowaniu w Zakopanem, a on na to: „Ale mnie tam nie będzie”. „Jak to?” „No bo nie jestem już trenerem, zostałem zwolniony i trenerem jest Jurek Wagner”. Chwilę potem zaczynam dzwonić do ludzi, którzy stanowią trzon reprezentacji.
Do kogo pan dzwoni i jak rozmawiacie?
Dzwonię do Rzeszowa, gdzie jest chyba pięciu reprezentantów, i mówię Staszkowi Gościniakowi, co się stało. Okazuje się, że koledzy są na leczeniu w Ciechocinku, więc nie można z nimi od razu pogadać. Następnie zamawiam rozmowę do Milowic – pamiętajmy, że wtedy na połączenie międzymiastowe czekało się czasami kilka godzin – gdzie w Płomieniu gra czterech naszych zawodników. Odbiera Wiesiek Gawłowski, przedstawiam mu sytuację i słyszę: „Akurat jesteśmy wszyscy u mnie, zaraz powiem chłopakom i dam ci odpowiedź, co my na to”. Chłopaki mówią, że akceptują zmianę. Dzwonię z powrotem do Gościniaka, daję mu znać, że Płomień zaakceptował Wagnera, więc nie ma żadnego problemu.
I tyle, z nikim więcej nie rozmawiam.
Potem jedziemy na zgrupowanie do Zakopanego i tam część ludzi traktuje mnie… jak rebelianta w stosunku do Jurka Wagnera. Gadają, że byłem za Tadkiem Szlagorem, bo dzięki niemu grałem w reprezentacji. Idę zatem do Jurka i rozmawiamy dosyć długo. Mówię, że nie boję się żadnej konfrontacji i że to do trenera należy decyzja, czy jestem reprezentacji potrzebny, czy nie. Jeżeli nie, to po prostu będę grał w klubie zagranicznym.
Za chwilę skończy pan trzydziestkę, a to jest moment, kiedy władze PRL-u wypuszczają zawodników w świat.
Tak, wcześniej Danek Tomaszewski pojechał do Belgii, a Zbyszek Rusek – do Francji, z młodszych zawodników Zdzisław Ambroziak i Maciej Tyborowski grali we Włoszech.
Wyjaśniam więc Wagnerowi, że mam różne propozycje poza reprezentacją i nie zamierzam mu się sprzeciwiać. Jurek mówi: „Ja tylko chcę, żebyś uczciwie trenował”. Ja na to, że „uczciwie” to jest bardzo subiektywne określenie. „Umówmy się tak: kiedy stwierdzisz, że jestem nieuczciwy w treningach, to mi powiedz” – proponuję i tak się rozstajemy.
Czyli rozmowa niczego nie przesądza. Karty zostały wyłożone na stół, ale nie ma definitywnych decyzji.
Nie ma. Wagner chyba wierzy, przynajmniej częściowo, w to, że jestem rebeliantem. Tymczasem ja nie zrobiłem nic, żeby mu zaszkodzić. Gdyby ludzie z reprezentacji powiedzieli: „Nie, nie zgadzamy się na trenera bez doświadczenia”, to może bym coś zrobił, ale kiedy część zawodników Wagnera zaakceptowała, po prostu się wycofałem.
Koledzy z Płomienia mówią „OK”, druga silna ekipa mówi „OK”, a co jest w pańskiej głowie? Wierzy pan, że Wagner skutecznie poprowadzi reprezentację?
Myślę, że na początku mało kto w to wierzył. A ja sam znałem Jurka bardzo dobrze. Wiedziałem, jeszcze z czasów grania na AWF-ie, że zdarzają mu się kontrowersyjne wypowiedzi – jako zawodnik potrafił ostro mówić o treningach, o formie prowadzenia zajęć. Oczywiście każdy ma prawo się wypowiadać, ale w tamtym okresie Kraus był autorytetem i zachowanie Jurka nie było dobrze odbierane. Jedno jest natomiast pewne: Wagner bardzo dogłębnie analizował siatkówkę. Jako jeden z pierwszych zaczął robić obserwacje statystyczne. Stworzył własny system oceny i obserwacji, śledził wszystkie mecze naszych przeciwników i na odprawach przekazywał nam wnioski.
Zaczęliśmy wtedy na przykład inaczej trzymać ręce w bloku. To jest również zasługa Jurka – zaobserwował, że przed akcją wszyscy stoją z opuszczonymi rękoma, więc wprowadziliśmy uniesienie rąk. Na rozegraniu i taktyce Wagner już się nie musiał koncentrować. To były akurat początki nieśmiałej gry z drugiej linii, podejmowane przez Tomka Wójtowicza i przeze mnie. Z kolei Jurek starał się w swojej filozofii trenerskiej doprowadzić do grania piłki nie na prawą stronę siatki, ale na lewą. Starał się nam wpoić, że granie pierwszej piłki do wystawiacza daje możliwość ataku z pierwszej piłki. Próbowaliśmy, ale to nie zdało egzaminu.
Jak wyglądały pierwsze miesiące współpracy z Wagnerem? To historie wielokrotnie opowiadane, ale chciałbym się dowiedzieć, jak pan postrzegał ówczesne relacje w zespole. Powstało wtedy coś, co miało się okazać nową jakością, zbudowaną jednak w dużej mierze na dotychczasowych zawodnikach – trzon zespołu został odziedziczony po Szlagorze.
Relacje nadal były koleżeńskie, tutaj nic się nie zmieniło. Jurek był naszym kolegą, grał z nami wiele lat. W momencie objęcia reprezentacji postawił sprawę jasno: na treningu nie ma dyskusji. Ćwiczymy to, co on nam każe. Natomiast po treningu możemy dyskutować i spierać się z nim, ile tylko chcemy, on jest do naszej dyspozycji. I to zostało zaakceptowane, chociaż w niektórych momentach Jurek jako młody trener nie wytrzymywał presji, która na nim ciążyła. I sporo eksperymentował, czasem niebezpiecznie. Wiadomo, że mecz może trwać pół godziny, ale może trwać i cztery. I Wagner wyszedł z założenia, że im więcej wielogodzinnych treningów, tym lepiej będziemy przygotowani do najdłuższych spotkań.
Fizyczna orka, która miała budować wytrzymałość.
Tak. I to rzeczywiście zdawało egzamin, bo bez problemu wygrywaliśmy piąte sety. Wyjątkiem był olimpijski mecz z Kubą. Wygraliśmy, ale przeżyliśmy horror. Mieliśmy dużą przewagę, jednak sytuacja trochę wymknęła się spod kontroli. Po ostatniej piłce, kiedy już staliśmy na liniach końcowych, wrócono nas do gry – sędzia liniowy orzekł, że było dotknięcie piłki przez blok. Z opresji wybawił nas Tomek Wójtowicz, który zaatakował piłkę chyba z szóstego metra, Kubańczycy mieli problemy, żeby w ogóle wyprowadzić atak.
Mówiłem, że Jurek eksperymentował i miał swoje teorie. Podam jeszcze jeden przykład, z mistrzostw świata, na których w grupie spotkaliśmy się między innymi z Rosjanami. Przed meczem oni mieli się rozgrzewać w większej hali, my – w mniejszej. Jurek się na to nie zgodził i kazał nam iść tam, gdzie rozgrzewali się Rosjanie. Oczywiście doszło do spięcia między trenerami, czyli Wagnerem i Czesnokowem. A potem, ku ogólnemu zdziwieniu, mecz zaczęliśmy inną szóstką niż zwykle, beze mnie i Ryśka Boska.
Wchodzą Gościniak, Stefański, Sadalski, Rybaczewski, Zarzycki, Czaja. To element jakiejś gry psychologicznej, którą Wagner prowadzi z rywalem?
Tak, ale to znów wynika z analizy, którą przeprowadził. Przed mistrzostwami w Meksyku byliśmy na obozie w górach w Czakhadzore (obecna Armenia), gdzie eksperymentalny skład wygrał mecz sparingowy ze Związkiem Sowieckim, i to wysoko, 3 : 0. Więc Jurek chce zdenerwować Rosjan – albo może sprawić, że zlekceważą nasz dziwny skład. W końcówce pierwszego seta wchodzimy ja i Bosek. Wygrywamy. W drugim secie zostaje utrzymany skład z końcówki pierwszego i przegrywamy. Ale w następnych dwóch zwyciężamy, wszystko się udaje.
Mocno psychologiczna rozgrywka, ale chyba w stylu Wagnera, który przecież zachęcał was, żeby w czasie rozgrzewki wchodzić na stronę drużyny sowieckiej, wybijać piłki, irytować przeciwnika.
Przy czym myśmy mieli wtedy bardzo dobry kontakt z zawodnikami z innych reprezentacji, także z sowieckiej. To byli nasi koledzy, spotykaliśmy się poza boiskiem, rozmawialiśmy, uczestniczyliśmy w różnych imprezach. Nikt nie starał się tu nikogo dyskredytować. To dotyczyło również Japończyków, z nimi też – mimo różnicy kulturowej – tworzyliśmy siatkarską rodzinę.
Wracając do eksperymentów Jurka z mistrzostw świata: trwa drugie spotkanie z NRD, już w finale. Szóstka, która jest na boisku, gra normalny mecz. Druga szóstka na scenie za kotarą skacze płotki. Jak odskacze swoje, następuje zmiana: zawodnicy, którzy skakali, wchodzą na boisko, a szóstka, która grała, idzie skakać. I tak jest przez cztery sety.
Dwa pierwsze sety są dla was, w trzecim i czwartym Niemcy odrabiają straty.
To dlatego, że w pewnym momencie coś się zacięło u Mirka Rybaczewskiego. Jurek nie ma już zmiany, bo puścił nowy skład. Czyli zacięła się maszynka i dopiero w piątym secie Wagner rezygnuje z próby sił. A nie zapominajmy, że to już końcówka turnieju, każdy zawodnik ma za sobą ładnych kilka spotkań. Właśnie dlatego mówię, że Jurek, pomimo dogłębnej analizy i dociekliwości, mocno eksperymentował.
Chce pan powiedzieć, że to był hazard, ale zwycięzcy nikt nie rozlicza z hazardu?
Można to tak określić. Później Jurek już nigdy tak nie robił, bo zdał sobie sprawę, że to eliminuje trenera z udziału w spotkaniu – kiedy coś się nie układa, nie można zrobić zmiany taktycznej. Myślę, że była to dla Wagnera dobra lekcja poglądowa.
Ostatni mecz gracie z Japonią, nie możecie sobie pozwolić na przegraną, bo wtedy mistrzem zostanie Związek Sowiecki. Na boisku pojawiacie się w składzie: Gościniak, Skorek, Skiba, Gawłowski, Bosek, Wójtowicz. Czy potrafi pan odtworzyć z pamięci każdy moment tamtego spotkania? To w końcu ukoronowanie waszej chwały.
Każdego momentu może nie pamiętam, ale nigdy chyba nie zapomnę jednej akcji – zdaje się, że z trzeciego seta. Prowadzimy z Japończykami, dogrywamy piłkę po ataku, Staszek Gościniak wbiega i wpada w poślizg. Piłka zostaje wystawiona, ale nie tak jak trzeba, przegrywamy akcję. Robi się dziwnie, Japończycy łapią wiatr w żagle, zaczynają odrabiać straty i w końcu wyrównują. Jest 15 : 15. Niesamowicie gra Oda, jeden z japońskich zawodników.
A w czwartym secie w pewnym momencie jest 15 : 14 dla waszych rywali.
Racja, ale wtedy, nawet jak się prowadziło 14 : 0, nie dało się przewidzieć, czy się wygra, czy przegra. Teraz każda akcja jest zaliczana punktowo, kiedyś punkt zdobywało się tylko przy własnej zagrywce. To było o tyle ważne, że liczył się kontratak, umiejętność obrony piłki i wyprowadzenia ataku. Zwłaszcza że dochodził inny istotny element, mianowicie zasada trzech odbić. Dotknięcie piłki przez blok traktowano jako pierwsze odbicie, więc zostawały tylko dwa. Musieliśmy być naprawdę dobrzy technicznie, technika była kwintesencją ówczesnej siatkówki.
To głupie pytanie, ale musi paść: jakie emocje towarzyszą członkom zespołu, który zostaje mistrzem świata? Pan jest wtedy dojrzałym zawodnikiem, 31-letnim, doświadczonym we współpracy z trzema trenerami reprezentacji, po dwóch nieudanych turniejach olimpijskich. Co pan sobie myśli?
Nie będę tu oryginalny, bo chyba każdy sportowiec dąży do osiągnięcia pewnego maksymalnego celu. Każdy ma to w głowie. Jadąc do Meksyku, wiedzieliśmy, że jesteśmy dobrzy i możemy zdobyć medal, a nawet wygrać. Ale zdawaliśmy sobie też sprawę, że zespół z ZSRS będzie mocny. Że ma w składzie młodych zawodników, którzy są zdecydowanie wyżsi od nas, bardziej dynamiczni i skoczni. Zresztą oni zawsze mieli zawodników wysokich, przygotowanych skocznościowo i siłowo – co wynikało między innymi z ogromnej populacji.
Wielki kraj miał z czego wybierać, a jako kraj totalitarny mógł zrobić wszystko, jeśli znalazł się wartościowy człowiek.
W ZSRS wiele podporządkowywano wynikowi reprezentacji, na przykład przenoszono ludzi do określonych klubów. Myśmy mieli świadomość, że o losach gry z Rosjanami zdecyduje kondycja: im dłużej będziemy grali, tym słabsi oni będą, również psychicznie. Bo kiedy Rosjanie napotykali opór, nie byli już tacy pewni siebie jak na początku. Dlatego nasz główny cel brzmiał: jak najdłużej z nimi grać.
Ktoś powiedział o maratonie, że to bieg na 10 kilometrów z 32-kilometrową rozgrzewką. I trochę podobną filozofię przygotowania fizycznego wprowadził Wagner. W przypadku mistrzostw w Meksyku można by powiedzieć, że siatkówka to piąty set z czterema setami rozgrzewki?
Rzeczywiście byliśmy przygotowani na dużo dłuższe granie. Po piątym secie mogliśmy grać szósty i siódmy, nie robiło to nam różnicy. Oczywiście jeżeli dawało się wygrać szybko, to wygrywaliśmy, ale jeżeli przegrywaliśmy dwa pierwsze sety, to wiedzieliśmy, że możemy zwyciężyć w trzech następnych. Tworzyliśmy zespół bardzo mocny mentalnie, każdy znał swoją wartość i umiał sobie powiedzieć: „Dobra, nie wyszło, przeciwnik na razie dominuje, ale im dłużej będziemy grali, tym lepsi będziemy”.
Ta zmiana mentalna była zasługą Wagnera?
Moim zdaniem tak, dla Jurka to była podstawa: trzeba myśleć, że jesteśmy silni, nie zakładać, że nie damy rady.
Do tak ciężkich, forsownych treningów nikt nie mógł nikogo przymusić, czyli najwyraźniej wszyscy uznaliście, że to właściwa droga – byliście więc współtwórcami sukcesu.
Rzeczywiście, nikt nie kwestionował sensu wielogodzinnego treningu wytrzymałościowego. Tutaj była jednomyślność, propozycje Jurka przyjmowaliśmy bez oporu.
Wracacie po mistrzostwach do Polski. W kraju euforia, ludzie widzą w was bohaterów. Dzisiaj oznaczałoby to wielkie kontrakty reklamowe, zostalibyście celebrytami.
Trzeba zaznaczyć, że w tamtym okresie siatkówka nie była aż tak na piedestale, jak jest obecnie. Nikt nas specjalnie nie rozpieszczał. Przed mistrzostwami pojechaliśmy pociągiem do Francji, zagraliśmy kilka spotkań i wylecieliśmy do Meksyku. Wróciliśmy stamtąd też do Francji, gdzie znowu wsiedliśmy do pociągu. Pamiętam, że ekipa TVP z Wojtkiem Zielińskim wsiadła do nas na granicy polsko-enerdowskiej i robiła reportaż, jadąc razem z nami. Na Dworcu Gdańskim w Warszawie witało nas sporo ludzi, ale to nie była tak wielka euforia jak później po igrzyskach.
To wszystko oczywiście miało dla nas ogromne znaczenie, jednak nieporównywalnie większą euforię wywoływali piłkarze, chociaż nie zdobyli mistrzostwa świata.
To pewna niesprawiedliwość sportu, że piłka nożna zawsze jest na pierwszym miejscu…
Wiedzieliśmy, że tak to wygląda, nie dało się nie zauważyć, ale nikt nie robił z tego tragedii. Mieliśmy spotkania, zaproszenia, ale w sumie życie toczyło się normalnie, bez żadnych celebryckich momentów.
Przejdźmy do igrzysk w Montrealu. Zanim tam wyjechaliście, okazało się, że w zespole nie będzie Gościniaka, Skiby, Czai, a to ważne nazwiska. Co się wydarzyło?
Otóż po mistrzostwach świata zgłaszają się do nas Amerykanie – przedstawiciele związku siatkówki. Chcą stworzyć u siebie zawodową ligę, na wzór NBA czy baseballu, i oferują nam udział w rozgrywkach. W pewnym sensie to jest diabelska alternatywa, bo proponują niesamowite pieniądze, po prostu fortunę.
Propozycja jest adresowana głównie do Olka Skiby, Staszka Gościniaka i do mnie. Odmawiamy, lecz Amerykanie drążą temat. Do Polski przylatuje ze Stanów lekkoatleta Wojciech Buciarski, który przywozi nam zaproszenia na wyjazd do Ameryki. Spotykamy się ze Skibą i Gościniakiem w Rzeszowie, gramy mecz, a potem rozmawiamy. My z Olkiem mówimy, że nie jedziemy – to może być tylko jednorazowa przygoda, bo wiadomo, może się zdarzyć dyskwalifikacja, mogą się pojawić problemy z paszportem… Staszek natomiast nic nie mówi. Potem, w drodze na turniej przedolimpijski w Montrealu, dowiadujemy się, że przyjął propozycję. Może wynikało to z informacji od Jurka, że nie widzi Staszka jako głównego rozgrywającego, którym ma zostać Gawłowski?
Ze strony Wagnera to był blef?
Nie wiem, trudno powiedzieć. Według mnie Jurek popełnił błąd.
Jeśli była to kolejna forma hazardu – akurat wtedy przelicytował.
Wagner miewał niespodziewane przemyślenia. Kiedyś nawet powiedział, że z Tomka Wójtowicza chciałby zrobić rozgrywającego, co wydawało się wprost kosmiczną koncepcją. Człowiek zaliczany do najlepszych atakujących na świecie miał zostać ni stąd, ni zowąd przestawiony na rozegranie, bo miał dwa metry wzrostu. To był pomysł…
…powiedzmy dyplomatycznie: zaskakujący.
Zaskakujący. Nie wiem, na ile koncepcja Jurka wpłynęła na decyzję Staszka – ale mogła wpłynąć, bo oto dla najlepszego rozgrywającego mistrzostw świata nie znalazło się miejsce w szóstce. Chyba nie powinno być tak, że trener podejmuje decyzję, nie biorąc pod uwagę umiejętności pokazywanych przez zawodnika na boisku. No ale nie będę się zagłębiał, trudno dociec, jak to było naprawdę.
W każdym razie Gościniaka nie będzie na igrzyskach, bo wybrał karierę w Ameryce.
W tamtych czasach MKOl traktował każdy taki wyjazd jako formę zawodowstwa, które wykluczało zawodnika z igrzysk. A przecież zespołom zarówno z demoludów, jak i z Zachodu daleko było do amatorstwa…
To była pewna hipokryzja ze strony ruchu olimpijskiego, bo w państwach bloku socjalistycznego czy w Japonii reprezentanci po prostu wykonywali pracę – czasem niewolniczą.
Ja bym to nazwał półzawodowstwem, bo kwoty, które otrzymywali zawodnicy, bynajmniej nie ustawiały człowieka na całe życie.
Wypłata nie była zawodowa, ale wymagania – jak najbardziej.
Dokładnie tak.
Historia Czai jest nieco inna niż historia Gościniaka, tu już zdecydował opór przeciwko decyzji Wagnera.
Jurek posuwał się daleko w swoich decyzjach, próbował wpływać nie tylko na kwestie czysto sportowe, ale też na inne obszary życia zawodników. Wiesiek Czaja zgodził się na przenosiny z częstochowskiego klubu drugoligowego do Hutnika Kraków. Ponieważ dotąd studiował na politechnice w Częstochowie, po zmianie uczelni musiał uzupełnić jakieś różnice programowe, wszystko wyprostować w indeksie. Dużo poświęcił. A później podczas jednego z meczów klubowych – na którym był również Wagner – odmówił grania, bo Hutnik nie wywiązał się z jakichś zobowiązań. I podobno Jurek powiedział wtedy Czai, że ma grać, a Czaja się nie zgodził. Przez to Wieśka usunięto z reprezentacji, bo odmowę dotyczącą zupełnie innej kwestii Jurek traktował jako równoznaczną z odmową na boisku. Niefortunnie to wyszło, bo Czaja był zawodnikiem bardzo skocznym, bardzo dynamicznym jak na tamte czasy.
Usunięcie go z reprezentacji osłabiło drużynę?
Bez wątpienia. O ile w przypadku Staszka nie dało się postąpić inaczej – dyskwalifikacja wynikała z przepisów, była naturalną konsekwencją wyjazdu – o tyle usunięcie Czai było decyzją samego Wagnera i osłabieniem zespołu.
Gościniak postanawia wyjechać do Stanów, wkrótce jednak i pan wybiera się za granicę, tyle że nie do Ameryki i nie za tak cenę, jaką poniósł Gościniak.
Po skończonej lidze, w maju, przyjeżdża do Warszawy Giuseppe Panini, prezes klubu Panini Modena, i proponuje mi wyjazd do Włoch. A ja jestem na tak – mam już przecież 32 lata, a dodatkowo Jurek Wagner decyduje, że nie pojadę na mistrzostwa Europy, podobnie jak Zbyszek Zarzycki i Marek Karbarz.
Idę na rozmowę do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej. Mówię, że chcę grać we Włoszech, i co słyszę? Że nie ma zgody.
Czy padły jakieś argumenty?
Przewodniczący komitetu powiedział, że teraz trzeba się koncentrować na igrzyskach, a nie na wyjeździe zagranicznym. Zastosowałem więc mały szantaż: „Jeśli nie dostanę zgody na wyjazd, to do Montrealu nie pojadę”. Po długich rozmowach doszliśmy do porozumienia, wywalczyłem zgodę, ale pod jednym warunkiem: miałem przyjeżdżać na wszystkie zgrupowania organizowane przez związek i Wagnera.
Już w następnym roku, w czasie ligi – zarówno polskiej, jak i włoskiej – Jurek zorganizował dwa dwutygodniowe obozy. Pierwszy odbył się w Zakopanem. Przyjechałem tam, a po tygodniu, w piątek wieczorem, wsiadłem w pociąg, pojechałem kuszetką do Warszawy, z Warszawy samolotem do Mediolanu, a z Mediolanu pociągiem do Modeny, gdzie zagrałem mecz. Potem identyczna droga w drugą stronę i od niedzieli wieczór znów byłem na zgrupowaniu.
Podróż trwała pewnie kilkanaście godzin, jeśli nie dłużej?
Niestety tak. Podobnie najeździłem się w trakcie drugiego zgrupowania – we Włocławku, przy czym tu napotkałem pewne problemy. Znowu musiałem dojechać do Modeny na weekendowy mecz, tymczasem na warszawskim lotnisku dowiedziałem się, że w Mediolanie i w ogóle we Włoszech trwa strajk i żadne samoloty nie są przyjmowane. Zaproponowano mi, żebym poleciał do Budapesztu, z Budapesztu do Zurychu, z Zurychu pociągiem do Mediolanu i stamtąd do Modeny. Wtedy wszystkie kraje zachodnie wymagały wizy od mieszkańców demoludów, więc – jako że miałem wizę pobytową we Włoszech – dano mi wizę tymczasową na 24 godziny. Dzięki temu po wylądowaniu w Zurychu mogłem dostać się na dworzec i pojechać do Mediolanu. Na dworcu w Modenie czekały na mnie władze klubu, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy na mecz do Padwy. W Padwie grał akurat Zdzisiek Ambroziak. Oczywiście wygraliśmy, a w tym czasie otworzyła się linia lotnicza z Mediolanu, mogłem polecieć bezpośrednio do Warszawy i od poniedziałku być na zajęciach z kadrą. Tak więc dotrzymywałem słowa – i w Polsce, i we Włoszech.
Ale lekko nie było.
Oj, nie. Po zakończeniu sezonu we Włoszech mój zespół i Klippan Torino, dwie najlepsze drużyny, miały jeszcze wyłonić spomiędzy siebie mistrza – zaplanowano dodatkowy mecz na neutralnym terenie. A Jurek organizował już obóz we Francji, w Font-Romeu. To było na tydzień przed decydującymi włoskimi rozgrywkami. W Zurychu dołączyłem do reprezentacji, która leciała z Warszawy, razem polecieliśmy do Perpignan i autokarem do Font-Romeu. Po tygodniu pobytu musiałem wrócić do Mediolanu – zawieziono mnie samochodem osobowym do Perpignan, wsiadłem w samolot, poleciałem do Paryża i stamtąd do Mediolanu. W sobotę zagraliśmy mecz, zdobyliśmy mistrzostwo. A ja w niedzielę z powrotem z Mediolanu do Paryża, z Paryża do Perpignan, no i z Perpignan do Font-Romeu już pociągiem. Z dworca do ośrodka miałem ponad trzykilometrowy spacer. Na miejsce dotarłem około dwudziestej, akurat zaczynał się trzeci z niedzielnych treningów.
Wszedłem, zostawiłem rzeczy, przebrałem się i poszedłem trenować. Znów wywiązałem się w 100 procentach, choć niejeden wątpił, czy dam radę. Kiedy przedstawiłem w klubie cały plan swoich podróży, prezes Panini powiedział: „Edward, to jest niemożliwe, ponadludzkie. Przejazdy, przeloty, mecze… Gdzieś po prostu musisz nawalić”.
Szczerze mówiąc, pomyślałbym tak samo: to jest niemożliwe.
A jednak wszystko się udało, zdobyliśmy mistrzostwo olimpijskie, a Panini Modena – mistrzostwo Włoch. Czyli dla chcącego nic trudnego.
Widać, jak ogromną wagę – mimo olbrzymich problemów logistycznych – przywiązywał pan do reprezentacji. Oczywiście chciał pan dotrzymać słowa, ale też, jak rozumiem, starał się pan, żeby druga strona nie mogła powiedzieć: „A nie mówiliśmy, że twój wyjazd zaszkodzi przygotowaniom do igrzysk?”.
Cóż, tak jak wspomniałem wcześniej, Wagner zarzucał mi, że nie podchodzę poważnie do treningu. Chciałem udowodnić, że nie ma racji, że to ocena bardzo subiektywna i po prostu nieprawdziwa.
A jak odbierano decyzje Wagnera odnośnie do Gościniaka i Czai? Gościniak, wyjeżdżając do Stanów, sam de facto zrezygnował z udziału w igrzyskach, ale już sprawa Czai była szeroko komentowana. Wzbudzała emocje, których ślady odnajduje pan dziś w swoim domowym archiwum, pełnym wycinków prasowych. Jakie to były emocje i kto zabierał wtedy głos?
Przytoczę może fragment tekstu z „Ekspresu Sportowego”: Tak zwaną sprawą Huberta Wagnera zajmował się, kto tylko mógł, pisano o nim nawet w takich pismach jak „Polityka” czy „Literatura”. W tych wszystkich publikacjach Hubert Wagner jawił się bądź jako dyktator, inkwizytor, nieomal satrapa, bądź jako wręcz uzdrowiciel polskiego sportu. To dobrze pokazuje, jak reagowano na decyzje Wagnera i jaka była skala emocji.
Wiem, że wielu stawało w obronie Czai – czy i tu mógłby pan coś zacytować ze swoich zbiorów?
Oczywiście, na przykład list czytelnika opublikowany w „Sportowcu” w lutym ’76 roku: Uważam osobiście, że pomimo sukcesów uzyskanych przez siatkarzy trener Wagner jest po prostu złym trenerem. Rzecz nie w znajomości tajemnicy gry w piłkę siatkową, zagadnienie to pan Wagner zna bardzo dobrze, okazało się to jednak niewystarczające. Dość istotnym błędem jest, że sukces drużyny przypisany jest trenerowi. Pan Wagner chyba trochę nieskromnie, w sposób dość znaczący sugeruje, że to on stworzył sukces. Zresztą samo stwierdzenie, że „ja albo Czaja”, dyskredytuje trenera jako wychowawcę. Trener stawia zawodnikowi alternatywę. Albo AZS Częstochowa, czytaj: uczelnia, studia, albo igrzyska olimpijskie. Zawodnik – student, żonaty, niezbyt zamożny – waha się, ma prawo się wahać, musi decydować pod presją trenera, który stosuje szantaż. Trener uprawia tę metodę w stosunku do zarządu PZPS i w stosunku do zawodnika, wykorzystuje przy tym sukces nie tylko osobisty, ale i wypracowany przez zawodników. Wiceprezes związku niczym zmokła kura uważa sprawę Czai za niebyłą, zamkniętą. Ciekawe, dlaczego w stosunku do siatkarza Woźniaka z wrocławskiej Gwardii miał inne kryteria oceny. Czyżby ranga klubu go przytłoczyła? Rzeczywiście AZS to nie jest partner dla pana Wagnera ani dla zarządu. AZS jest jak rencista na co dzień – jest, bo jest, ale lepiej, żeby nie istniał, to margines społeczny, zwykłe utrapienie. Trener Wagner lubi mówić, jaki jest wymagający i jak kocha dyscyplinę, rygor, jaki posiada charakter, a tymczasem nie chodzi o twardą rękę, a o dość istotny prymitywizm postępowania trenera. Chciałbym zwrócić uwagę, że mieliśmy w kraju kilku doskonałych trenerów, jak Henryk Łasak czy Feliks Stamm. To byli i są trenerzy wysokiej klasy, a wszyscy jakże skromni, cenieni, są chwalebną legendą.
Czy podobne głosy docierały też do pana? Czy również inni, tak jak autor listu, odbierali Wagnera jako człowieka, który osiągnął wspólnie z wami wielki sukces, czyli mistrzostwo świata, i przygotowuje się do igrzysk, ale jest skażony ogromną, wręcz nieakceptowalną koncentracją na sobie?
To był bardzo inteligentny, oczytany człowiek. Niestety moim zdaniem wykorzystywał swoje – a w zasadzie nasze wspólne – osiągnięcia, żeby stawiać zawodnikom coraz to nowsze wymagania. Myślę, że jeśli chodzi o Wieśka Czaję, Jurek poszedł za daleko. Sprawa otarła się o uczelnię, Politechnikę Krakowską, chodziło o zaliczenie pewnych egzaminów. To za duża ingerencja w życie zawodnika.
Ale i Wiesiek Czaja trochę jest sobie winien, bo postawił wszystko na ostrzu noża i nie starał się rozwiązać problemu nieco innymi metodami. Spotkały się dwie jednostki, które nie chciały pójść na ugodę, przez co sprawa zakończyła się niekorzystnie dla zespołu. Bo Wiesiek był bez wątpienia istotną częścią reprezentacji – młody, bardzo dynamiczny, skoczny… Świetnie się spisał na mistrzostwach świata w Meksyku. Tak więc decyzje Wagnera, o których rozmawiamy, były trudne i szkodliwe także dla drużyny.
O samych igrzyskach napisano już wiele, moglibyśmy odtwarzać mecz po meczu, ale zapytam inaczej: co dzisiaj wydaje się panu najważniejsze w tamtym niezwykłym turnieju z ’76 roku?
Jeszcze zanim wyruszyliśmy do Kanady, prasa pisała, że jedziemy po złoto. Jurek zdawał sobie sprawę z oczekiwań, presja wyniku była ogromna – jeszcze większa niż przed mistrzostwami świata.
Pamiętam, jak na jednym z treningów na mistrzostwach Jurek się wnerwił i strasznie objechał za coś Rybę i Stefańskiego. Byłem kapitanem, więc przed następnym treningiem, po konsultacji z zespołem, powiedziałem Jurkowi, że musi trochę stonować swoje ambicje. Że my wiemy, po co tu przyjechaliśmy, i każdy daje z siebie maksa, ale trzeba wziąć pod uwagę różnicę czasu i kontynentu, która ma przecież wpływ na dyspozycję zawodników. Po tamtej rozmowie Jurek się uspokoił, wyluzował.
A olimpiada zaczęła się dla nas od słynnego ekscesu. Lecieliśmy czarterem. Mnóstwo ludzi, także działaczy, między innymi Marian Renke. No i Zbyszek Zarzycki z którymś kolegą poszli do stewardes – i zaczęli imprezę. Jurek wysyłał tam co chwilę kolejne osoby i one już do nas nie wracały.
Zamiast zakończyć imprezę, przyłączały się do towarzystwa?
Tak jest. I jak mieliśmy międzylądowanie, Zarzycki nie był w stanie wysiąść z samolotu. Po przylocie do Montrealu odbyliśmy ożywioną dyskusję, bo Jurek chciał natychmiast wysłać Zbyszka z powrotem do kraju. Cała ekipa solidarnie oznajmiła, że się na to nie godzi. Mieliśmy trzy tygodnie do igrzysk, więc to nie był problem. Zagwarantowaliśmy, że sytuacja się nie powtórzy, i Zbyszek został. Ale Jurek nie dawał wiary naszym słowom, potajemnie chodził pod nasze balkony i sprawdzał, czy rzeczywiście zachowujemy się jak trzeba.
Z kolei w przerwie przed meczami finałowymi organizatorzy zaproponowali nam, zawodnikom, zwiedzanie Niagary. Postanowiliśmy, że zostajemy w wiosce olimpijskiej i trenujemy. Lokalna Polonia stwierdziła, że skoro tak, to zaprasza nas na piknik. No i wiadomo, zrobili ogromną imprezę z alkoholem – ale żaden z nas nie wypił nawet łyka piwa. Natomiast Jurek poszedł mocno po bandzie i choć miał mocną głowę, ledwo wysiadł z autokaru. W wiosce powiedział nam, że mamy od razu iść do łóżek, a my poszliśmy na taras, gdzie oglądało się transmisje z wydarzeń olimpijskich. Koło dziesiątej wieczorem pojawia się Jurek, z trudem trzyma się framugi i grzmi: „Co wy jeszcze tutaj robicie?”. Wstaję, biorę Wagnera do pokoju, rozmawiamy. On oczywiście ma pretensje, że siedzimy, zamiast się wyspać, a ja zapewniam: „Jurek, wszystko jest pod kontrolą, nic się nie martw”. Tak że on odczuwał gigantyczną presję i miał swoje słabsze momenty.
To fascynujące, że w jednym człowieku mieściły się tak wielkie sprzeczności.
Fakt, Jurek z jednej strony był bardzo silny i stanowczy, ale z drugiej – bardzo czuły na różne sytuacje, słowa. Sprawił, że zespół stał się monolitem, jedną pięścią. To był sukces, ale silny zespół potrafi się też przeciwstawić, dlatego pod koniec między Wagnerem a nami nie najlepiej się układało. Zwłaszcza że Jurek ciągle podkreślał: „Ja, dzięki mnie, za moją sprawą…”. Nigdy nie powiedział: „To my, to nasza zasługa”. To powodowało rozdźwięk między nim a zespołem.
Pamiętam późniejsze spotkanie w Zalesiu Górnym, gdzie Wagner żegnał się już z reprezentacją. I to nie było pożegnanie pod hasłem „Jurek, dziękujemy!”. Owszem, padały podziękowania, ale nazwałbym to raczej pożegnaniem stypowym.
Czyli ważne jest, żeby w dążeniu do sukcesu nie przesadzić i nie przeakcentować swojej roli.
Właśnie. Pamiętam też – kilka lat później – turniej w Paryżu, graliśmy dwa spotkania z reprezentacją Francji. Ufundowaliśmy Jurkowi zegarek z wygrawerowanymi podziękowaniami, a on nadal, nawet w takim momencie, nie potrafił powiedzieć „my”, tylko „ja”. To pokazywało, jakim był człowiekiem – zadufanym w sobie, nieumiejącym uwzględnić nas, zawodników, choć graliśmy wtedy wybitnie. Oczywiście absolutnie nie umniejszam roli Wagnera, bo był naprawdę potrzebny naszej reprezentacji.
Może bez niego ci wybitni zawodnicy nie osiągnęliby takich sukcesów?
Na pewno nie. To wspólna droga sprawiła, że tyle osiągnęliśmy.
W zasadzie nie porozmawialiśmy o turnieju w Montrealu, ale opowiedział pan mnóstwo ciekawych rzeczy związanych z igrzyskami, cenniejszych niż kolejne omówienie meczu z Kubą.
Ja bym się akurat nie skupiał na Kubie, tylko na pierwszym meczu z Koreą, o którym Wagner dość często wspominał w wywiadach. On wtedy zdecydował się na jeden ze swoich eksperymentalnych manewrów, bo wstawił do szóstki Leszka Łaskę, który wcześniej nie grał. Zaczęliśmy bardzo źle, co nie znaczy, że Leszek zawinił, ale gra się nie kleiła i przegrywaliśmy w setach 0 : 2. Padły różne mocne słowa, między innymi w nawiązaniu do olimpiady w Monachium, gdzie przegraliśmy z Koreańczykami. Ale zespół był na tyle silny i przygotowany, że odwróciliśmy wynik.
W trzecim secie nastąpiło przełamanie. Łasko zapłacił za to sporą cenę, bo później do końca turnieju już w zasadzie nie grał.
To prawda, Jurek potem Leszka nie wpuszczał. Zresztą także inni nie wchodzili na boisko. Włodek Sadalski miał ogromne problemy z kręgosłupem i prawie nie grał, Bebel w ogóle nie wyszedł na boisko. Tam ważyły się również decyzje personalne. Nie wiadomo, co by było, gdyby Gawłowskiemu przytrafiła się kontuzja… Na szczęście do tego nie doszło.
Dodam jeszcze, że my w Montrealu nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak ludzie w Polsce reagują na nasze sukcesy. Dopiero po przylocie do kraju zobaczyliśmy skalę swojego zwycięstwa.
Proszę jeszcze powiedzieć, jak wyglądał pański ostatni kontakt z Wagnerem.
Najpierw może nakreślę tło: Jurek, jak już mówiłem, był zawsze bardzo ambitny i nastawiony na sukces. Kiedy powierzono mu funkcję sekretarza generalnego Polskiego Związku Piłki Siatkowej – nie wiem zresztą, czy to była najlepsza decyzja – liczył, że zostanie prezesem. Dowiedział się jednak, że prezesem ma być ktoś inny. Nie wiem, na ile wpłynęło to na dalsze losy Jurka, ale chyba mogło wpłynąć.
A jeśli chodzi o nasze ostatnie rozmowy, to Wagner dzwonił do mnie, gdy zmarł Tadeusz Szlagor.
Marzec 2002 roku to niezwykle dramatyczny miesiąc: Szlagor umiera czwartego, Wagner ginie trzynastego. To zaledwie dziewięć dni.
W międzyczasie rozmawialiśmy z Jurkiem właśnie o pogrzebie, pożegnaniu Tadka. Byłem wtedy, w marcu, na obozie sportowym w Kozienicach z zespołami siatkówki Uniwersytetu Warszawskiego. Zarówno zawodnicy, jak i zawodniczki prosili mnie, żebym opowiedział o meczach z mistrzostw świata i z igrzysk. Tak więc w momencie, gdy dociera do nas informacja, że Jurek nie żyje, ci wszyscy młodzi siatkarze mają w pamięci Wagnera właśnie z okresu świetności.
W ostatniej rozmowie mówiłem Jurkowi, że oglądamy mecze z zawodnikami z UW. Ucieszył się. Nic nie mówił o wydarzeniach, zmianach w związku siatkówki, skupiał się na wspomnieniach.
A później przyszedł 13 marca.
Śmierć Jurka była dla wszystkich szokiem, nikt nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Zwłaszcza że on właśnie wychodził na prostą, był zaszyty, nie tykał alkoholu.
Była nadzieja, że największe kłopoty ma już za sobą.
Tak, siedział razem z nami na imprezach i nic nie pił. Wydawało się, że wraca do normalności, odzyskuje spokój. Bo trzeba wiedzieć, że okres jego pracy w reprezentacji wiązał się z burzliwymi sytuacjami w życiu prywatnym. Jurek odszedł od Danki, rozwiedli się w ’78 roku. Pamiętam nasz przyjazd po mistrzostwach świata na Dworzec Gdański – witała nas między innymi właśnie Danka Wagnerowa z małym Grzesiem na rękach. Później parę razy rozmawialiśmy z Danką na Torwarze, gdzie pracowała. Mówiła mi, że choruje na cukrzycę i jest w bardzo złym stanie.
W Rudziskach Pasymskich, gdzie po mistrzostwach świata kręcono film Kat, Jurek poznał dziewczynę z telewizji, z którą się związał. Potem się rozstali, ale on wreszcie się ustatkował. Był w związku z profesorką z Częstochowy i wydawało się, że wszystko idzie ku dobremu – jednak w 2002 roku wszystko się skończyło.
Dramatyczne miał Wagner życie.
Oj, tak. Pamiętam go z czasów, kiedy wrócił z pracy w Tunezji. To były smutne spotkania. Na przykład jesteśmy w Zakopanem, on znów prowadzi męską reprezentację. W zespole są Kłos, Drzyzga, Wojdyga, no, wielu chłopaków, których nazywano złotymi dziećmi. Na jednym z treningów mają do pokonania tor przeszkód: drabinki, kozły, skrzynie, liny… Wagner siedzi, ja też siedzę i obserwuję. Jeden z zawodników, chyba Wiśniewski, jakoś niefortunnie robi salto podczas zeskoku ze skrzyni, widać, że coś jest nie tak, skręca staw skokowy. A Jurek – kamienna twarz, jakby nic się nie działo. Jednego mniej, i tyle. Ktoś inny zjeżdża po linie i zrywa sobie skórę z dłoni. Wagner na to: „Kurwa, dobrze mu tak”. W stosunku do nas nigdy się tak nie zachowywał. Nigdy.
Czyli dostrzega pan z przykrością, jak bardzo zmieniła się sytuacja.
Bardzo, to prawda. Wszyscy skonsternowani, bo dla ludzi Wagner był idolem.
Legendą.
Legendą, która potem niestety upadła. Widywałem Jurka na meczach opuchniętego od alkoholu, przykry to był widok. Wagner umiał dyrygować, decydować o wielu sprawach, rozwiązywać różne problemy, ale problem z piciem rozwiązał późno. Jak się okazało – za późno.
Edward Skorek
Jeden z najlepszych atakujących w historii polskiej siatkówki, wieloletni kapitan reprezentacji i lider „złotej drużyny” Huberta Wagnera. Karierę zaczynał w Lechii Tomaszów, potem grał w Warszawie – w AZS AWF i Legii. Z akademickim zespołem wywalczył dwa tytuły mistrza Polski (1965, 1966), z wojskowym – także dwa (1969, 1970). Na koncie ma też dwa wicemistrzostwa Polski, zdobyte z AZS-em w roku 1967 i z Legią w 1971.
Do reprezentacji narodowej był powoływany od 1964 do 1976 r., w biało-czerwonych barwach rozegrał 284 mecze. Miał wielki wkład w pierwsze międzynarodowe sukcesy męskiej reprezentacji: srebrny medal I Pucharu Świata w 1965 r., rozgrywanego w Polsce, oraz brązowy medal na mistrzostwach Europy w Turcji w 1967 r. Największe międzynarodowe sukcesy odniósł jednak z kadrą Huberta Wagnera, z którą wywalczył tytuły mistrza świata (1974) i mistrza olimpijskiego (1976) oraz srebrny medal nieoficjalnego Pucharu Świata (1973). Pod kierunkiem Tadeusza Szlagora grał na igrzyskach olimpijskich w Meksyku (5. miejsce) i Monachium (9. miejsce), na mistrzostwach świata (1966 – 6. miejsce, 1970 – 5. miejsce), a także na mistrzostwach Europy (1971 – 6. miejsce).
W 1975 r. wyjechał do Włoch, gdzie rok później – jako grający trener Panini Modena – został mistrzem kraju. W roku 1978 przez kilka miesięcy prowadził reprezentację Włoch.
Po powrocie do Polski był pracownikiem warszawskiego AZS-u, a w latach 1990–1991 – trenerem polskiej reprezentacji narodowej, z którą wygrał Uniwersjadę i zajął 7. miejsce na mistrzostwach Europy. Pracował także jako trener kilku polskich drużyn ligowych: AZS-u Częstochowa, Czarnych Radom i AZS-u Politechnika Warszawska. Z zespołem z Częstochowy zdobył tytuł mistrza (1993) i wicemistrza (2003) Polski oraz dwa brązowe medale mistrzostw kraju (2004, 2005). Z drużyną Czarnych Radom wygrał w 1999 r. Puchar Polski.
Był również trenerem w Kuwejcie i działał w strukturach Międzynarodowej Federacji Siatkówki (FIVB). Jest absolwentem Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie.