Jak Rosjanie nas zobaczyli, mówili: „Chyba powariowali ci Polacy”

Rozmowa z Bronisławem Beblem

Związał pan życie z Francją, wybierając po trzydziestce karierę sportową w tym kraju i zostając w nim na stałe. Ale niewielu wie, że Francja to także pańskie miejsce urodzenia.

Urodziłem się 16 maja ’49 roku w niewielkiej miejscowości Noyelles-sous–Lens. W Lens w latach 70. grali polscy piłkarze Joachim Marx i Marian Szeja. Cała moja rodzina podczas drugiej wojny światowej działała w partyzantce, w ruchu oporu. Babcia prowadziła w domu drukarnię, za co Niemcy ją aresztowali i skazali na pobyt w Ravensbrück, największym obozie koncentracyjnym dla kobiet. Również dziadka ówczesne władze francuskie skazały za ruch oporu. Zginął na gilotynie.

Kiedy pana rodzina przyjechała do Polski?

Do Wałbrzycha przeprowadziliśmy się w ’51 roku, miałem wtedy trzy lata. Babcia pracowała w konsulacie polskim, dzięki czemu mieliśmy stały kontakt z ojczyzną. Ojciec Albert także pracował w dyplomacji. Zanim przyjechaliśmy, ojciec zajął się repatriacją wielu tysięcy górników. We Francji zamykano kopalnie, w naszej miejscowości znajdowało się ich mnóstwo. Pracę straciło wielu Polaków, Włochów i Marokańczyków, musieli opuścić terytorium Francji. Ojciec podpisał umowę z grupą przewozową Hartwig, zorganizował pociągi i w ciągu półtora roku przewiózł do Wałbrzycha ogromną grupę górników. Ulokował ich w Poniatowie, miejscowości położonej na obrzeżach Wałbrzycha, w którym działało pięć kopalni poniemieckich. Domy, same wille, stały tam puste, bo nikt jeszcze ich nie zajął, a Niemcy już się wyprowadzili. Górnicy zajęli te domy.

Wałbrzych i Kotlina Kłodzka to były najpóźniej zasiedlane Ziemie Odzyskane, dlatego że panowały tam trudne warunki, nie było ziem rolniczych, a jedynie kopalnie.

Zgadza się, było tam naprawdę ciężko.

Do szkoły podstawowej chodziłem w Wałbrzychu, następnie podjąłem naukę w technikum mechanicznym.

Po mistrzostwach Polski juniorów w Tomaszowie dostałem powołanie do młodzieżowej reprezentacji. We Francji w Calvados odbywał się turniej, ale żeby móc tam pojechać z drużyną, musiałem dostarczyć kwestionariusz paszportowy – albo z pieczątką zakładu pracy, albo ze szkoły. Miałem wtedy 17 czy 18 lat, byłem w czwartej klasie technikum mechanicznego, akurat trwały egzaminy. Miałem jeden zaległy, bodajże z geografii. Niestety usłyszałem od dyrektora: „Nie dostaniesz paszportu, bo masz egzamin”. Odpowiedziałem: „Panie dyrektorze, to już czwarty rok technikum. Uzgodniłem z panią profesor, że zaliczę egzamin po powrocie”. Ale dyrektor się nie zgodził. W rezultacie następnego dnia wylądowałem na dole w kopalni. Grałem w pierwszoligowym klubie GKS Chełmiec Wałbrzych, wszyscy zawodnicy byli na etatach, ja pracowałem w górnictwie. Pojechałem na dół do kopalni, mając 17 lat. Ale gdy zobaczyli, że wielki ze mnie chłopak, przenieśli mnie na warsztaty mechaniczne.

Jak to się stało, że trafił pan do Chełmca Wałbrzych?

Chodziłem do technikum mechanicznego. Na zajęciach WF-u graliśmy w dwa ognie. Liczyłem wtedy metr osiemdziesiąt pięć, a nikt nie mógł mnie trafić. Zwrócił na to uwagę nasz trener Bronisław Orlikowski. Pracował w sekcji siatkarskiej Chełmca, a jednocześnie sam w tym klubie grał, był zawodnikiem wystawiającym. Zobaczył, że chłopaki nie mogą trafić takiego wysokiego kolegi, a znał moje wyniki. Wiedział, że skoczyłem metr osiemdziesiąt pięć w skoku nożycami i że miałem osiągnięcia w rzucie dyskiem czy oszczepem. Zwrócił się do mnie: „Wiem, że grasz w piłkę nożną i interesujesz się lekkoatletyką. Ale przyjdź na salę na Dymitrowa w Wałbrzychu”. Wziąłem szorty, koszulkę polo i poszedłem na pierwszy trening. Patrzyłem z podziwem, jak oni wszyscy ładnie odbijają. Gdy sam pierwszy raz walnąłem piłkę, o mało nie rozwaliłem kosza od koszykówki. Bronek Orlikowski mnie pocieszał: „Słuchaj, nic się nie martw. Wiem, że jesteś skoczny. Siądź przed ścianą i uderzaj prostą ręką”. Odbijam więc jeden, drugi, trzeci dzień. Kończy się tydzień, potem drugi, w końcu mówię: „Panie Bronku, chcę grać w siatkówkę!”. I tak się zaczęło.

W ciągu paru miesięcy zrobiłem ogromne postępy. Wałbrzych grał wtedy w pierwszej lidze. Gdy dostałem się do klubu, miałem niecałe 18 lat. W ’69 roku miałem krytyczny moment w życiu. Pracowałem w górnictwie, jednocześnie Chełmiec spadł z pierwszej ligi. Trener Szlagor powiedział: „Bronek, musisz wybrać klub, w którym chcesz grać”. Zjechała się Gwardia Wrocław, do Wałbrzycha przyjechali pan Edward Słowik i trener Jan Strzelczyk. Rozmawiali z moimi rodzicami, bo nie byłem pełnoletni.

Wcześniej na obozach poznałem Janka Sucha i Staszka Gościniaka, tak że miałem kontakt z tą wysoko kwalifikowaną siatkówką. Chłopaki mnie namówiły: „Bronek, chodź do Rzeszowa, tworzymy młody zespół”. W tym czasie grali tam Janek Such, Stasiek Gościniak i Witold Szewczyk. Zdecydowałem się na Rzeszów. Gdy wyjeżdżałem, ojciec dał mi blaszaną walizkę. Powiedział: „Jedź, próbuj, może ci się w końcu w życiu uda. Jak nie, to zawsze z tą samą walizką możesz wrócić”.

Przyjechałem do Rzeszowa, ale popełniłem błąd, bo zamiast iść do technikum, skupiłem się na treningach. Staszek Gościniak razem z Janem Strzelczykiem byli motorem zespołu i prekursorami podwójnej krótkiej. Tłumaczyli mi: „Musimy doprowadzić grę do takiego poziomu, że obudzony o drugiej w nocy, z zamkniętymi oczami pójdziesz na krótką, a ja dam ci piłkę”. I faktycznie przez osiem lat graliśmy doskonale, znaliśmy się jak konie.

Siatkarze Resovii (Bronisław Bebel drugi od lewej z numerem 10)
Fot. Mieczysław Świderski / newspix/pl

To był wspaniały czas dla Resovii, okres jej wielkich sukcesów i indywidualnego stylu.

Tak, to były piękne czasy. Podwójna krótka, choć w nieco innym wydaniu, grana była już w Japonii. Zresztą w ’71 roku graliśmy z reprezentacją turniej w Japonii, bodajże osiem meczów. Jeden z nich rozgrywaliśmy w Kioto. Temperatura była potworna, a mecz trwał cztery godziny. Pamiętam, że Japończycy nas złoili. Grali bardzo szybką i skomplikowaną siatkówkę, tworzyli niesamowicie urozmaicone akcje.

W każdym razie Staszek był bystry, miał taką wizję, że zwerbuje młodych chłopaków. Przyszedłem ja, potem ściągnąłem Wieśka Radomskiego, byli też Marek Karbarz i Janek Such. Zaczęła się tworzyć grupa młodych ludzi, którzy chcieli grać zupełnie inaczej. Każdy wie, ile zdobyliśmy mistrzostw Polski, graliśmy w Pucharach Europy. To był najpiękniejszy okres mojego życia. Osiem lat gry z kolegami, prawdziwymi miłośnikami siatkówki. Pamiętam, że trenowaliśmy dwa razy dziennie, łącznie po 4–8 godzin. Panowała wspaniała atmosfera. Mieliśmy cel: zdobyć tytuł mistrza Polski, wystąpić w Pucharach Europy. Byliśmy młodzi, chcieliśmy stworzyć coś nowego.

Na dzisiejsze standardy nie byliście jednak olbrzymami.

Byłem jednym z wyższych zawodników. Włodek Stefański miał metr dziewięćdziesiąt jeden, Edek Skorek – metr dziewięćdziesiąt dwa, Ambroziak – ponad dwa metry, Wagner i Skiba – metr osiemdziesiąt cztery.

Na czym polegała różnica w waszej grze w stosunku do innych zespołów?

Koncepcja Staszka Gościniaka i Strzelczyka była taka, żeby grać trochę inne mecze. Zaczęliśmy próbować i przełożyło się to na pierwsze sukcesy. Przychodziły tłumy kibiców. Dochodziło do takich anomalii, że z powodu zaparowania odpadał tynk z sufitu. Pamiętam, że gdy graliśmy z Olsztynem, trzeba było przerwać mecz na 20 minut. Spadła tafla betonu, na szczęście nikomu się nic nie stało. Zdarzało się też, że zawodnicy wpadali w krzesła, bo te stały dość blisko, metr czy półtora metra od boiska. Jeśli zawodnik wpadł w krzesła, to nie wchodził na boisko, dopóki nie skończyła się akcja.

Rzeszowianie bardzo lubili siatkówkę. Gdy po raz pierwszy zdobyliśmy tytuł mistrza Polski, miasto zorganizowało nam wóz drabiniasty, cztery konie i przejechaliśmy nim przez centralną ulicę.

Przedefilowaliście na tym wozie?

Tak. Nie wierzyłem, że tylu rzeszowian może wyjść, żeby nam podziękować. Było bardzo miło.

Lata 70. to dla pana nie tylko tworzenie potęgi Resovii. We wrześniu ’71 roku bierze pan ślub. Rok później okazuje się, że jesteście małżeństwem olimpijczyków.

Tak. Myśmy się pobrali w ’71 roku, a w ’72 byliśmy razem z Jolantą na olimpiadzie. Po raz drugi zdarzyło się coś takiego w ’76, gdy Irena Szewińska uczestniczyła w igrzyskach wspólnie z mężem, z tym że on nie był sportowcem, tylko jej trenerem.

Mieliśmy szczęście, że spotkały się dwie osoby rozkochane w swojej konkurencji. Jola była florecistką, walczyła w reprezentacji, więc często bywała w Warszawie – tam się właśnie poznaliśmy. W tym roku obchodzimy 50-lecie ślubu. Żaden z moich kolegów, chyba poza Staszkiem Gościniakiem, takiej rocznicy nie obchodził. Większość ich małżeństw się rozpadła. Z nami też mogło tak być, różne są koleje losu. Ale do dzisiejszego dnia jesteśmy razem.

Pierwsza z lewej – Jolanta Bebel, florecistka, żona Bronisława
Fot. Mieczysław Świderski / newspix.pl

Jest pan w reprezentacji Szlagora, trwa proces kwalifikacji do igrzysk w ’72 roku.

Pojechaliśmy do Montpellier całą starą elitą. W ’71 roku graliśmy na mistrzostwach Europy, ale to występ na olimpiadzie był naszym marzeniem. W Montpellier grali między innymi Rumuni, Amerykanie, Francuzi i my, a tylko jeden zespół się kwalifikował. Wygraliśmy z Francuzami, z Rumunami, decydujący był pamiętny mecz z Amerykanami. Rozmawiał z nimi Zdzisiek Ambroziak, bo bardzo dobrze mówił po angielsku. Okazało się, że oni są reprezentacją akademicką, jednocześnie grali i w siatkówkę, i w basketball. Poznałem paru sympatycznych zawodników. Niestety przegrali z nami.

Żona kwalifikację olimpijską uzyskała już wcześniej, dziewczyny były mistrzyniami kraju. Miały bardzo dobre wyniki europejskie, a dwa lata wcześniej zajęły trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Mówiła mi: „Staraj się, staraj w tym Montpellier, żebyśmy pojechali razem na igrzyska”. Jola od dwóch lat wiedziała, że pojedzie, a my walczyliśmy o kwalifikację na trzy tygodnie przed olimpiadą.

Gdy wygraliśmy, zapanowała euforia. Montpellier to słoneczne miasto i pamiętam, że po zwycięstwie nad Amerykanami poszliśmy na plażę. Olimpiada była dla nas spełnieniem największych marzeń siatkarskich.

A miał pan wtedy zaledwie 23 lata.

Tak, byłem bardzo młody. Tomek Wójtowicz miał 21 lat, jak zdobywał – cztery lata później – mistrzostwo olimpijskie.

Reprezentacja Polski opierała się wtedy na rocznikach ’49 i ’50. Z tych roczników, oprócz mnie, byli Gawłowski, Bosek, Stefański, Karbarz. W tym składzie doszliśmy aż do Moskwy.

Nie powiodło się nam na olimpiadzie w Monachium, zajęliśmy dziewiąte miejsce. Gdzieś to frycowe trzeba zapłacić. Wcześniej wygrywaliśmy, tam przegraliśmy.

Mimo to bardzo mile wspominam okres w reprezentacji za czasów Szlagora. Był naprawdę dobrym trenerem, pozostali chłopacy też go lubili. Obozy mieliśmy w Wałczu i Zakopanem. Dlaczego? Większość chłopaków jeździła na nartach. Najlepiej Edek Skorek, również Zdzisiek Ambroziak, Wiesiek Gawłowski, ja też dawałem sobie radę.

Z kolei Szlagor uwielbiał łowić ryby, więc wybrał Wałcz. O piątej rano spotykaliśmy się na pomoście i do ósmej łowiliśmy ryby. Razem ze Szlagorem wędkowali Wójtowicz, Bosek, Gawłowski, Karbarz i Skorek. W ’71 roku graliśmy w Japonii. Gdy jedni kupowali zegarki, większość z nas poszła do sklepu wędkarskiego. Kupiliśmy sobie sprzęt, o którym w Polsce można było co najwyżej pomarzyć.

Co do metod trenerskich, to nie mogę się wypowiedzieć, bo nie mam uprawnień, żeby podważać czyjeś studia i czyjś zawód. Z pewnością miał zupełnie inne metody treningowe niż Wagner, który później objął reprezentację. Ale jako człowieka bardzo go szanowałem.

W ’72 roku wraca pan ze swoich pierwszych igrzysk olimpijskich bez sukcesu. Żonie również się nie powiodło, bo Polki nie wyszły z grupy.

Tak jest. Wracamy do Rzeszowa, poświęcam się pracy. Jesteśmy już po ślubie, Jolanta pracuje w Resovii jako trener, zaczynają się rozgrywki ligowe. Bardzo mile wspominam okres rzeszowski. Do ’75 roku wygraliśmy cztery mistrzostwa Polski.

W tym czasie chodziłem na zajęcia wieczorowe, bo wcześniej nie zrobiłem matury. Robiłem ją zaocznie i akurat zajęcia, na które uczęszczałem, pokrywały się z porą treningów. Miałem problemy z panem Strzelczykiem, musiałem wybrać: albo siatkówka, albo nauka. Wybrałem naukę. Skończyłem to, na czym mi zależało.

Nikt tego nie wie, ale pojechałem wtedy do moich rodziców do Karpacza i przypadkiem rozwaliłem sobie bark i łokieć. Nie wiedzieli o tym nawet moi koledzy z zespołu w Wałbrzychu czy z Rzeszowa. Miałem przez to problemy z przyjęciem zagrywki. Gra nie układała się tak, jak powinna, ale jakoś dałem radę.

Potem zaczęły się przygotowania do kolejnych igrzysk. Wagner objął reprezentację, każdego tygodnia rozpisywał nam ćwiczenia. Przyjeżdżał sam albo wysyłał kogoś. Trzeba było wykonywać to, czego zażyczył sobie Wagner.

W reprezentacji Wagnera zdobywa pan mistrzostwo olimpijskie, jest pan też wicemistrzem Europy. Ale na mistrzostwach świata pana nie było?

Zgadza się. To był właśnie ’74 rok. Poprosiłem Wagnera, żeby w maju zwolnił mnie z reprezentacji ze względu na matury. Moje miejsce zajął – i słusznie! – Wiesiek Czaja. Bardzo sympatyczny człowiek. Wiesiek doskonale dawał sobie radę, więc zamiana wyszła z korzyścią dla reprezentacji Wagnera. Jako olimpijczyk siedziałem na ławce, ale byłem słaby, taka prawda. Jeśli nie trenuje się regularnie, to forma spada. Byłem świadomy, że takie będą konsekwencje przerwy od gry.

Rok później Wiesiek miał ten sam problem co ja: musiał wybierać, czy Częstochowa, czy Kraków. To wybór, przed którym postawił go Wagner. W moim wypadku Jurek dał mi szansę wyboru, natomiast Wieśkowi postawił ultimatum: albo tak, albo tak. W rezultacie w ’76 roku Wagner nie powołał go do przygotowań olimpijskich do Montrealu.

Jak wyglądają te dwa lata przygotowań do igrzysk? Jest pan dublerem głównie Stefańskiego i Rybaczewskiego.

Wagner przyjął taką koncepcję i nikt nie miał mu tego za złe. Wiadomo, że siatkówka składa się z 12 zawodników, a każdy trener ma swobodę wyboru. Sam przez ładnych parę lat prowadziłem zespoły i również ceniłem sobie pewnych zawodników. To nie znaczy, że byliśmy gorsi. Nieraz graliśmy równie dobrze jak pierwsza szóstka. A czy byliśmy zmiennikami, czy też „żywym mięsem”, jak to Jurek mawiał w wywiadach, to już jego teoria. Nie będę jej podważał.

Mimo wszystko teoria dość okrutna dla tych, do których się odnosiła.

Wiadomo, że każdy chciał grać w reprezentacji, a Wagner miał z kogo wybierać. Z Jurkiem naprawdę dobrze mi się współpracowało. Grałem z nim jeszcze w rozgrywkach ligowych i w reprezentacji. Uważam, że miał niesamowity charakter i zdawał sobie sprawę z tego, jakie ma możliwości.

Na pewno mocno przeżył ’72 rok. Musiało to utkwić w jego psychice i chciał udowodnić, że potrafi coś osiągnąć w siatkówce.

W każdym razie przed igrzyskami wracam do reprezentacji, odbywają się kwalifikacje do olimpiady w Montrealu. Jesteśmy w Rudziskach Pasymskich niedaleko Olsztyna. Reprezentacja jest bardzo szeroka, gra pięciu olsztynian, a jesteśmy na ich terenie. Jurek decyduje jednak, że to ja zagram, a nie Bielmacz, Baranowicz czy Iwaniak. Graliśmy w meczach kontrolnych, pamiętam, że byli Amerykanie. Szło mi bardzo dobrze i dlatego pojechałem do Montrealu. Była to najwspanialsza olimpiada w moim życiu. To momenty, których nie da się zapomnieć.

Czy miał pan poczucie, że przygoda z Wagnerem wymagała pracy na najwyższych obrotach?

Z pewnością. Można by tomy książek napisać o olimpiadzie w Montrealu, o naszych przygotowaniach, o kluczowych momentach w poszczególnych meczach, o odczuciach zawodników – bo każdy z nas przeżywał to zupełnie inaczej. Kolejne mecze wygrywaliśmy 3 : 2. Świadczyło to o naszej silnej psychice, o odpowiednim przygotowaniu, o odporności. Za tym szły wyniki. Przecież Rosjanie mogli zrobić nas na cacy, wydawało im się, że mają już krążki na szyi. A jednak role się odwróciły.

Walka psychologiczna trwała zresztą nie tylko na parkiecie, ale i na drugim boisku treningowym, już w trakcie rozgrzewki. Jak Rosjanie nas zobaczyli, mówili: „Chyba powariowali ci Polacy”. Bo my w pasach! Zaraz finał, a my jeszcze mamy po parę kilogramów w pasach, których używamy na treningach.

Nie ma złej pory na to, by poprawić warunki kondycyjne.

Tak, ale Wagnerowi nie o to chodziło. Jeśli na rozgrzewce sześciu facetów trenuje w pasach do ostatnich chwil, to działa to destrukcyjnie na rywali.

W każdym razie finał był wspaniały. Do dziś lubię oglądać w internecie ten mecz. A Wojtek Zieliński wspaniale go relacjonował! Mam wrażenie, jakby to było wczoraj. Atmosfera w zespole, czy to między zawodnikami, czy trenerami, niesamowita!

Poza tym igrzyska w Montrealu to było wielkie zwycięstwo polskiego sportu. Tylu medali nigdy nie zdobyliśmy. Każdy z nas myślał sobie, widziałem to po wyrazie twarzy kolegów: „A może na końcu i nas to czeka…”. I faktycznie tak się stało.

W Montrealu czułem się świetnie, stał się moją drugą ojczyzną. Mówiłem po francusku, więc któregoś razu Wagner nawet zwolnił mnie z treningu, powiedział: „Jedź do miasta, jesteś żabojad, więc dasz sobie radę”. To był też dobry przykład tego, jakim zaufaniem obdarzali się wzajemnie koledzy i trener.

Zawodnicy reprezentacji Polski w siatkówce. Bronisław Bebel drugi od lewej
Fot. Mieczysław Świderski / newspix.pl

W drugiej połowie lat 70. rozstaje się pan z Resovią i przyjeżdża do Krakowa. Jak do tego doszło?

Któregoś dnia prezesi Hutnika Kraków skontaktowali się z Markiem Karbarzem. Chcieli pozyskać zawodników Resovii, prezesem Hutnika był wtedy Bolesław Szkutnik. Marek się zdecydował, a że nie chciał sam odchodzić z Resovii, zwrócił się do mnie: „Jeśli pojedziemy we dwójkę, to możemy jeszcze raz stworzyć coś nowego”. Miał rację, bo co więcej mogliśmy osiągnąć w Resovii po ośmiu latach?

Podpisaliśmy kontrakt, z gwarancją, że gramy trzy lata i potem możemy wyjechać za granicę. I faktycznie tak było. Graliśmy w Hucie łącznie trzy lata i jak na skład, który mieliśmy, nieźle nam szło. Mimo to okres krakowski był dla mnie dosyć ciężki. To było zupełnie inne miasto, znacznie bardziej wolałem Rzeszów.

Zdobył pan dwukrotnie wicemistrzostwo z Hutnikiem.

Tak jest. W pierwszym roku mogliśmy w Olsztynie zdobyć nawet mistrzostwo, ale byliśmy zmęczeni ligą. Hutnik mógł mieć pierwsze mistrzostwo, ale stało się, jak się stało.

W każdym razie swoje zrobiliśmy. Dwa konie nie pociągną wielkiego zespołu. Myślę, że Marek ma takie same odczucia. Ale daliśmy początek drużynie, zwłaszcza że Kraków miał wówczas wszystko to, co klub może sobie zamarzyć. Były pieniądze, były możliwości, byli trenerzy. Ładna hala, spory zakład – kombinat hutniczy.

Niestety dopadły nas kontuzje. Włodek Stefański borykał się ze ścięgnem Achillesa, ja dwukrotnie miałem kontuzję łąkotki. Chłopaki pojechały do Moskwy, a myśmy zostali z Włodkiem w Warszawie.

Po zakończeniu kariery zdecydował się pan na wyjazd za granicę.

Tak. Miałem 31 lat, czułem się wolny. We Francji miałem rodzinę, mieszkała tam babcia, ale też ciotki i wujkowie. Zachód widywałem dwa, trzy razy w roku, bo jeździłem do rodziny.

A dlaczego właśnie Grenoble?

Jako pierwszy wyjechał tam Jan Such, bodajże w ’78 roku. Kończąc kontrakt w ’80 roku, odezwał się do mnie i mówi tak: „Słuchaj, Bronek, Francuzi są zainteresowani. Przyjedź! Ale nie jako zawodnik, tylko jako trener zawodnik, czyli grający trener”. W tamtym czasie nie miałem specjalnych kwalifikacji do prowadzenia zespołu. To była drużyna pierwszoligowa, którą wcześniej zajmował się właśnie Janek. Zdecydowałem się na wyjazd, Jan utrzymał się w pierwszej lidze. Pamiętam, że o piątej nad ranem podpisałem kontrakt u prezesa. Nawiasem mówiąc, jego żona była Polką.

Uważam, że dokonałem bardzo dobrego wyboru. Janek pokazał mi okolicę, była idealna, jeśli chodzi o moje potrzeby: wędkarstwo, narty, jeziora, lasy, grzyby. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego miejsca. Poza tym trafiłem do dobrego zespołu. Oczywiście na samym początku było ciężko, bo mówiłem jeszcze słabo po francusku. Jan wręczył mi książkę, z której sam korzystał w trakcie studiów. Powiedział: „Jak ją przeczytasz, to wszystko zrozumiesz”.

Prowadziłem zespół cztery lata, każdego roku udało nam się wywalczyć wicemistrzostwo Francji. Mimo że nie znałem specyfiki trenerskiej, dawałem sobie radę. Mogłem też raz zdobyć mistrzostwo. Graliśmy w Cannes, a tam gra praktycznie połowa reprezentacji. Mnóstwo doskonałych zawodników! Z AS Grenoble w reprezentacji było może trzech czy czterech chłopaków.

Panorama Grenoble
Źródło: domena publiczna

Brał pan pod uwagę powrót do Polski?

Mając 36 lat, byłem zdecydowany. Miałem dom w Szczawnie-Zdroju, chciałem wrócić do siebie. Nagle zadzwonił Mirek Rybaczewski, którego zespół dostał się do pierwszej ligi. Powiedziałem mu, że jestem gotowy do wyjazdu, ale mi to wyperswadował, mówi: „Chodź, we dwójkę pociągniemy to dalej”. To podobna sytuacja jak z Markiem Karbarzem w Hutniku. Zgodziłem się, walczyliśmy przez dwa lata. Mirek utrzymał się w pierwszej lidze, pomogłem mu w tej batalii.

W końcu w wieku 38 lat podjąłem definitywną decyzję, wsiadłem w pociąg i wróciłem do Wałbrzycha.

Został pan przedsiębiorcą?

Tak, wziąłem się do biznesu. Wszedłem w kooperację z Pewexem i stworzyłem jeden z większych sklepów w Polsce, 1700 metrów kwadratowych.

Zatrudniłem 40 osób. Pracowało się nam wspaniale. Miałem dwie kasy w obiekcie i jednocześnie kantor, więc nie było problemów z wymianą walut. Można było płacić w złotówkach, dolarach, funtach lub markach. Zresztą w biznesie odnaleźli się też Tomek i Wiesiek Czaja.

Tomek Wójtowicz mówił, że choć prowadził sklep, cały czas miał z tyłu głowy siatkówkę. Gdy nadarzyła się możliwość, by zająć się komentowaniem ligi, uznał, że to jego życiowa droga. A pan odnalazł się w biznesie?

W ciągu dwóch dni potrafiłem sprzedać TIR-a wypełnionego telewizorami. W Wałbrzychu działały kopalnie, pracowało tam 30 tysięcy ludzi. Jak pierwszego brali pensję, to tłumy rozwalały mi szyby, drzwi i lady. Pamiętam, że na otwarciu pracownik, który zajmował się elektroniką, zachorował. Andrzej, mój wspólnik, mówi do mnie: „Musisz stanąć za ladą”. Tak zrobiłem, wypisywałem gwarancje, ale tłumy były takie, że ktoś w końcu powiedział: „Panie Bebel, niech pan da nam kartony, a jutro wypisze gwarancje”. Biznes funkcjonował wyśmienicie do czasu zburzenia muru berlińskiego. Otworzyły się granice i Pewex dopadły problemy, a ja działałem na prowizji.

Potem zapadła decyzja o powrocie do Francji na stałe, zwłaszcza że córka mnie ponaglała: „Tato, musimy zdecydować. Albo zostajemy, albo jedziemy”. Nie było z tym problemu, bo miałem obywatelstwo, urodziłem się przecież we Francji. Gdy wyjechaliśmy, tam również starałem się rozkręcić firmę, ale w końcu odpuściłem. Ostatecznie włożyłem dres, tenisówki i wziąłem się do prowadzenia zespołów.

Mieszka pan we Francji ponad połowę życia.

Tak, w Grenoble. To piękna miejscowość, jakby połączyć ze sobą Mazury, Zakopane, Tatry i Bieszczady.

Trudno wyobrazić sobie coś lepszego.

Fantastyczny rejon! Ludzie są bardzo życzliwi. Kiedy wyjdzie się na miasto, widzi się same młode twarze. Jestem w tej chwili na emeryturze. Uważam, że emeryt to najlepszy zawód świata. Uwielbiam wędkarstwo, to moje hobby, z kolei żona poświęca czas na wycieczki górskie. Niedawno zaczęła uprawiać marsz skandynawski, chodzi na rakietach. A córka jest dyrektorem w dobrej firmie.

Już wcześniej, gdy grałem jako zawodnik, miałem propozycje z Cannes, Paryża czy Tours. Ale zakochałem się w Grenoble. Powtarzałem sobie, że jeżeli mamy kiedyś wrócić do Francji, to tylko tu. Uważam, że to była właściwa decyzja. Jestem tu bardzo szczęśliwy, choć oczywiście uwielbiam również Polskę. Mam stały kontakt z krajem. Z wnuczką pływamy łodzią i łowimy ryby. Nieraz wnuczka mnie ochrzania: „Dziadek, refleks to miałeś na boisku, a z moją rybą to się spóźniasz”.

To wspaniałe!

To szczęście, które się wypracowało. Nic, co zdobyłem, nie jest dziełem przypadku, oczywiście pomijając talent, bo trzeba mieć pewne predyspozycje i odpowiedni charakter. Moi koledzy wrócili do kraju, zajęli się siatkówką. Tomek Wójtowicz nadal się udziela, podobnie Rysiek Bosek i Wiesiek Czaja. Zbigniew Zarzycki i Edek Skorek prowadzili reprezentację. Raz gorzej, raz lepiej im się wiedzie, ale są na bieżąco.

Utrzymuje pan kontakty z kolegami nie tylko z reprezentacji, ale także z Resovii. Czy to są więzi, które przetrwały do dzisiaj?

Do niedawna miałem kontakt z Wieśkiem Radomskim, ale niestety już odszedł. Stale przyjaźnię się z Heńkiem Hawłasewiczem, z Bogusławem Kanickim. Poza resoviakami mam kontakt przede wszystkim z Włodkiem Stefańskim, który jest w Finlandii. Z Markiem Karbarzem utrzymuję kontakty na co dzień, raz w tygodniu rozmawiamy ze sobą.

Siatkarze po odciśnięciu dłoni w alei gwiazd w Miliczu. Od lewej: Bronisław Bebel, Wiesław Czaja, Małgorzata Glinka i trener Andrzej Niemczyk. 20 czerwca 2006 r.
Fot. PAP / Adam Hawałej

Czy mieszkając we Francji, jest pan na bieżąco z wydarzeniami w Polsce?

Tak, choć nie mam, ze względu na przepisy, telewizji satelitarnej. Administracja nie zgadza się na zamontowanie talerza. Chciałem wspólną antenę na dachu, ale też się nie zgodzili.

Czyli ligi nie może pan oglądać?

Zostaje mi tylko internet. Jestem jednak na bieżąco z sytuacją w kraju i z wiadomościami siatkarskimi.

Czy z perspektywy czasu zmieniłby pan coś w swoim życiu?

Jeśli chodzi o siatkówkę, to uważam, że wszystko potoczyło się jak trzeba. Wybrałem to, co powinienem był wybrać, przeżyłem momenty, które są niezapomniane. A gdybym urodził się 10, 15 czy 20 lat później, to zdecydowałbym się na działalność internetową. Stworzyłbym przepiękny sklep ze sprzętem wędkarskim. Tę część branży handlowej znam na wylot, to moja wielka pasja.

Dodam, że prowadzimy też hodowlę siei. Jestem w trzech asocjacjach wędkarskich, do jednej należy 560 wędkarzy, do drugiej – 240. Co roku zasilamy sieją jeziora, wpuszczamy 300 tysięcy ryb. Pochwalę się też, że będąc w Wałbrzychu, wyprodukowałem osobiście łódkę wędkarską. Mam więc swoje łodzie, a wnuczka też zaczyna to lubić, tak że w czasie wakacji mamy co robić!

Bronisław Bebel

(ur. 16 maja 1949 r. w Noyelles-sous-Lens)
Wychowanek wałbrzyskiego Chełmca, skąd szybko trafił do Resovii Rzeszów. Znany bombardier, jeden z głównych wykonawców podwójnej krótkiej, z której słynęła rzeszowska drużyna.
W barwach Resovii czterokrotnie zdobył mistrzostwo Polski (1971, 1972, 1974, 1975), raz – wicemistrzostwo (1973) i raz – brązowy medal krajowych mistrzostw (1977). W 1973 r. wraz z rzeszowską drużyną wywalczył srebrny medal Pucharu Europy. Grał także w turniejach finałowych Pucharu Zdobywców Pucharów w 1975 r. (3. miejsce) i Pucharu Europy Mistrzów Klubowych w 1976 r. (4. miejsce). Z Resovii przeniósł się do Hutnika Nowa Huta, z którym dwa razy sięgnął po wicemistrzostwo Polski (1978, 1979).
W reprezentacji narodowej, do której należał w latach 1968–1978, rozegrał 199 spotkań. Jego największym sukcesem było zdobycie złotego medalu olimpijskiego w Montrealu w 1976 r. (na igrzyskach wystąpił jako rezerwowy). W dorobku ma również tytuł wicemistrza Europy z 1977 r. Grał na igrzyskach w Monachium (9. miejsce), mistrzostwach Europy w 1971 r. (6. miejsce) i mistrzostwach świata w 1978 r. (8. miejsce). Trzykrotnie wystąpił w Pucharze Świata (1969 – 8. miejsce, 1973 – srebrny medal, 1977 – 4. miejsce).
Karierę kończył we Francji jako grający trener AS Grenoble i VB Toulouse. Z zespołem z Grenoble w 1982 r. awansował do turnieju finałowego Pucharu Zdobywców Pucharów (4. miejsce).
Z wykształcenia jest technikiem budownictwa. Mieszka we Francji. Jego żona Jolanta Bebel była znakomitą florecistką, uczestniczką igrzysk w Monachium i Montrealu.