Kariera sportowa to jedynie epizod w życiu, trwa parę lat, a potem trzeba stawić czoła prozie życia

Rozmowa ze Zbigniewem Lubiejewskim

Pana przygoda z siatkówką zaczęła się w rodzinnych Bartoszycach?

Tak, chociaż początkowo grałem w piłkę ręczną. Świętej pamięci profesor Nowicki był prekursorem siatkówki w bartoszyckim liceum. Namówił mnie, żebym dołączył do drużyny szkolnej. Byłem dość skoczny, więc szybko objąłem czołową rolę w drużynie. Doszliśmy w rozgrywkach szkolnych do półfinału mistrzostw Polski i tam dojrzał mnie Leszek Dorosz. Zaproponował, żebym po liceum zdecydował się na studia w Olsztynie-Kortowie i grał w AZS-ie. Przyznam, że plany miałem inne – chciałem iść na AWF do Warszawy i nawet złożyłem tam papiery.

Ostatecznie jednak zdecydowałem się na Olsztyn. Miejscowa drużyna weszła w ’67 roku do pierwszej ligi i miała przed sobą dobre perspektywy. W tamtych czasach sport funkcjonował nieco inaczej. To właśnie uczelnie przyciągały dobrych sportowców.

To ciekawe, bo w niedużym ośrodku, bez wielkich tradycji akademickich, jeden człowiek zbudował siłą swojego charakteru ważny klub.

Tak, Leszek Dorosz to był pasjonat. Nawet nie wybitny szkoleniowiec, a raczej człowiek, który siłą perswazji potrafił zgromadzić wokół siebie wielu doskonałych ludzi. Dość wspomnieć takie osoby, jak: Maciek Tyborowski, Marek Gałkiewicz z Gdańska, Mirek Rybaczewski z Warszawy, którego wzięto z MDK-u. Dorosz miał zresztą taką taktykę, że rozmawiał nie z zawodnikami, ale z rodzicami.

W pana przypadku też tak było?

Tak, przyjechał do Bartoszyc do mojej mamy. Taty nie było już z nami, zmarł dość wcześnie. W każdym razie Dorosz tłumaczył mamie, że kariera zawodnicza trwa tylko jakiś czas, a dzięki uczelni zdobędę wykształcenie, będę miał papiery.

Przekonało to mamę?

Nie miała specjalnie wyboru, bo było nas w domu trzech wielkich chłopów, którzy zjadali dwa bochenki chleba, a ona sama, biedna, musiała na nas pracować. Wyjeżdżając do Olsztyna, odciążyłem nieco mamę, poza tym wiedziała, że wyjeżdżam niedaleko i będę częstym gościem w domu. Spędziłem 11 sezonów w AZS-ie, mimo że w międzyczasie miałem wiele propozycji gry gdzie indziej – czy to w Płomieniu Milowice, czy w Beskidzie Andrychów, czy w Hutniku Kraków.

Do momentu wyjazdu z Polski nigdy nie zdradził pan swojego klubu.

Ja generalnie bardzo się przyzwyczajam do otoczenia. Grało mi się tu dobrze, zresztą odnosiliśmy spore sukcesy. Trzykrotnie zdobyliśmy mistrzostwo Polski, po raz pierwszy w ’73 roku.

Hala Urania, w której obecnie rozgrywa swe mecze AZS Olsztyn
Źródło: domena publiczna

A były też wicemistrzostwa.

Tak, choć my to postrzegaliśmy jako porażkę. Ludzie pytali: „Dlaczego srebro?!”.

To pokazuje, jakie ambicje wiązano z klubem.

Ambicje były spore, ale na zawodnikach nie ciążyła presja, bo myśmy grali w czubie przez sześć czy siedem lat. A konkurenci byli mocni – Resovia Rzeszów, później też Płomień Milowice. Między tymi trzema zespołami rozgrywała się walka o zwycięstwo. Tworzyliśmy bardzo silny zespół, grało sporo młodych osób, studentów. Śmiano się, że gramy za dwa kotlety, ale co innego trzymało ludzi w AZS-ie. Mirek, który mieszka we Francji, mimo upływu lat dotąd z chęcią tu przyjeżdża.

Pan wrócił do Olsztyna po prawie dwóch dekadach nieobecności w Polsce.

Wyjechałem w ’78 roku, dwa lata po igrzyskach. Zagrałem jeszcze jeden sezon po igrzyskach i wyemigrowałem do Belgii. Gdy u nas można było kupić co najwyżej ocet i musztardę, tam sklepy były pełne towarów.

W pierwszej kolejności zgłosili się do mnie Turcy – Eczacıbaşı Stambuł. Jeden z Turków nawet przyjechał, żeby mnie namówić, ale nie zdecydowałem się. Później miałem grać w Arago de Sète we Francji, byłem już z nimi dogadany.

Jak doszło do tego, że trafił pan do Belgii?

Akurat do Olsztyna przyjechał belgijski zespół Hörmann Genk. Poszedłem z nimi potrenować. Ich szef przyszedł do mnie i mówi: „Słuchaj, a może byś do nas przyjechał? Zobacz, Belgia jest niedaleko, dużo bliżej niż Francja. Damy ci takie same warunki”. I przekonali mnie. Wyjechałem pełen entuzjazmu, grałem bardzo dobrze i po dwóch latach zdobyliśmy mistrzostwo Belgii – a to nie była wcale drużyna wybitnych graczy!

Później cztery lata grałem w Genku. To niewielka mieścina w Limburgii, swego czasu Edward Gierek pracował w tutejszej kopalni. W ogóle było tam pełno obcokrajowców, zwłaszcza Marokańczyków i Turków. Grałem tam cztery lata. Nadal utrzymuję z nimi kontakt, bardzo się lubimy, czasem się spotykamy.

Po czterech latach i zdobyciu mistrzostwa doszedłem do wniosku, że muszę zmienić klub. Zdecydowałem się na Volleyball Club Antonius Herentals. Grałem tam bodajże trzy lata, ale potem zaczęły się problemy ze zdrowiem. Doszło do tego, że miałem zatrzymanie akcji serca.

Pobyt w Belgii dał mi, chłopakowi, który przyjechał z komunistycznej Polski, bardzo dużo. Nauczyłem się francuskiego i holenderskiego, który jest jednym z języków urzędowych w Belgii. Pomyślałem, że skoro mam tu zostać na stałe – a kupiłem już nawet dom – to muszę nauczyć się języka. Chodziłem na prywatne lekcje do profesora. Nauczył mnie bardzo dużo, i wymowy, i gramatyki. Poza tym miałem dylemat związany z córką. Studiowała prawo w Belgii i musiałem się zdecydować, czy wracać do Polski, czy tu zostać. Gdyby nie choroba, pewnie bym został, tak jak większość moich kolegów osiedliła się w Finlandii czy Francji.

Choć są tacy, którzy po latach wrócili.

Tak, to zawsze są bardzo trudne decyzje. Będąc za granicą, człowiek żyje w glorii – osiąga sukcesy, jest doceniany. Z czasem gra słabnie, można podjąć się pracy trenerskiej, ale rzeczywistość jest już inna. Nie jest się najważniejszym, a poza tym nadal ludzie traktują nas jako obcokrajowców, szeregują na odpowiednim poziomie, żeby nikt za mocno nie brykał. Doszedłem do wniosku, że skoro nadarzyła się okazja, by wrócić, bo zdrowie szwankuje, to tak zrobię.

Co panu dał ten wyjazd? Prawie 20 lat to kawał życia. Wyjechał pan pod koniec epoki gierkowskiej, czyli w dość ponurych latach polskiej rzeczywistości, a wrócił do zupełnie innej Polski.

Wróciłem w latach 90., to rzeczywiście był kompletnie inny kraj. Pobyt w Belgii dał mi bardzo dużo, wiele mnie nauczył. Belgia to specyficzny kraj, mocno podzielony, północ jest flamandzka, a południe – francuskie. Belgowie posługują się trzema językami. Do tego wyjechałem jako młody człowiek, miałem 27 czy 28 lat. W każdym razie nauczyłem się szacunku do ludzi i do pracy – jako rzeczy bardzo ważnej w życiu – ale też punktualności czy rzetelności.

Życie sportowca emigranta jest wspaniałe do momentu, gdy stoi się na piedestale. Natomiast proza codzienności radykalnie zmienia pogląd na życie.

Trzeba zmierzyć się z tym, jak wygląda życie naprawdę.

Nie byłem może wielkim celebrytą, ale lokalną gwiazdą w małym miasteczku – to na pewno.

Po powrocie do Polski był pan również przedsiębiorcą.

Tak, sprzedałem dom w Belgii, spłaciłem resztę kredytu, a za pozostałe pieniądze kupiłem dom pod Olsztynem. Zamieszkaliśmy tu, pomyślałem: „I co teraz robić?”. Założyłem sklep spożywczy, prowadziłem go 20 lat, pozwolił mi spokojnie żyć.

Ludzie wiedzieli, u kogo kupują?

Tak, bo to był osiedlowy sklep. Teraz inaczej to wygląda, są markety, lidle, biedronki, z którymi nie da się konkurować. Doszedłem do wniosku, że co mam się kopać z koniem. Sprzedałem sklep, wzięła go duża firma, z ludźmi, z towarem, a ja poszedłem na zasłużoną emeryturę.

Powrót do Olsztyna to także powrót do pewnej tradycji, którą budował zespół AZS-u w latach 70.?

Gdy tu wróciłem, dostałem się do zarządu klubu. Po dwóch latach usłyszałem, że nie znam się na siatkówce. Mówię im: „Panowie, ja tu nie jestem za karę. Mam pewną wizję, wiem, jak funkcjonują zespoły w innych krajach. Nie chcecie mojej pomocy, to dziękuję”. Przez dwa lata byłem w zarządzie, nie brałem za to żadnych pieniędzy.

Ale klub i działacze to jedno, a ludzie i wspomnienia to drugie?

To prawda. Ludzie bardzo przychylnie się do mnie odnoszą. Spotykam osoby, które chodziły na mecze z moim udziałem.

Powróćmy do początków pańskiej kariery reprezentacyjnej. Mógł pan pojechać już na igrzyska do Monachium, a więc jeszcze przed epoką Wagnera.

Tak, Szlagor powołał mnie do reprezentacji przed olimpiadą, w ’71 roku. Trwały przygotowania do igrzysk, byłem na jednym czy dwóch zgrupowaniach. Czekał nas wyjazd do Japonii na sześć tygodni, miałem tam jechać, ale ostatecznie zrezygnowałem. Moja żona, która była nauczycielką, szła z dziećmi nad jezioro. Poszła po ręcznik i niestety jedno z dzieci wpadło pod auto. Wypadek okazał się śmiertelny. Miałem dylemat, czy zostawić żonę, dla której ta sytuacja była ogromnym stresem, czy jechać – wyjazd był za trzy dni.

Od dawna byliście małżeństwem?

Od trzech lat. Myślę sobie: „Kurde, przecież nie zostawię jej tutaj”. Zadzwoniłem do Warszawy do Szlagora, tłumaczę mu: „Panie Tadeuszu, jest taka sprawa, muszę zrezygnować z wyjazdu”. A Szlagor do mnie: „Rozumiem, ale wiesz, czym to skutkuje? Nie pojedziesz na olimpiadę”. Zdawałem sobie z tego sprawę, ale nie mogłem zostawić żony.

To dla sportowca musiał być trudny wybór.

Tak, ale nie mogłem jej zostawić na pastwę losu. Przecież zdarzył się wypadek, zginęło dziecko, zaraz wkroczy prokurator. Zaczną dociekać, czy nie doszło do niedopełnienia obowiązków. Zostałem, a rezygnując z wyjazdu do Japonii, pogrzebałem szanse na wyjazd na olimpiadę do Monachium.

Jak pan zapamiętał moment, w którym trenerem zostaje Wagner?

Miałem okazję grać przeciwko Wagnerowi w lidze, bo on należał do Skry Warszawa. Nie był postacią mi nieznaną. Zszokowało mnie nieco, że trenerem został taki młody człowiek, i to bez doświadczenia trenerskiego. Natomiast, jak to się mówi, miał duży wafel. Zresztą był zawsze dość nieprzyjemny, nawet na boisku. Uważał, że jest lepszy, że gra najlepiej, a wcale nie był wybitnym zawodnikiem. Nie wiem nawet, czy Skra wygrała z AZS-em, chyba ani razu tak się nie stało. A przecież w Skrze grała z połowa reprezentacji – Stefański, Sadalski, Rychter, Piątek, no i Wagner. A nie mogli z AZS-em wygrać!

Z Jurka był trochę przebojowiec. Inteligencja buchała z niego, tacy ludzie jak on nie mają żadnych zahamowań ani skrupułów.

Może to niezbędne, żeby odnieść sukces.

Myślę, że tak, zdecydowanie. Zresztą Edka Skorka o mało co nie wyrzucił. Powiedział: „Ja tu rządzę, a ty masz robić to, co ci każę, czy to ci się podoba, czy nie. Graliśmy razem, ale teraz to ja jestem szefem, a nie ty”.

O panu wypowiedział się życzliwie, choć trochę protekcjonalnie: „On swoją rolę przyjął, wiedział, że ma harować, bo wiadomo, że na indywidualności muszą pracować inni. Na obozach tyrał, na mecze wpuszczany był niewiele, bo grali od niego znacznie lepsi. Stwarzał jednak zagrożenie dla gwiazd, zmuszając je do większego wysiłku”. Czy rzeczywiście Wagner definiował dobrze pana rolę?

Postrzegałem to nieco inaczej. Nie czułem się ani gorszy, ani lepszy od pozostałych – Zarzyckiego, Boska, Bebla czy Łaski. Przyjmowałem doskonale i to był mój wielki atut. Blokowałem tak samo jak Rysiek, on też świetnie przyjmował, choć na pewno był lepszy w obronie. Wagner wybrał inną szóstkę i nie było dyskusji. Grałem niewiele, ale na pewno znał moją wartość, wiedział, po co mnie zabiera, przecież nie wziął mnie na wycieczkę krajoznawczą. Zmieniałem Skorka albo Wójtowicza, zagrywałem i odbierałem zagrywkę, czyli tak jak w tej chwili gra libero. Przyjąłem taką rolę, bo nie ukrywam, że chciałem pojechać na olimpiadę. A tak się dobrze złożyło, że zdobyliśmy medal. W każdym razie technicznie ani fizycznie nie czułem się gorszy od pozostałych.

Jednak nie było pana w drużynie, która wystąpiła na mistrzostwach świata.

Tak, nie załapałem się.

A liczył pan na to, że to się uda?

Wagner po prostu wybrał inną ekipę, grali tam Gościniak, Gawłowski, Czaja, Olek Skiba. Dla mnie zabrakło miejsca. Wagner miał swoje wyliczenia, na każdą pozycję przypadało dwóch zawodników. Jeśli jeden zagrał słabiej, to Jurek wiedział, na kogo go podmienić. Nie ubolewałem z tego powodu, że się nie dostałem. To wybór Wagnera, nie mój. Musiałem zająć się czymś innym i skupiłem się na grze w klubie.

To był czas, w którym wiele się działo w AZS-ie Olsztyn. Pierwsze mistrzostwo kraju zdobyliście właśnie przed mistrzostwami świata.

Tak. Myśmy mieli naprawdę mocną ekipę. Mirek Rybaczewski, który właśnie dołączył do AZS-u, siedział na ławce, bo nie było miejsca w zespole. Później nawet Wagner interweniował, że jak to możliwe – Ryba gra w reprezentacji, a nie ma dla niego miejsca w klubie?! Ale nie było takiej potrzeby, mieliśmy tak silną ekipę.

Wagner stawiał zresztą wymagania dotyczące gry w klubie i z tego powodu Czaja nie pojechał na igrzyska.

Tak, Wagner miał nieco dyktatorskie zapędy.

Musi być tak, jak ja chcę.

Trochę tak. A w tamtych czasach wyjazdy za granicę były dość intratne. Decydował o tym jeden człowiek, to był bóg i car. Ten może wyjechać, a ten nie.

Już po mistrzostwach świata, a przed igrzyskami, odpada z drużyny również Gościniak, który decyduje się na karierę w Ameryce.

Tak. Nie ma też Olka Skiby ani Zbigniewa Jasiukiewicza.

Za to pan jest. Kiedy Wagner podjął decyzję, że będzie pan w składzie olimpijskim?

Myślę, że zdecydował o tym na przedostatnim obozie w Rudziskach Pasymskich. Zrobił to z czystej kalkulacji. Wagner to był inteligentny facet. Potrzebował ludzi do poszczególnych zadań, a ja byłem jednym z lepiej przyjmujących w reprezentacji. Taka była moja funkcja. Marek Karbarz również raz grał, raz nie, podobnie Mirek. Na stałe w szóstce byli Bosek, Gawłowski, Skorek, Wójtowicz i Stefański, a reszta – z doskoku.

Młody Łasko wystąpił tylko w pierwszym meczu w czasie igrzysk. Później już nie.

Tak. To był wysoki młody chłopak, ale przytkał się raz, drugi, trzeci i później już nie zagrał. Włodek Sadalski też tylko w jednym meczu z Kanadą wyszedł na parkiet.

Jak wspomina pan samą olimpiadę? To były pierwsze igrzyska po olimpiadzie w Monachium, na której doszło do zamachu.

Tak, dlatego stacjonowało wojsko, kontrole były bardzo szczegółowe. W samym Montrealu stoi dziś już tylko tablica, na której wypisane są nazwiska złotych medalistów. Budynki, w których mieszkaliśmy, miały kształt piramid i zostały po olimpiadzie przeznaczone na mieszkania socjalne. Pamiętam, że mieszkaliśmy na szóstym czy siódmym piętrze. Każdy miał swój pokój, mnie przypadło mieszkać obok pokoju Jurka Wagnera. Po meczu półfinałowym Wagner nie mógł spać, spotkaliśmy się na balkonie. Widzę, że pali fajkę, pytam go: „Jurek, denerwujesz się?”. A on na to: „Wiesz, nie wiem, jak wstrząsnąć drużyną. Wszyscy już zadowoleni, mówią, że mamy medal. I jak tu teraz pobudzić chłopaków do gry?”. Mówię mu: „To zrób jakąś awanturę”.

Dzisiaj nazywa się to zarządzaniem przez konflikt.

I rzeczywiście z którymś z chłopaków, chyba z Edkiem Skorkiem, mieli jakiś konflikt na treningu, coś się wydarzyło – i to pobudziło chłopaków. Ostatecznie Rosjanie przegrali finał.

Czy jest pan w stanie odtworzyć jakieś ciekawe szczegóły ze spotkań, na przykład z meczu z Kubańczykami?

W trakcie meczów myślałem, że to koniec, że już pozamiatane. Pamiętam, że Kubańczyk Diego Lapera, bardzo skoczny, uderzył Edkowi i Tomkowi nad blokiem, ale sędzia wywołał aut. W każdym razie to był horror. Wtedy nie było przecież challenge’ów, tylko jeden sędzia z chorągiewką. Pięć setów graliśmy też z Japończykami i Koreańczykami. Z Czechosłowacją wygraliśmy 3 : 1 i tylko z Kanadą 3 : 0.

Myśmy dużo rzeczy nie widzieli. Rezerwowi zawodnicy ćwiczyli na dodatkowej sali. Stale byliśmy gotowi do wejścia na parkiet, a Wagner tylko wołał, kto ma przyjść. Musieliśmy być gotowi do gry w każdej chwili.

Jurek stworzył wokół siebie i drużyny otoczkę pewnej wyjątkowości. Pamiętam, że na nasze treningi w Zakopanem przychodzili kolarze, lekkoatleci, ciężarowcy. Siadali na trybunach, przyglądali się nam, pytali: „Kuźwa, co wy tak zapierdalacie?”. Bo myśmy grali jak maszyny. To Jurek stworzył taką atmosferę wokół zespołu: pracujemy ciężko, bo musi być sukces. I miał rację. To był cud, że myśmy wygrali, ale mistrzów się nie ocenia.

Dziś dokonania Jurka trochę się wyolbrzymia, twierdzi, że wszystko, co zrobił, było bez zarzutu. Ale kontrowersje są zawsze. Skoro jest dwunastu czy piętnastu zawodników, to wiadomo, że można różnie ustawić zespół. Nie ma i nie będzie trenera na świecie, który wszystko, co robi, robi na pewno dobrze.

Finałowy mecz z ZSRS podczas igrzysk olimpijskich w Montrealu
Fot. PAP / Zbigniew Matuszewski

Czy spotkanie z tak autorytarnym trenerem wpłynęło na pańską dalszą karierę?

Tak. Wagner miał swoją wizję siatkówki i dobierał do niej właściwych ludzi. Trzymał z tymi, którzy odpowiadali jego filozofii gry. Podobało mi się u Wagnera wiele rzeczy, przede wszystkim punktualność. Był zawsze przygotowany do treningu, miał rozpisany plan, nigdy nie improwizował. Czy to dobrze, czy źle, to już inna sprawa. Nie ulega jednak wątpliwości, że wpoił nam wszystkim wiele elementarnych zasad, jak punktualność czy rzetelność w pracy.

Czy te zasady przydały się później w życiu?

Tak, bardzo. Pamiętam sytuację, która wydarzyła się na turnieju przedolimpijskim, rok przed olimpiadą w Montrealu. Po wygranym turnieju trochę zabalowaliśmy, poszliśmy spać o drugiej czy trzeciej, a o piątej trzeba było wstać na lot z Chicago do Montrealu. Wagner wyznaczył jedną osobę, Włodka Sadalskiego, żeby wszystkich obudził. I Włodek, żeby nie zasnąć, chodził całą noc dookoła hotelu, taką czuł presję. Wydawałoby się, że to nic takiego, przecież każdy mógł sobie budzik nastawić, ale chodziło o odpowiedzialność. Włodek nie zasnął i rano wszystkich budził! Nie miał łatwo, bo niektórzy to były niezłe śpiochy, nie mówiąc o tym, jak ciężko było zwlec ich z łóżka po zaledwie trzech godzinach snu.

Może Edek czy Rysiek, którzy byli kolegami Jurka z boiska, trochę inaczej go postrzegali. Natomiast ludzie, którzy z boku przyglądali się Wagnerowi, mogli z dystansem ocenić pewne rzeczy. Karbarz, Bebel czy Stefański inaczej go oceniali. Ja mu zawdzięczam wiele rzeczy, których nauczył mnie jako młodego człowieka. A to, że mało grałem? Boże, chciałem grać, ale nie ode mnie to zależało. Nie czułem się ani gorszy, ani ułomny, wybrał innych. Czas pokazał, że wybrał najlepiej.

Jak po powrocie do Polski odczuwał pan możliwość gry w tej drużynie? W ’76 roku byliście na ustach wszystkich, zwłaszcza zwycięstwo nad Związkiem Sowieckim miało swoją wagę.

Zdecydowanie. Gdy wróciłem do Olsztyna w latach 90., jeszcze wtedy ludzie pamiętali te przepiękne czasy i mecz ze Związkiem. Wojtek Zieliński go komentował, dość specyficznie. Tego nie da się zapomnieć. Takie przeżycia zostają w pamięci.

Jak dziś wygląda pana życie na emeryturze?

Wspaniale! Nauczyłem się grać w golfa, siedem kilometrów stąd znajduje się pole golfowe, gram już ósmy rok. Nie mówię, że jestem pasjonatem, ale sprawia mi to przyjemność. Czekam, aż śnieg stopnieje, żeby wrócić do gry.

Trochę pieniędzy przywiozłem z Belgii, trochę zarobiłem w sklepie, więc wybudowałem sobie dom, postawiłem kamienicę, aptekę mam na dole.

I wynajmuje pan lokale.

Tak, mam zakład kosmetyczny, dwa mieszkania, dla siebie zrobiłem mieszkanie z dwóch mniejszych. Dostaję emeryturę olimpijską, mam przychód z wynajmu. Bieda mi nie dokucza.

To przyjemne uczucie, dlatego że wielu sportowców ma inne doświadczenia. Był moment chwały, uściski dłoni ważnych osób, ale po latach, gdy zostaje niewiele pieniędzy, trzeba zderzyć się z prozą życia.

Tej mądrości nabyłem w Belgii. Tam wbrew pozorom ludzie myślą bardzo trzeźwo – wiedzą, że kariera sportowa to jedynie epizod w życiu, trwa parę lat, a potem trzeba stawić czoła prozie życia. Nie można koncentrować się wyłącznie na sporcie, bo on w końcu minie.

Wydawałoby się, że golf to aktywność statecznych starszych panów, a nie coś, co satysfakcjonowałoby wybitnego siatkarza. Z czego wynika zamiłowanie do golfa?

Mój przyjaciel z boiska, Stasiu Iwaniak, też jest pasjonatem golfa. To on zaraził mnie pasją do tego sportu. Najpierw się opierałem: „Staszek, gdzie ja taką malutką piłeczkę trafię!”. Ale poszedłem raz, drugi, trzeci – i nauczył mnie grać. Swoją drogą Stasiu Iwaniak był 13. graczem w zespole i nie pojechał na olimpiadę. Do dziś mu się to czkawką odbija.

Również aktor Andrzej Strzelecki, zmarł niedawno, był zapalonym golfistą. W golfie gra się przeciwko samemu sobie, bo nie ma obok bezpośredniego przeciwnika – i w tym tkwi kwintesencja tego sportu. Wkurzony jesteś? Sam na siebie. Zagrałeś daleko, ale krzywo, nie możesz znaleźć piłki – miej pretensje tylko do siebie. To cudowny sport. Runda, która ma 18 dołków, rozciąga się na odległości 12 kilometrów. Nie ma zmiłuj, trzeba tyle przejść!

Coraz więcej ludzi gra w golfa. Myśmy dostali dofinansowanie z urzędu wojewódzkiego, zrobiliśmy darmowy nabór dla seniorów. Za pierwszym razem przyszło 120 osób, w następnym roku – już 250. W Naterkach mamy jeden z największych klubów, przepiękny, naprawdę cudowny. Wielu ludzi przyjeżdża tu, żeby pograć.

Pokutuje przekonanie, że to sport dla bardzo zamożnych ludzi. Czy to prawda?

Bez przesady! Trochę kosztuje, owszem. Uczestnictwo to wydatek 3800 złotych rocznie, ale gra się bez ograniczeń. Trzeba jeszcze kupić wózek, kije, torbę, sprzęt, ładnie się ubrać – czapka, rękawiczki, odpowiednie buty. Ale to nie są koszty, które zwaliłyby z nóg.

Poza tym to chyba inwestycja w urodę życia? Ten styl, który towarzyszy golfowi, to jak wyjście do opery we fraku.

Tak, nie można grać w dżinsach. Trzeba mieć długie spodnie, ewentualnie krótsze, na trzy czwarte, koszulkę polo. I gracze przestrzegają tej etykiety! Są dla siebie mili, nie kłócą się, nie krzyczą, mimo że cały czas się denerwują na swoją grę. Mam kolegę, który rzuca kijami, jak mu nie wyjdzie.

Kiedy człowiek nauczy się grać, warto sprawdzić się w turniejach. Tam dopiero zaczyna się prawdziwa rywalizacja! Teoretycznie nadal każdy gra sam, liczy sobie punkty, ale gdy spojrzy się na ranking, to można tylko westchnąć: „Aha…”.

W Warszawie jest ładne pole, w Częstochowie też, w ogóle coraz więcej pól się otwiera. W Pasłęku wybudowano wspaniałe pole, właścicielem jest Mika Häkkinen.

Nic, tylko grać!

I naprawdę dużo ludzi gra, również kobiet. Wcale nie jest powiedziane, że tylko dziadki decydują się na golfa. Dziadki grają z racji tego, że mają więcej czasu, mogą przyjść przed południem. A ludzie, którzy pracują, dopiero po robocie lecą na pole.

Mistrz olimpijski w gimnastyce Leszek Blanik ze Zbigniewem Lubiejewskim podczas konkursu Grand Prix CSIO 5* pod patronatem Prezydenta RP Andrzeja Dudy. Sopocki hipodrom, 12 czerwca 2016 r.
Fot. Przemek Świderski / East News

Zbigniew Lubiejewski

(ur. 6 listopada 1949 r. w Bartoszycach)
W kadrze Wagnera siatkarz od zadań specjalnych, często wchodzący na taktyczne zmiany. Niemal całą sportową karierę w Polsce związał z AZS-em Olsztyn, z którym trzykrotnie (1973, 1976, 1978) zdobył tytuł mistrza kraju, trzykrotnie – tytuł wicemistrza (1972, 1974 i 1977), a dwukrotnie – brązowy medal mistrzostw Polski (1971, 1975). W 1978 r. z olsztyńskim klubem wywalczył srebrny medal Pucharu Europy Zdobywców Pucharów. Trzy razy wygrał także Puchar Polski (1970, 1971, 1972).
W latach 1972–1977 rozegrał 74 mecze w reprezentacji narodowej. Oprócz tytułu mistrza olimpijskiego z 1976 r. ma w swoim dorobku tytuł wicemistrza Europy, zdobyty rok wcześniej.
Po wyjeździe z kraju kontynuował karierę w Belgii – w klubach Hörmann Genk, Antonius Herentals i Helios Zonhoven. Z Genkiem wywalczył mistrzostwo Belgii (1981) i dwa wicemistrzostwa (1980, 1982). Z Herentals zdobył Puchar Belgii (1984). Pracował również jako trener zespołów Herentals i Noliko Maaseik.
Po powrocie do Polski był działaczem w macierzystym klubie AZS Olsztyn. Z Olsztynem związał także swoją drogę edukacyjną – jest absolwentem tamtejszej Akademii Rolniczo-Technicznej.