My, z drużyny Wagnera, jesteśmy twardzi

Rozmowa z Tomaszem Wójtowiczem

Spotykamy się w szczególnych okolicznościach, bo chwilę po uroczystości wręczenia panu Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski. Czym dla pana jest to odznaczenie?

Czuję ogromny zaszczyt, że zostałem doceniony przez pana prezydenta. Grałem w barwach Polski i reprezentowałem kraj na międzynarodowych boiskach, tak że jest to dla mnie wielkie wyróżnienie.

Tomasz Wójtowicz z Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski
Fot. Igor Smirnow/KPRP

Taka uroczystość powinna odbywać się w świetle jupiterów, ale ze względu na chorobę przyjął pan odznaczenie w swoim domu. Jakie to doświadczenie dla człowieka, który słynął z wielkiej odporności na stres w najważniejszych meczach, a dziś walczy z nowotworem, kolejnym potężnym przeciwnikiem?

To dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Zawsze byłem okazem zdrowia, nie narzekałem na żadne dolegliwości. Dziś muszę pewnych rzeczy uczyć się na nowo. Psychika jest bardzo ważna w walce z chorobą. Staram się nie odpuszczać sobie i usilnie dążę do tego, by wrócić do stanu sprzed diagnozy. Jestem optymistą. Może się uda, bo widać, że idzie to w dobrym kierunku.

Ryszard Bosek, który sam dwukrotnie zmagał się z rakiem, mówił, że słynął pan z tego, że nawet przed najtrudniejszymi meczami spał pan spokojnie.

W trakcie gry jest wiele stresujących momentów, ale i samo oczekiwanie na mecz bywa wyczerpujące psychicznie, zwłaszcza gdy stawką jest złoty medal. Ważne, by następnego dnia wyjść na boisko i być gotowym do walki, a nie spalonym psychicznie. Opanowanie i optymizm pomagają również w chorobie. Zresztą Rysiek znakomicie poradził sobie ze swoimi problemami zdrowotnymi i dziś funkcjonuje normalnie. Myślę, że i mnie to czeka, bo my, z drużyny Wagnera, jesteśmy twardzi. Liczę na to, że również ten mecz będzie dla mnie wygrany.

Pan Ryszard mówi, że choroba bardzo go zmieniła i z człowieka dość porywczego stał się osobą spokojniejszą i bardziej zdystansowaną. Czy pan również inaczej patrzy na to, co jest w życiu ważne?

Choroba daje mi dużo do myślenia. Jest na tyle groźna, że różne scenariusze przychodzą na myśl, wiele rzeczy staje się mniej ważnych.

Drobiazgi, którymi człowiek niepotrzebnie się zamartwiał, tracą na znaczeniu. Choroba skłania do refleksji, choć oczywiście nie życzę nikomu takich doświadczeń.

Czy doświadczenia życiowe od najwcześniejszego dzieciństwa kształtowały pańską odporność na bardzo trudne sytuacje?

Zgadza się. Nasza rodzina była siatkarska. Grała moja mama, ojciec był zarówno zawodnikiem, jak i trenerem. Mama niestety zmarła przy porodzie bliźniaków. Zaniedbanie w szpitalu, nie udało się jej uratować.

Ile miał pan wtedy lat?

Niecałe dwa, więc nie pamiętam mamy. Opiekowała się nami babcia. Ojciec dużo czasu poświęcał na treningi i żeby nas czymś zająć, często zabierał nas ze sobą – i tak przesiąkałem siatkówką. Od najmłodszych lat miałem więc styczność z piłką. Bardzo pomogło mi to w karierze juniorskiej, a później zawodniczej.

Ojciec widział w panu i w pańskim bracie przedłużenie swojej fascynacji siatkówką, ale też szanse na osiągnięcie wyższego poziomu?

Zdecydowanie tak. W Świdniku był trenerem naszej drużyny, Avii. Zdobyliśmy brązowy medal w ekstraklasie, ale nawet wtedy nie popuszczał, nie dawał mi żadnych forów. Grał też mój brat. Żeby nie było, że wolno nam więcej, bo ojciec trener, w istocie było odwrotnie – dostawaliśmy w kość bardziej niż koledzy.

Wcześniej uprawiałem też inne dyscypliny, już w podstawówce, a potem w szkole średniej.

Jakie dyscypliny rywalizowały z siatką?

I koszykówka, i piłka ręczna, i piłka nożna. We wszystkich sportach drużynowych dobrze mi szło, należałem do reprezentacji szkoły. Siatkówka była jednak najważniejsza, od średniej szkoły grałem w MKS-ie. Potem doszło do połączenia z AZS-em, zacząłem grę w drugiej lidze, a z czasem ojciec ściągnął mnie i brata do pierwszej ligi. Zdobyliśmy brązowy medal z Avią w ’76 roku, wiązano z nami duże oczekiwania. Myślę, że ojciec był bardzo dumny, że zaszedłem w siatkówce jeszcze dalej niż on.

Gdyby miał pan porównać dwie osobowości: ojca, siłą rzeczy pańskiego pierwszego szkoleniowca, i Huberta Wagnera, który prowadził reprezentację, kiedy pan do niej trafił, to jakie byłyby podobieństwa, a jakie różnice?

Ojciec nie był zbyt spokojnym człowiekiem, zresztą tak jak i Wagner. Ostrość prowadzenia treningów, czasami z domieszką grubych słów, to byłoby z pewnością spore podobieństwo. Podobnie dążenie do doskonałości – gdy Jurek Wagner coś wymyślił, dążył do tego z żelazną konsekwencją. Często mu się to udawało.

Ojcu również dobrze wiodło się w Avii. Bardzo miło wspominam go jako człowieka i ojca. Bywał ostry na treningach, ale poza boiskiem był fajnym człowiekiem.

Już jako młody człowiek zaczął pan zwyciężać. Czy ojciec uczył pana radzić sobie z sukcesami?

Myślę, że do takich sukcesów, jakie odniosłem, nikt nie był przygotowany, nawet ojciec czy trener Wagner. Nikt wcześniej nie zdobył mistrzostwa świata ani złota olimpijskiego. Zresztą do sukcesu nie tak łatwo kogoś przyzwyczaić. Myślę, że duże znaczenie ma charakter. Nasz zespół tworzyli normalni chłopcy, zaprawieni w ciężkiej pracy, i nigdy nikomu nie uderzyła woda sodowa do głowy. Gdy przyszły sukcesy, była to dla nas nagroda. Zresztą szkoda by było, gdyby cała ta ciężka praca okazała się po nic.

Myślę też, że kiedyś sukcesy odbierano inaczej. Dzisiaj media znacznie bardziej by je rozdmuchały. Czasy się zmieniły – o sporcie mówi się w telewizji, radiu, internecie. My po mistrzostwach świata skromnie wracaliśmy pociągiem z Paryża. Owszem, mieliśmy wagon do swojej dyspozycji, na dworcu w Warszawie witała nas rodzina, ale nie było tłumów ludzi.

Kim dla pana był Wagner?

Przyszedłem do kadry jako 20-latek i nawet nie śmiałem się odezwać w sprawach związanych z drużyną. Już podczas pierwszego zebrania Wagner wyraźnie powiedział, że koleżeństwo to koleżeństwo, ale na treningach nie będzie taryfy ulgowej. Wszyscy się na to zgodzili, także zawodnicy, którzy mieli z Wagnerem bliższą relację. I faktycznie nie pamiętam, żeby ktokolwiek później negował sposób jego działania. Dotrzymaliśmy słowa, że będziemy traktować go jak trenera i wykonywać wszystko, czego sobie zażyczy. Tak wyglądało to z mojej perspektywy, młodego zawodnika. Z pewnością Edek Skorek czy Rysiek Bosek postrzegali to inaczej. Dla Edka Wagner był kolegą z boiska, przez lata grali razem. Ale musiał zaciąć zęby i wykonywać wszystko, co każe Wagner, nawet jeśli się z nim nie zgadzał. Oczywiście po treningach mogli sobie dyskutować jako koledzy, zresztą byli ze sobą na „ty”.

Pan nie był na „ty” z Wagnerem do pewnego momentu?

Na początku tylko „panie trenerze”, absolutnie! To były takie czasy, że nie przechodziło się bez pozwolenia na „ty”.

W jednej ze scen filmu Kat siedzi pan pod drzewem i odpoczywa. To podobno sytuacja, która nie mogła się zdarzyć na treningu z Wagnerem.

Reżyser chciał dodać nieco dramaturgii do filmu, więc wymyślił, że odejdę od biegnącej grupy i siądę pod drzewem. Widać krople potu, słychać głęboki oddech ze zmęczenia. Takie przerwy w trakcie treningu się nie zdarzały, absolutnie. Wymyślono to na potrzeby filmu, ale podobno wyglądało autentycznie.

A jak układały się pana relacje z zespołem? Ryszard Bosek do dziś mówi, że jest pan siatkarzem kompletnym. Zastanawiam się, czy dla zespołu wielkich indywidualności – a taka była reprezentacja, którą objął Wagner – wejście młodego, uzdolnionego człowieka to było wyzwanie.

Gdy pozostali zobaczyli, że mogę pomóc w zdobyciu lepszych medali niż do tej pory, to najwidoczniej przekalkulowali: „A niech gra, przyjmiemy go, przyda się przecież”. Oczywiście żartuję!

Dzisiaj, w dobie komercjalizacji sportu, rywalizacja pomiędzy członkami zespołów jest czymś ogromnie ważnym. Czy wtedy, 45–47 lat temu, było w Polsce inaczej?

Przede wszystkim mieliśmy bardzo wyrównaną dwunastkę. Trener mógł z nas stworzyć dowolną szóstkę, czy to pierwszą, czy drugą, i zawsze świetnie graliśmy. Udowodniliśmy to na mistrzostwach świata, na których druga szóstka ogrywała Rosjan! Natomiast gdy Wagner umieścił mnie w szóstce, koledzy nic nie mogli na to poradzić. Zdarzało się przecież, że ktoś grał słabiej i trafiał na ławkę, bo przeszkadzał w graniu. Skoro Wagner widział, że potrafię skończyć parę piłek w ważnych momentach, to i zawodnicy traktowali mnie sympatyczniej. Siatkówka to sport drużynowy. Zawodnik, który nie nawiąże dobrych relacji koleżeńskich, niewiele wskóra. To nie jest sport indywidualny, w którym tylko jeden zawodnik się liczy i za wszystko jest odpowiedzialny. W sporcie drużynowym trzeba stworzyć jak najmocniejszy monolit, żeby odnieść sukcesy, zwłaszcza te duże sukcesy.

Jak ten monolit powstawał? Już przed epoką Wagnera polska reprezentacja uchodziła za taką, która potrafi wygrywać, ale zawodnicy nie byli w stanie podołać presji wielkich zawodów.

To zdecydowanie kwestia mentalności. Wagner ją zmienił. Nie mówię o sobie, bo dopiero co trafiłem do drużyny, ale koledzy byli skażeni porażkami w najważniejszych imprezach. Trzeba było wzbudzić w nich mentalność zwycięzców – i Wagner potrafił to zrobić. Stale nam to wmawiał, a potwierdzały to kolejne wygrane spotkania. Zresztą przed olimpiadą zapowiedział, że interesuje go tylko złoto i każdy inny wynik postrzega jako porażkę. To było dla nas dodatkowe obciążenie, wszyscy o tym pamiętali, i wywalczyliśmy złoto!

Ten monolit był więc rezultatem zmiany mentalności, ale i ciężkich treningów. Bardzo pomogły nam mistrzostwa świata, bo to duża impreza, a udało się wreszcie wygrać. Wszystko to składało się na fakt, że byliśmy drużyną kompletną i bardzo mocną.

Jak z perspektywy 21-latka wyglądał świat Zachodu?

Zetknięcie ze światem Zachodu było rzeczywiście niecodziennym przeżyciem, zwłaszcza w takim egzotycznym kraju jak Meksyk. Połowa mężczyzn chodziła z coltami na wierzchu, jak na Dzikim Zachodzie. Byliśmy świadkami kłótni, w których mężczyźni chwytali za colty i strzelali do siebie.

Starsi zawodnicy byli już nieco bardziej otrzaskani. Polską drużynę zapraszano na różne turnieje, więc było dużo wyjazdów i z upływem czasu człowiek przyzwyczajał się do mnogości towaru, kolorowych witryn sklepowych. W Polsce mieliśmy Pewex, który był namiastką Zachodu. Porównania wypadały smutno, ale trzeba było jakoś żyć.

Tomasz Wójtowicz i Stanisław Gościniak po zwycięskich dla Polski mistrzostwach świata w Meksyku w 1974 r.
Fot. PAP / Andrzej Rybczyński

Wspominał pan w jednym z wywiadów, że w Meksyku zaproponowano panu trzymiesięczny kontrakt w Stanach Zjednoczonych za pięć tysięcy dolarów miesięcznie, podczas gdy na igrzyskach występowaliście za 50 dolarów.

Tak, nie dostawaliśmy wielkich pieniędzy. Trzeba było dobrze się zastanowić choćby przed zakupem puszki coli. Tymczasem sumy, które nam zaproponowano, pozwoliłyby ustawić się na wiele lat w Polsce.

Tylko Stanisław Gościniak z ówczesnej ekipy powiedział „tak”.

Zgadza się. On już kończył karierę. Jurek zaproponował mu pozycję drugiego rozgrywającego, nie pierwszego, dlatego Staszek się zdecydował.

I natychmiast został zawieszony…

Wiedzieliśmy, że takie będą konsekwencje. Gdy policzyliśmy sobie, ile lat grania mamy jeszcze przed sobą, każdy zrezygnował, żeby nie ryzykować skończenia kariery przedwcześnie.

Słusznie, bo dwa lata później sięgnął pan po złoto olimpijskie. Sam Wagner mówił, że jedzie po złoto, ale jak na złość wszystko szło jak po grudzie.

Myślę, że dwa lata wcześniej w Meksyku zaskoczyliśmy wszystkich naszą dobrą grą. Zanim przeciwnicy się otrząsnęli, było po krzyku i wygraliśmy. Przez te dwa lata, które upłynęły między mistrzostwami w Meksyku a igrzyskami w Montrealu, pozostałe drużyny przygotowały się do starcia z nami. Każdy zawodnik został dokładnie przestudiowany, wiedzieli, gdzie zaatakujemy, jakie będzie przyjęcie, jaka zagrywka. W rezultacie rzeczywiście szło jak po grudzie i nawet zespoły teoretycznie słabsze stawiały opór.

Związek Sowiecki nie stracił seta do finałów, szedł jak burza, nikt nie stawiał im oporu. My z kolei staliśmy się mistrzami piątego seta. Groziło nam wręcz odpadnięcie z turnieju. Kubańczyk miał piłkę na siatce bez bloku, ale nie trafił, uderzył w aut, pomylił się może z pięć centymetrów. Ta jedna piłka zdecydowała, żeśmy wygrali z Kubą i przeszli dalej.

W finale musieliście się zmierzyć ze Związkiem Sowieckim. Czy zespół czuł presję przed tym meczem?

Tak. Widzieliśmy, jaka była radość, gdy wcześniej polscy hokeiści wygrali z ZSRS.

Albo jak kibice wiwatowali na meczach bokserskich.

Wiadomo, że to były wielkie emocje, a Rosjanie tworzyli bardzo mocny zespół. Z jednej strony stawką był złoty medal olimpijski, z drugiej strony nikt nie chciał przegranej właśnie ze Związkiem. Ale my spotykaliśmy się bardzo często na różnych wyjazdach, nie było między nami żadnej wrogości.

Oczywiście, miałem na myśli oczekiwania w kontekście politycznym…

Każde zwycięstwo nad Rosjanami wywoływało szał radości w Polsce. Związek Sowiecki był wówczas symbolem potęgi w sporcie. Poprzez sport Rosjanie chcieli pokazać światu swoją siłę. Tak zresztą działał każdy kraj, również Polska. Wygrywając z ZSRS, pokazaliśmy, że możemy stawić czoła Wielkiemu Bratu.

W igrzyskach olimpijskich zwycięstwo było o włos – jedna piłka zadecydowała o rozstrzygnięciu seta i meczu.

Zgadza się, drobny błąd może przeważyć szalę. Rosjanie w czwartym secie niemalże mieli wygraną, brakowało jednej piłki, by zdobyli złoty medal. Dla nas srebro to również byłaby wielka radość, ale oczywiście nie taka jak złoto. Czy zatem zwycięstwo było kwestią szczęścia? Od lat twierdzę, że szczęście siedzi na siatce, a obydwie drużyny ją przeciągają. Ta, która okaże się silniejsza, będzie miała więcej szczęścia w grze.

Myśmy napracowali się na tamtej olimpiadzie, na sześć spotkań rozegraliśmy cztery pięciosetówki. Wydaje mi się, że właśnie ta twarda gra do końca sprawiła, że Rosjanie nie dali rady w piątym secie. Zresztą do tej pory tak chyba jest z Rosjanami – oni często przegrywają długie mecze. Na tamtych igrzyskach drogę do finału mieli usłaną różami, wygrali z każdym po 3 : 0. Do finału doszli całkiem wypoczęci i dopiero wtedy trafili na drużynę, która stawiła im twardy opór.

Fachowcy twierdzą, że nasz finałowy mecz to było spotkanie 100-lecia. Nie wiem, czy przejdzie do historii, ale faktycznie do tej pory ludzie go pamiętają, a igrzyska w Montrealu kojarzą właśnie z meczem przeciwko Rosjanom.

Wraca pan często myślami do tamtych igrzysk?

Trudno nie wracać, bo przy różnych spotkaniach pada sporo pytań. Ludzie kojarzą co nieco, więc wracają do tamtych chwil.

Powiedział pan kiedyś, że nie ma większej radości niż ta po zdobyciu złota olimpijskiego. Czy z perspektywy 67-latka nadal podtrzymuje pan tę tezę?

Zdecydowanie! Uważam, że to podobna radość jak otrzymanie Oscara przez aktora czy Nobla przez pisarza lub naukowca. Myślę, że dla każdego sportowca to jest święto. To nie są mistrzostwa świata poszczególnych dyscyplin, tylko święto wszystkich dyscyplin. Olimpiada to zlot najlepszych na świecie sportowców. W miasteczku olimpijskim można spotkać zawodników, których na co dzień widać jedynie w gazetach czy w telewizji, czasem na mityngach czy meczach, a tam wielcy mistrzowie siedzą obok i jedzą posiłek w stołówce!

Zdobycie złota to nie lada wyczyn. Wielokrotnie zdarzało się, że drużyny uważane za faworytów nie wygrywały. To widać nawet po występach naszej aktualnej drużyny – będąc mistrzem świata, w trzech olimpiadach doszliśmy tylko do ćwierćfinałów. To pokazuje, że niełatwo zdobyć medal na olimpiadzie.

Mimo to polska reprezentacja przywiozła z Montrealu ogrom medali. Co prawda były to specyficzne igrzyska, bo zbojkotowało je wiele państw afrykańskich.

Tak, ale to były kraje mniej liczące się w sporcie i nie zachwiało to poziomem sportowym igrzysk. W późniejszych latach bojkoty były dotkliwsze, zwłaszcza że wtedy państwa socjalistyczne liczyły się w sporcie.

Trwał nie tylko wyścig zbrojeń, wyścig atomowy, ale i wyścig w świecie sportu między Zachodem a blokiem sowieckim.

Tak, trzeba było czymś się wyróżnić. Sport to była tuba propagandowa tamtych krajów, więc państwo łożyło na zawodników, pomagało im, wysyłało ich za granicę. W Montrealu zdobyliśmy sporo medali i pokazaliśmy kolejny raz, że liczymy się na arenie międzynarodowej.

Finałowy mecz ze Związkiem Sowieckim na igrzyskach w Montrealu. Tomasz Wójtowicz z numerem 5
Fot. PAP / Zbigniew Matuszewski

W latach 70. grał pan w Avii Świdnik. Historia tej drużyny wiąże się z tragicznym wypadkiem samochodowym, w którym zginęli pańscy koledzy. Jak pan wspomina tamten czas?

Razem z bratem przeszliśmy z Lublina do Avii Świdnik. Co sezon mieliśmy coraz lepsze wyniki, aż w ’76 roku zdobyliśmy brąz w mistrzostwach Polski. Wszystko wskazywało na to, że w kolejnych sezonach zdołamy powalczyć o mistrzostwo, ale tragicznie zginęli wtedy koledzy z zespołu. Nastąpił kompletny rozpad drużyny.

Zginęło dwóch zawodników: Zdzisław Pyc i Henryk Siennicki.

Tak, ale jeszcze Leszek Łasko został aresztowany do czasu wyjaśnienia okoliczności wypadku, a Tadeusz Skaliński był ciężko ranny. Tak że drużyna straciła czterech zawodników, a ja byłem piąty, bo dostałem wcześniej powołanie do wojska.

Trener Wagner chciał wówczas ściągnąć pana do Legii.

Zgadza się, Wagner chciał stworzyć w Legii mocną drużynę. Przedstawił listę zawodników, których chciał mieć u siebie. Znalazłem się na tej liście, ale dzięki uporowi ojca i mojemu nie przeniosłem się do Warszawy. Przecież byłem niezbędny w produkcji helikopterów w Świdniku (śmiech).

Był pan niezbędny na papierze.

Tak, i dlatego miałem nie trafić do służby. Pozostała mi jedna komisja jesienią, by mieć to z głowy i trafić do rezerwy. Niestety Warszawa zdążyła mnie powołać przed tą komisją, nie wchodziły w grę odwołania, bo to za wysokie szarże, i musiałem iść do wojska.

To musiała być lekcja pokory dla 23-letniego chłopaka, który wraca ze złotym medalem z igrzysk…

Tak, nie było zmiłuj się.

Nie miał pan o to żalu do Wagnera?

Oczywiście, czułem żal, bo można było to inaczej załatwić, a nie pchać mnie do wojska. To była najkrótsza droga, ale dość okrutna.

To mówi nieco o osobowości Wagnera, może nawet bardziej niż opowieści o treningach. Mój zawodnik – moja własność.

Tak. Postanowił spisać listę zawodników, których potrzebuje, żeby osiągnąć swój cel. A jakim kosztem, to już nieważne.

W każdym razie zameldowałem się w jednostce i powiedziałem, że odbędę służbę u siebie, w Lublinie. Udało się to załatwić. Przesiedziałem rok w koszarach.

Podobno nie miał pan początkowo munduru…

Tak, najpierw chodziłem w dżinsach i czapce. Gdy mijałem któregoś z oficerów, mówiłem „dzień dobry” i machałem tą czapką. Strasznie ich to wkurzało, bo to nie była czapka wojskowa. Dopiero szyto mi mundur na wymiar, bo byłem zbyt wysoki i żaden na mnie nie pasował.

Do munduru trzeba było przypiąć baretki, a miał pan ich już sporo…

Tak, przypiąłem prawie trzy rzędy odznaczeń, podczas gdy dowódca pułku, który walczył na froncie, miał jeden pasek. Na dodatek ze względu na wzrost maszerowałem jako szeregowy w pierwszym szeregu i wszyscy widzieli rzędy tych moich baretek. Mało tego, jeździłem lepszym samochodem, zastavą, a pułkownik miał starą, garbatą warszawę. W końcu poproszono, żebym nie parkował koło tej warszawy, tylko gdzieś za winklem.

Po wojsku ostatecznie trafił pan jednak do Legii. Jak do tego doszło?

Tak jak wspomniałem, najpierw odmawiałem, ale gdy wydarzył się ten wypadek, nie miałem po co wracać do Avii. Legia nadal o mnie dopytywała, więc postawiłem warunek: jeśli mam przejść, to razem ze mną ojciec i brat. Zgodzili się.

Tomasz Wójtowicz, zawodnik warszawskiej Legii, podczas ataku w trakcie ligowego meczu przeciwko Resovii, 1978 r.
Fot. PAP / Teodor Walczak

Chciałbym wrócić jeszcze do wypadku. Musiało być czymś strasznym, że giną dwaj koledzy, trzeci jest ciężko ranny, a czwarty – kierujący,  sprawca wypadku – trafia do więzienia.

Tak, to pokazuje, że szczęście bywa zawodne. Z jednej strony wielki sukces na olimpiadzie, a z drugiej – zaraz w kamasze do wojska i tragiczny wypadek.

Z kolei dla ojca to oznaczało koniec planów związanych z Avią, a dobrze im się układało. To zderzenie początkowej euforii z falą nieszczęścia było dla nas wszystkich nieco traumatyczne. Ale za sprawą takich wydarzeń człowiek się hartował. Zawsze byłem ambitnym zawodnikiem, nie chciałem schodzić z osiągniętego poziomu gry, a więc godnego mistrza olimpijskiego. Rozegrałem w karierze jeszcze wiele turniejów, czasem z sukcesami, a czasem nie. Na mistrzostwach Europy czterokrotnie wywalczyłem srebro.

I w pana sytuacji nawet srebro powodowało niedosyt?

Tak, każdy zawodnik chce zdobyć najwyższe trofeum, ale nie zawsze się to udaje. Olimpiada w Moskwie – cztery lata po naszym wielkim sukcesie – potoczyła się niefortunnie. Nie byłem sprawny w 100 procentach, miałem pękniętą łąkotkę, która blokowała kolano. Prosiłem o czas, żeby je sobie nastawić. Również Irek Kłos, który był rozgrywającym, miał kontuzję dłoni i nie pojechał na igrzyska. Ostatecznie zajęliśmy paskudne czwarte miejsce.

Najgorsze, jakie może przydarzyć się sportowcowi?

Tak. Nie nadawałem się do gry, ale pojechałem z drużyną, starałem się jakoś pomóc. Biorąc pod uwagę skład ówczesnego zespołu, moim zdaniem powinniśmy byli zdobyć przynajmniej srebro. Pokonały nas drużyny, z którymi nie powinniśmy przegrać, bo wygrywaliśmy z nimi wielokrotnie. Niestety było sporo kontuzji, kilku zawodników nie pojechało na igrzyska. Wszystko to sprawiło, że skończyliśmy na czwartym miejscu.

Czy to nie jest deprymujące, że wkłada się ogromny wysiłek w przygotowania, a o triumfie lub jego braku decydują szczegóły, na które nie ma się wpływu, na przykład dyspozycja zawodników danego dnia?

Tak, nie zawsze trafia się z formą na igrzyska. Chwilę wcześniej można świetnie grać, a potem nie idzie – i trzeba czekać kolejne cztery lata. Zajęliśmy czwarte miejsce, ale poza wcześniejszym złotem to nadal drugi najlepszy wynik w historii polskiej siatkówki!

Cztery lata później doszło do bojkotu igrzysk w Los Angeles przez blok państw socjalistycznych.

Wzięły w łeb cztery lata ciężkiej pracy. Niezła drużyna wtedy się zebrała, taka mieszanka młodzieży ze starszymi zawodnikami. Oprócz mnie był Leszek Łasko, byliśmy naprawdę mocni. Jeździliśmy do Stanów, Amerykanie do nas przyjeżdżali, wiele meczów rozegraliśmy ze sobą, wygrywaliśmy z nimi. To wszystko dowodziło, że jesteśmy silni i że istnieje kolejna szansa na medal – ale to Stany zdobyły złoto.

Co jakiś czas któreś z państw ogłaszało, że nie jedzie na olimpiadę. Gdy byliśmy w Brazylii, dotarły do nas wieści, że i Polska podjęła taką decyzję. W jednym momencie zaprzepaszczono cztery lata treningów i harówki na boisku. Owszem, w zamian zorganizowano turniej Przyjaźń-84 na Kubie, ale ja nie pojechałem.

Ten moment spontanicznej decyzji w Brazylii to był koniec pańskiej obecności w reprezentacji?

Tak. Powiedziałem, że kończę grę w reprezentacji, i tyle. Trener Wagner oznajmił, że każdy ma prawo wyboru, może zrezygnować i jechać do domu, nie będzie żadnych konsekwencji, bo on rozumie, jak możemy się czuć. Zgłosiłem się jako jedyny zawodnik. Reszta się wstrzymała, chłopcy byli zbyt młodzi, czekało ich dużo grania, a ja do następnych igrzysk pewnie bym nie dotrwał.

W latach 80. grał pan poza Polską. W lidze włoskiej spędził pan właściwie całą dekadę. Jak wspomina pan ten okres swojej kariery?

Świetnie wspominam tamten czas, tym bardziej że Włosi zaczynali już budować naprawdę mocne zespoły. Poziom siatkówki nie był wcale niższy niż w Polsce, wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. Zresztą we Włoszech działali nasi trenerzy, a wcześniej zawodnicy – Edward Skorek, Zdzisław Ambroziak, Rysiek Bosek, Wiesiek Gawłowski, Aleksander Skiba i Zbigniew Zarzycki. Oni byli starsi ode mnie, więc szybciej wyjechali za granicę. Wtedy obowiązywał jeszcze zakaz wyjazdu przed 30. rokiem życia i każdy modlił się w duchu, żeby nie doznać kontuzji przed trzydziestką. Dziś jest inaczej, można mieć 18 lat i zacząć karierę zagraniczną.

Grałem w drużynie Santal Parma. Zdobyliśmy w ’85 roku Puchar Europy, wygrywając z Radiotechnikiem Ryga w ćwierćfinale – to było duże osiągnięcie. Omal nie wygraliśmy z sowiecką drużyną ponownie rok później. Finały były właśnie w Parmie, prowadziliśmy ze słynną CSKA Moskwa 2 : 0, a przegraliśmy mecz 2 : 3. Uciekł nam drugi tytuł. Te wyniki dobrze świadczyły o wysokim poziomie ligi włoskiej. Zresztą Olek Skiba, który zaczął pracę we Włoszech jako trener, zdobył wicemistrzostwo świata z juniorami, a zawodnicy z tamtej drużyny stanowili później trzon zespołu, który wielokrotnie zdobywał mistrzostwa świata. Co ciekawe, na olimpiadzie dotychczas nie udało im się zdobyć złotego medalu. Mają na koncie trzy tytuły mistrzów świata, a na igrzyskach nie wygrali.

Jakimi graczami byli Włosi? Czy dobrze się z nimi współpracowało?

Włosi swoim charakterem przypominają Polaków. Sympatyczni, otwarci, zawsze weseli. Jak z boku posłuchać ich rozmów przy stole, to można odnieść wrażenie, że się kłócą, a oni tak ze sobą rozmawiają.

To ciekawe, bo wydawałoby się, że zachowywanie dyscypliny nie jest włoską specjalnością…

Włosi nie odbiegali usposobieniem od Polaków. W pewnym stopniu to była zasługa naszych zawodników – grało nas tam kilku – i trenerów, którzy byli inspiracją dla Włochów. Pamiętam, że jak lecieliśmy do Brazylii, to Włosi brali po dwa czy trzy ogromne kufry z żywnością. Nie chcieli próbować lokalnego jedzenia, by się nie zatruć. Byli przyzwyczajeni do swojej diety. Dopiero trener Julio Velasco ogłosił, że koniec z tym i mają jeść to, co zostanie im podane. Zmieniło to troszkę włoską mentalność. W rezultacie różnych zmian niedługo potem rządzili siatkówką na świecie przez prawie 10 lat.

Czy jest coś, co przyswoił pan sobie na stałe z włoskiego stylu życia?

Tak, zmieniłem dietę. Włosi wcześnie jedzą obiad, ja po dwunastej również staję się głodny. Znajomi patrzą na mnie zdziwieni, pytają: „Jak to, w południe chcesz jeść obiad?”. Uwielbiam włoskie jedzenie, chyba już mi się to nie zmieni. Kuchnia śródziemnomorska, czy to włoska, czy hiszpańska, bardzo trafiła w mój gust.

W latach 90. wrócił pan do Polski. Jak to się stało, że perfekcyjny siatkarz nie został perfekcyjnym trenerem?

Stwierdziłem, że nie nadaję się na trenera. Najpierw próbowałem we Włoszech z małymi dziećmi i z młodzieżą, miałem też do czynienia ze starszymi drużynami. Każdy błąd, który zawodnik popełniał, mocno mnie irytował. Skoro jakieś ćwiczenie sam potrafiłem wykonać lepiej jedną ręką niż zawodnik obiema, to myślałem, że coś tu nie gra. Na tym polegał problem: nie miałem w sobie cierpliwości, by czekać, aż zawodnik się rozwinie, poprawi technikę. Wymagałem, by odbijali na podobnym poziomie co ja, a to nie zawsze było możliwe.

W końcu stwierdziłem, że dłużej tak nie wytrzymam, bo albo kogoś poturbuję, albo wykończę się psychicznie. Nie mam po prostu odpowiedniego charakteru, by uczyć innych, to wymaga ogromu cierpliwości. To zresztą rzadkość, żeby wybitny zawodnik zostawał świetnym trenerem. Mamy przecież trenerów, którzy prawie nie grali, choćby Raúla Lozano – to bardzo dobry, doceniany trener, z sukcesami na koncie.

Odnalazł się pan jednak w innych obszarach – zaangażował się pan w działalność handlową, później prowadził restaurację. Wielu ludzi, którzy od wczesnej młodości poświęcali swój czas aktywności sportowej, po zakończeniu kariery zawodniczej nie potrafi odnaleźć się w innych rolach.

To prawda, sam przecież nie sprawdziłem się w roli trenera. Poza tym nie odpowiadało mi to cygańskie życie, jakie wiodą trenerzy. Nierzadko co roku zmieniają miejsce zamieszkania, bo tu słaby wynik, tam też nie taki – i jeżdżą z torbami między miastami.

Zacząłem rozglądać się za czymś innym. Wykorzystałem to, że nauczyłem się włoskiego i znam Włochy. Stąd wzięła się moja działalność handlowa – ściągałem z Włoch towar, a w czasach, gdy niewiele było jeszcze towaru na polskim rynku, sprzedawał się on bardzo dobrze.

Sprawiało panu frajdę odnoszenie sukcesów biznesowych?

Niestety nigdy nie zakochałem się w tych innych działalnościach.

Nie wytrzymywały konkurencji z siatkówką?

Tak. Siatkówka mnie wypełniała, a tutaj trzeba działać z rozsądku, wielu rzeczy się uczyć.

To dlatego po latach wrócił pan do siatkówki jako komentator sportowy?

Troszkę tak. Jestem parę metrów od boiska, obserwuję z boku to, co sam robiłem przez długi czas. Staram się nic nie ubarwiać i mówię to, co widzę na ekranie: czy zagranie było dobre, czy nie, precyzyjne czy nie. Myślę, że kibice to doceniają, bo chyba nikt nie lubi, jak komentator dużo mówi i przeszkadza w obserwowaniu akcji. Mówię tylko to, co ma związek z akcją. A że komentator blisko siedzi, to musi cały czas z uwagą śledzić grę. Natomiast lata w roli zawodnika ułatwiają komentowanie, bo pewne rzeczy zna się na pamięć i łatwiej opowiedzieć o akcji, o tym, co się dzieje na boisku – i tak dalej.

Tomasz Wójtowicz i Tomasz Swędrowski komentujący mecz Ligi Mistrzów pomiędzy Asseco Resovią a Paris Volley, 18 grudnia 2013 r.
Fot. Maciej Gocłoń / FOTONEWS/newspix.pl

I to pomimo tych wszystkich zmian, które nastąpiły w siatkówce?

Urodziłem się w takim czasie, że wielu zmian doświadczyłem jeszcze jako zawodnik. Owszem, nie było kiedyś libero, ale resztę znałem, takie czy inne zagrania nie były dla mnie zaskoczeniem. Bez problemu mogłem komentować to, co się dzieje na boisku.

Czy gdyby urodził się pan w ’93 roku, a nie w ’53, również odnalazłby się pan na boisku?

Myślę, że tak. Lubiłem grać szybko, a teraz wszyscy starają się tak grać. Dawniej siatkówka była bardziej wymagająca technicznie. Dotknięcie piłki podczas bloku liczono jako dotknięcie, więc zostawały tylko dwa odbicia – dziś już nie ma tego przepisu. Dużo grało się palcami, dużo było ostrego gwizdania. Nie było aż tylu odbić od dołu. Myślę więc, że to obecnym zawodnikom trudniej byłoby odnaleźć się w siatkówce z mojej epoki.

Jakie emocje po latach wzbudza w panu sport, któremu poświęcił pan życie? Czy zastanawia się pan, co by było, gdyby zdecydował się pan na inną dyscyplinę?

Podjąłem decyzję, którą dyktowało mi serce. Oczywiście zaangażowałem się w siatkówkę poniekąd za sprawą rodziców, ale jestem szczęśliwym człowiekiem, moja ciężka praca została nagrodzona. Jest przecież cała rzesza sportowców, którzy równie wytrwale pracują, a nie mają za to nagrody w postaci medali. Zostałem jednym z tych niewielu graczy, którzy otrzymali nagrodę za swoją pracę. Mogę więc powiedzieć, że mi się udało i że wybrałem dyscyplinę, w której zdobyłem najwyższe trofea.

Wrócił pan po latach na Lubelszczyznę, więc być może spotyka pan kolegów z dawnych czasów, którzy mieli wielkie nadzieje, ale których droga nie potoczyła się tak jak pana?

Myślę, że często ci zawodnicy wiedzą, że nie awansują wyżej, że osiągnęli maksimum swoich możliwości. Ale każdy ma inne cele, dla wielu zawodników największym sukcesem jest zdobycie mistrzostwa Polski ze swoją drużyną. Na tym się skupiają i to stanowi szczyt ich aspiracji. Gdy się spotykamy, cieszą się razem ze mną, bo dla nich to jest normalne. Widzieli, co osiągnąłem i że grałem w silnej reprezentacji, a potem w drużynie ligowej. Ale nawet wtedy, gdy graliśmy razem, raczej nikt nie odczuwał tego, że osiągnąłem inny poziom czy zdobyłem lepsze medale.

Mimo znakomitych dokonań wypowiada się pan ciepło o kolegach i zachowuje skromność. Co sprawia, że niektórzy zawodnicy, którzy odnoszą spore sukcesy, płacą za to ogromną cenę – wikłają się w hazard, w balangowy styl życia, w długi czy inne kłopoty?

Winien jest przede wszystkim pieniądz. Jeśli w młodym wieku sportowiec zarobi spore sumy, to musi mieć mocną psychikę, żeby nie dać się ponieść słabościom. Trzeba odrzucić to, co kusi, ale nie każdemu się to udaje. Ja jako 18- czy 19-latek miałem niezłą pensję i trzypokojowe mieszkanie. Wiadomo, że w tamtych czasach niełatwo było zdobyć własne lokum. Mnie też mogło więc ponieść, ale tatuś był z boku i mnie pilnował. Wprawdzie nie miałem wielkich potrzeb, ale trzeba przyznać, że teraz jest znacznie więcej pokus.

Oprócz tego dzisiaj w sporcie są dużo większe pieniądze. Tego, jak łatwo się zagubić, dowodzą historie wielu sportowców światowej klasy. Michael Tyson zarobił w trakcie kariery setki milionów dolarów, a potem był bez grosza. To wszystko zależy od psychiki.

W siatkówce rzadko zdarzają się takie historie, bo grają tu troszeczkę inni ludzie. Może chodzi też o to, że sama ta dyscyplina kształci w odpowiednim kierunku.

Powiedział pan kiedyś, że w siatkówce potrzebna jest szybkość, ale i niezwykła inteligencja, by podjąć decyzję w ułamku sekundy.

Zgadza się, bo to bardzo szybka gra, liczą się ułamki sekund. Wykonać najlepszy ruch, zagrać najlepszą akcję – to duża sprawa. Może dlatego do siatkówki garną się tacy ludzie, a do pozostałych sportów – inni. W efekcie niektórzy sportowcy tracą głowę w zderzeniu z sukcesem i dużymi pieniędzmi.

A co uważa pan za ważniejsze: talent czy pracę?

Praca stanowi podstawę sukcesów, nie sposób się obijać i mieć dobre wyniki. Talent pomaga natomiast w takich momentach jak pamiętny mecz z Rosjanami. Mieli już prawie złoto, a jednak to my ich ograliśmy. Na co dzień najważniejsza jednak jest ciężka praca. Nierzadko harowaliśmy jak niewolnicy.

Czy kibice pamiętają o pana sukcesach, rozpoznają pana na co dzień?

Tak, pamięć zostaje w ludziach. Zaskakuje mnie to niejednokrotnie. Ostatnio miałem taką sytuację w szpitalu, bo chodzę na chemioterapię. Przyszła pani, która podaje mi kroplówki, i mówi: „Panie Tomku, pani salowa całe życie wszystkie pana mecze oglądała. Czy można by prosić o autograf, zdjęcie?”. Kto by pomyślał, że nawet w szpitalu rozpozna mnie pani salowa! Takie sytuacje zdarzają mi się bardzo często. Rozpoznają mnie inni chorzy i muszę odpowiadać na różne pytania.

Tomasz Wójtowicz podczas spotkania promującego książkę Szczęście wisi na siatce w Lublinie, 9 kwietnia 2019 r.
Fot. PAP / Wojciech Pacewicz

O piąty set również?

Różne. I o piąty set, i o Rosjan. Ale to miłe, przynajmniej mam zajęcie w trakcie czekania wśród tych białych ścian.

I pewnie dla tych, którzy zadają pytania, nie bez znaczenia jest to, że jest pan blisko nich. Ludzie w cierpieniu są bardzo podobni do siebie.

Jasne, w chorobie nie ma mistrzów świata, jest jeden człowiek obok drugiego. Ktoś w sporcie może nic nie osiągnął, ale ma dokonania w innych dziedzinach.

Ale miło, że pacjenci mnie rozpoznają. W szpitalu, w którym się leczę, cały oddział o mnie wie. Oczywiście żadnych ulg nie mam z tego tytułu, każdy ma swoje lekarstwa i odpowiednie dawki, więc tego się nie zmieni. W chorobie wszyscy są równi i nie ma podziałów.

Tomasz Wójtowicz

(ur. 22 września 1953 r. w Lublinie)
Zawodnik uznawany za najlepszego siatkarza w polskiej historii i jednego z najlepszych siatkarzy świata w latach 70. Imponował potężną sylwetką i wzrostem (199 cm).
Karierę zaczynał w lubelskich klubach MKS i AZS, następnie grał w Avii Świdnik i Legii Warszawa. Z Avią wywalczył brązowy medal mistrzostw kraju w 1976 r., z Legią – tytuł mistrza Polski w 1983 r., a także wicemistrzostwo w 1981 i 1982 r.
W reprezentacji narodowej występował w latach 1973–1984 i rozegrał 325 spotkań. Zdobył złoty medal olimpijski (1976) i mistrzostwo świata (1974). W swoim dorobku ma cztery srebrne medale mistrzostw Europy (1975, 1977, 1979, 1983). Uczestniczył w mistrzostwach świata w latach 1978 (8. miejsce) i 1982 (6. miejsce) oraz w igrzyskach olimpijskich w Moskwie w 1980 r. (4. miejsce). Trzy razy grał w turnieju o Puchar Świata: w 1973 r. polska drużyna uplasowała się na 2. pozycji, a w 1977 i 1981 – na 4. miejscu.
Zdobył dwa medale na mistrzostwach Europy juniorów: w 1971 r. w Hiszpanii – srebro, a w 1973 r. w Holandii – brąz.
W 1983 r. wyjechał do Włoch, gdzie grał w klubach Edilcuoghi Sassuolo, Santal Parma, Granarolo Ferrara i Città di Castello. Z Santalem w 1985 r. wywalczył Puchar Europy, a w 1986 r. sięgnął w najważniejszych europejskich rozgrywkach klubowych po srebrny medal.
Ostatnie mecze w karierze rozegrał w barwach Fryderyka Lublin.
Jako pierwszy Polak został nominowany do siatkarskiego Hallu Sławy w Holyoke (2002). W wielkim plebiscycie Międzynarodowej Federacji Piłki Siatkowej na siatkarza stulecia znalazł się w ósemce nominowanych graczy (nagrodę dostał Amerykanin Karch Kiraly).
Po zakończeniu kariery prowadził restaurację, a potem został komentatorem siatkówki w telewizji Polsat. Jest absolwentem Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie.