Po prostu byłem cholerykiem, teraz nim nie jestem

Rozmowa z Ryszardem Boskiem

W ’64 roku siatkówka wchodzi do programu igrzysk olimpijskich. Polskie siatkarki zdobywają brązowy medal olimpijski. Co wtedy robi 14-letni Rysiek?

Mieszkam w Radzyminie, gram w piłkę ręczną i nożną. Meczu siatkówki nie widziałem na oczy, dopóki nie poszedłem do szkoły średniej. Nie było szans, by zobaczyć ją w telewizji, więc uprawiałem te dyscypliny, które były dostępne w moim mieście.

A interesował się pan igrzyskami jako 14-latek?

Tak. Mój ojciec był zagorzałym kibicem, interesowaliśmy się sportem. Najbardziej ciekawiły mnie wyniki indywidualne, choćby bokserów. Obserwowaliśmy ich dokonania razem z ojcem i dziadkiem. O sukcesach w siatkówce słyszałem, ale niespecjalnie wpłynęło to na moje życie czy zainteresowanie tym sportem.

Chciał pan postawić na piłkę nożną lub ręczną czy w ogóle nie myślał pan o sobie jak o przyszłym sportowcu?

Nie myślałem. Na pewno bardziej angażował się mój ojciec, szczególnie jeżeli chodzi o piłkę nożną. Mazur Radzymin był klubem satelitarnym przy Legii, prowadzono tam selekcję. Raz doszło do takiej sytuacji, że z pustej bramki wybiłem piłkę nożycami. Przyszli starsi koledzy i powiedzieli: „Ty, jeszcze raz tak zrobisz, to zobaczysz!”. Powiedziałem o tym tacie, on tylko stwierdził: „W takim razie kończymy z piłką nożną”. A piłka ręczna cieszyła się wtedy popularnością, wszędzie w nią grano. Bardzo lubiłem trenować, choć nie zakładałem, że zostanę zawodowym sportowcem.

Jakim był pan 14-latkiem?

Wspominam swoje dzieciństwo jako bardzo szczęśliwe. Miałem kochanego dziadka. Kiedyś przypadkiem wybiłem mu ząb. Mama zaczęła na mnie krzyczeć, a dziadek tylko stwierdził: „To był mój ząb, a to jest mój wnuczek. Proszę mu nie zawracać głowy!”. Bardzo był opiekuńczy. W ogóle w naszym miasteczku świetnie się żyło. W soboty czy niedziele sąsiedzi zbierali się pod gruszą. Wszyscy w okolicy byli piłsudczykami, dzięki nim poznałem piosenkę My, Pierwsza Brygada.

I to w Radzyminie, miejscu symbolicznym dla historii Polski.

Wtedy powiat przeniesiono do Wołomina, żeby nie mówić o Radzyminie. Jednak mając sąsiadów piłsudczyków i dziadka piłsudczyka, trudno było nie znać historii. Wiedziałem o roku 1920 od rodziców, szczególnie od dziadka, bo oni opowiadali sobie te historie. Poza tym miałem rodziców, którzy wychowywali mnie bardzo demokratycznie.

Kwatera żołnierzy poległych w 1920 r. na cmentarzu w Radzyminie
Źródło: domena publiczna

Powiedział pan o matce, że była liberalna. Co to znaczy?

Nie narzucała żadnych twardych reguł. Wiadomo, trzeba było dbać o porządek, dom musiał być posprzątany, ale surowa dyscyplina była mi obca. Nie powiem, że żyliśmy jak dzieci kwiaty, choć w zasadzie mogliśmy z siostrą robić, co chcemy. Gdy nastał czas wyboru szkoły, jeden z wujków, zupełnie przypadkowo, stwierdził, żebym poszedł do Wołomina, będę mógł zostać technologiem szkła. Nie miałem pojęcia, co to za zawód, ale poszedłem do tej szkoły – i tam zaczęła się moja przygoda ze sportem. Teoretycznie zostałem więc technologiem szkła, choć już w szkole pochłonął mnie sport zawodowy.

W ’64 roku, kiedy siatkówka wchodzi do programu igrzysk, nie interesuje się pan tą dyscypliną, a nieco ponad cztery lata później trafia pan do reprezentacji Polski. Jak do tego doszło?

To ogromna zasługa mojego profesora wychowania fizycznego, Stanisława Piotrowskiego, ze szkoły w Wołominie. Był wielkim fanem siatkówki, bardzo zaangażowanym. Z początkiem każdego roku szkolnego prowadził selekcję do drużyny siatkówki. Początkowo nawet nie przeszedłem kwalifikacji. Miałem posturę piłkarza ręcznego – byłem mocno zbudowany, niezbyt szczupły i mało skoczny. Ale profesor powiedział: „Bosek, chodź, bo brakuje mi osoby do pary”. A pół roku później trafiłem do kadry juniorów. Nie wiem, czy profesor widział we mnie talent, czy to był przypadek. W każdym razie stworzył w Wołominie świetny system treningowy, niemalże zawodowy. Nawet zwalniał nas z lekcji, żebyśmy mogli pójść na trening, i to dwa razy dziennie!

Lubi pan mówić o sobie, że nie miał pan warunków do siatkówki i że wiele zawdzięcza ciężkiej pracy. Był też czas, że wolał pan trenować, niż występować w meczach. Jak by pan to skomentował?

Bo prawda jest taka, że nie miałem warunków do siatkówki.

Wzrost ma pan słuszny.

W trakcie selekcji byłem jednym z najniższych, do tego z lekką nadwagą. Dopiero potem urosłem – w ciągu roku o 19 centymetrów. Chyba siatkówka mi w tym pomogła.

Organizm zrozumiał, że musi sprostać wyzwaniu.

Być może, tego nie wiem. Mama wzięła mnie do lekarza, bo tak szybko rosłem, klatka mi się zapadła, barki miałem dziwne… Nawet lekarze nie wiedzieli, co się dzieje. Spodobała mi się siatkówka i zaangażowałem się w treningi. Wiedziałem, że czeka mnie dużo pracy, bo inni byli bardziej skoczni. Jedyny mój talent to była dobra motoryka, byłem bardzo skoordynowanym nastolatkiem. Gdy się zorientowałem, że nie mam warunków, pomyślałem, że muszę nadrobić czym innym. Skoro nie byłem na tyle skoczny, żeby atakować trzeci metr, wpadłem na to, że nie ma znaczenia, w które miejsce się trafi, chodzi tylko o to, żeby zdobyć punkt.

Zacząłem się uczyć techniki. Nie ukrywam, przychodziło mi to łatwo. Jako junior rozgrywałem piłkę. Często jest tak, że gdy ma się talent i coś nie sprawia trudności, łatwo zatracić zdolności. Ja wiedziałem, że muszę nadganiać, a byłem bardzo ambitny. Jeżeli czegoś nie umiałem, próbowałem do skutku, aż się nauczyłem.

Jak doszło do tego, że trafił pan do kadry juniorów?

W Olecku zorganizowano obóz, było nas tam ponad 400. Z tej grupy zostałem wyselekcjonowany na szkolenie zimowe w ramach kadry juniorów. To wtedy zacząłem na poważnie traktować siatkówkę.

A kiedy lekkoatletyka pojawiła się w pana życiu?

Początkowo z własnej inicjatywy nie trenowałem lekkoatletyki, brałem udział tylko w zawodach międzyszkolnych. To zasługa drugiego z profesorów, który podjął pracę w naszej szkole. Był dyskobolem i prowadził selekcję do lekkoatletyki. W rezultacie startowałem w warszawskiej Polonii w lekkoatletyce. Doszedłem jednak do wniosku, że sport indywidualny to nie dla mnie. Nie byłem do tego stworzony. Gdy kolega na zawodach rzucał oszczepem, zastanawiałem się, czy się nie poślizgnie. Pomyślałem, że skoro przejmuję się takimi rzeczami, to lepiej grać w grupie.

To ciekawe, że jako młody człowiek miał pan tak krytyczny stosunek do własnych obserwacji. Mało który nastolatek myśli tak o sobie.

Te myśli same przychodzą młodemu człowiekowi do głowy. Jeden myśli tak, drugi – inaczej. Należałem do reprezentacji w siatkówce, w lekkoatletyce byłem na obozie z Polonią Warszawa w Spale jako dyskobol, wszyscy klepali mnie po plecach. Znalazłem się na rozdrożu, nie wiedziałem, co robić. W siatkówce byłem w kadrze juniorów, a jednocześnie rzucałem oszczepem na odległość 60 metrów, a dyskiem na 40 metrów. To były dobre wyniki.

Ktoś, kto uprawia sport indywidualnie, jest zakładnikiem, ale też jedynym beneficjentem własnego talentu. Z kolei wybitny zawodnik sportów zespołowych, jeśli trafi do złej drużyny, nie odniesie sukcesu.

To prawda. Nie bez znaczenia jest też to, że ludzie lepiej czują się w grupie. W dyscyplinach indywidualnych, w których startuje czterech czy pięciu oszczepników, zawodnicy również są przyjaciółmi, ale tylko do pewnego momentu.

Bo później muszą ze sobą rywalizować.

Właśnie. Dzisiaj to jest dla mnie zrozumiałe, wtedy gorzej się z tym czułem – może dlatego, że już w szkole, gdzie zaczynałem grać w siatkówkę, panowała przyjazna atmosfera. Profesor stworzył zgraną drużynę, organizował grille. Być może to właśnie on zaszczepił we mnie potrzebę rywalizacji razem z drużyną, a nie w pojedynkę. Na pewno gdybym nie był podatny na grę zespołową, tobym się na nią nie zdecydował. Ostatecznie stwierdziłem, że lepiej się czuję w grupie, niż będąc indywidualistą.

Chociaż w grupie uchodził pan za indywidualistę. Wiesław Gawłowski, z którym się pan przyjaźnił, nieżyjący już, tragicznie zginął, mówił o panu „impulsywny, porywczy, czasami brutalny”.

Nie ukrywam, to prawda. Ale miłe było to, że koledzy mnie akceptowali, wiedzieli, że nie ma złośliwości w moim zachowaniu. Po prostu byłem cholerykiem, teraz nim nie jestem.

Wiesław Gawłowski (1950–2000)
Fot. Mieczysław Świderski / newspix.pl

Złagodniał pan?

Zdecydowanie. Choć nigdy nie było tak, że szafowałem obelgami. Często uważałem, że mnie wolno zrobić błąd, a koledze – już nie. Wynikało to z tego, że za chwilę wszystko mi wychodziło. Chwała moim przyjaciołom należy się za to, że akceptowali moje zachowanie. Wiedzieli, że szybko się uspokajam. Z perspektywy czasu dziwię się jednak, że nie dostałem od nich w pałę.

Trafia pan do reprezentacji Szlagora po igrzyskach olimpijskich w Meksyku, nieszczęśliwych dla polskiej siatkówki męskiej. Wraz z Karbarzem, Beblem i Gawłowskim jest pan częścią młodej fali, która dołącza do reprezentacji. Jak się czujecie w drużynie i jak układają się stosunki pomiędzy zawodnikami?

Na pewno nie była to do końca taka grupa, jaka powinna być. Trenowaliśmy razem, ale dało się odczuć ze strony starszych zawodników, że nie gramy jak równi z równymi. Oni byli starsi i doświadczeni, a my młodsi, choć często graliśmy lepiej od nich. Dawali nam odczuć różnicę, oczywiście nie w jakiejś drastycznej formie. Jeśli trzeba było nosić piłki, to zawsze nosili je młodzi. Jeżeli trzeba było coś załatwić, robili to młodzi. Ale byliśmy nastawieni na wynik, na to, żeby grać. Poza tym chyba nawet uważaliśmy, że to naturalna kolej rzeczy, tak byliśmy wychowani. Na pewno nie wpływało to na grupę. Inaczej było u Wagnera – każdy był dyżurnym. Czy stary, czy młody, musiał robić, co do niego należy.

Na zgrupowaniach mieszka pan z dużo starszym kolegą, który nie uchodzi za najłatwiejszego w obyciu. Jakie były wówczas stosunki między wami?

Tak, z Jurkiem Wagnerem. Nigdy nie mieliśmy problemów. Nasze stosunki były wręcz idylliczne.

Pamięta pan moment waszego poznania?

Przyszliśmy do pokoju, Wagner wyjął butelkę, nalał dwie szklanki. Ja wódki nie piłem, ale on mówi: „Będziemy razem mieszkać”. Polało mi się po brodzie, ale wypiłem.

Wagner zawsze był dla mnie naturalny, akceptowałem go. Jedni mówią, że był przemądrzały, ale moim zdaniem on miał taki sposób mówienia. Był zawsze pewny tego, co mówi, rzadko mylił się w swoich osądach, szczególnie na początku kariery. Jedni mówią wolniej, drudzy szybciej, a Wagner mówił z przekonaniem. Nigdy nie miałem z tym problemów, nie było między nami spięć.

Czy już wtedy było widać w nim kogoś, kto stanie się liderem i głównym polemistą Szlagora?

Z pewnością przygotowywał się do roli trenera. Na swoje potrzeby prowadził zeszyt, odnotowywał tam, kto jak się zachowuje po danej akcji – i tak dalej. Prowadził ten zeszyt już w Przemyślu, gdy byliśmy na pierwszym obozie. Miał swoją koncepcję gry, zdecydowanie inną niż Szlagor. Jako zawodnik był mniej skoczny ode mnie, miał gorszą motorykę. Grał jako rozgrywający i uważał, że trzeba grać szybko, ale jego koncepcje nie zgadzały się z ideami Szlagora.

Jakim trenerem był Szlagor?

Jego największą zaletą było to, że przykładał dużą wagę do indywidualnego szkolenia zawodników. Treningi indywidualne odbywały się bardzo często, nastawione były na to, żeby wykonać jak najwięcej powtórzeń, na przykład przez trzy godziny przyjmowaliśmy zagrywkę. To właśnie Szlagor zadbał o podstawy rozwoju indywidualnego grupy.

Myślę, że w jego koncepcji zabrakło tego, o czym mówił Wagner: że trzeba stworzyć zgraną grupę. Szlagor nie bardzo to rozumiał, albo po prostu myślał inaczej – o indywidualnej sile każdego zawodnika. Tego, żeby tworzyć zespół z tych indywidualności, nie umiał albo o tym nie myślał.

Wagner po latach twierdził, że Szlagor miał nawet lepszy skład, lepszych zawodników, ale nie potrafił ulepić z nich wartościowej drużyny.

Drużyna rzeczywiście była mocna, nasza reprezentacja wygrywała większość imprez przed poważnymi zawodami. Indywidualnie to byli bardzo silni zawodnicy, zgadzam się z tym. A Wagner na początku miał taką sobie grupę, choć już w pierwszym roku zaczęliśmy wygrywać. Dyskusyjne jest to, czy poprzedni skład był lepszy, czy gorszy. Na pewno Wagner jako pierwszy pomyślał o tym, że kluczem do sukcesu w sportach zespołowych jest stworzenie zgranego zespołu. Nie musi to być drużyna złożona z najlepszych indywidualności, ale trzeba zrobić zespół.

Gdy Wagner obejmuje reprezentację, zdania na jego temat są podzielone. Ma 32 lata, brakuje mu formalnych doświadczeń trenerskich, a na ostatnie igrzyska trener go nie zabrał. Jak pan to postrzegał i jak rozkładały się opinie wśród kolegów?

Było dwóch, trzech, którzy próbowali protestować. Ja Wagnera znałem dobrze i widziałem, jak przygotowywał się do pracy trenerskiej. Nie miałem najmniejszych obaw o niego, zresztą gorzej być nie mogło – nie byliśmy w stanie wygrać tego, co chcemy, więc trzeba było postawić na kogoś, kto szeroko widzi, inaczej patrzy. Skoro w mistrzostwach Europy zdobyliśmy brązowy medal, ale na olimpiadzie nic nie wyszło, wszystko przegrywamy, to trzeba coś z tym zrobić. Trudno zmienić 12 zawodników, łatwiej zmodyfikować koncepcję gry. A ja koncepcje Jurka znałem lepiej niż trener Szlagor czy związek.

Opowiadał o tym w pokoju?

Jurek kochał rozmawiać o siatkówce. Mógł o niej gadać całe noce. I nie o tym, że kogoś boli noga, bo za dużo trenował, tylko co zrobić, żeby grać lepiej.

Co więcej, Wagner z żoną prowadzili otwarty dom, spotkania u nich odbywały się bardzo często i panowała tam atmosfera wzajemnej inspiracji.

Tak. Zainspirował się tym nawet nasz wspólny przyjaciel, piłkarz ręczny, który był trenerem kadry. Pojechaliśmy wspólnie do Jurka po olimpiadzie w Monachium. Wagner był rozżalony, bo nie pojechał na te igrzyska.

Zwykle jeździliśmy do nich w weekendy. Większość rozmów dotyczyła siatkówki – dyskutowaliśmy, co zmienić i jak poprawić grę. Zresztą pierwsza żona Jurka była jedną z naszych największych siatkarek, czasem też wypowiadała się krytycznie.

Hubert Wagner z żoną Danutą Kordaczuk-Wagner i synem Grzegorzem, lata 70.
Fot. Eugeniusz Warmiński / East News

Była już medalistką igrzysk olimpijskich.

Możliwe, że to właśnie ona zainspirowała Wagnera do pracy trenerskiej, mówiła mu: „Co ty jesteś za zawodnik! Ja to jestem zawodniczka”.

Trudno odmówić jej racji, była wybitną zawodniczką.

Ona tego złośliwie nie mówiła, chciała go raczej zmobilizować.

Koleżanki z drużyny wspominają ją jako pełną energii i pasji do siatkówki. To ciekawe, że spotkały się takie dwie osobowości. Od ich pierwszego spotkania do zawarcia małżeństwa minął niespełna rok. Jak pan postrzegał pierwszą fazę ich relacji?

Oboje byli bardzo skoncentrowani na siatkówce i to ich zbliżyło do siebie. Ilekroć bywaliśmy u nich w domu, motywem przewodnim rozmów była siatkówka. Mieli syna, Grześka. Właściwie my wszyscy uczestniczyliśmy w wychowywaniu go, byliśmy dla niego wujkami.

Czy gdy Wagner został trenerem, miał pan poczucie, że jako koledze z pokoju będzie panu łatwiej?

Jurek od razu mi powiedział, że będzie mnie bardziej pilnował, bo wszyscy wiedzą, że mieszkaliśmy razem. W związku z tym muszę starać się bardziej niż inni – i koniec! Akceptowałem to bez mrugnięcia okiem.

Wagner był skłonny zapłacić najwyższą cenę za sukces. Mówił, że nikt nie pamięta o tych, którzy są drudzy czy trzeci, liczą się tylko ci, którzy dotarli na szczyt.

To prawda. Gdy objął reprezentację, zwołał wszystkich potencjalnych kadrowiczów i powiedział: „Słuchajcie, ja bez was nic nie osiągnę, a wy beze mnie możecie czegoś dokonać, ale nie ma na to gwarancji. Zrobię wszystko, żebyśmy razem osiągnęli sukces. Kto tego nie chce, może się wypisać. A ci, którzy się nie wypiszą, mają się czuć współodpowiedzialni za to, co robimy razem”. Na tamte czasy to był przełomowy sposób myślenia, wpuścił wszystkich zawodników do systemu. Dotąd było tak, że to trener odpowiadał za drużynę i za jej przygotowanie. U Wagnera działało to inaczej. Nigdy wcześniej tak nie było.

Myślę, że jego geniusz polegał na tym, że zaangażował wszystkich w to, co robią. Jeżeli ktoś nie wykonał 400 skoków, a Jurek tego nie widział, to na zawodniku ciążyła świadomość tego, że nie zrobił tego, co miał zrobić. Gdy w meczu przyjdzie moment, by zaatakować najważniejszą piłkę, to może się nie udać, bo wcześniej na treningu zabrakło tych 10 skoków.

I ludzie w to uwierzyli?

Tak, właściwie wszyscy w to uwierzyli.

Na czym polegały największe różnice w sposobie trenowania zawodników w kadrze Wagnera?

Wagner wzbudził wśród zawodników rywalizację: kto da z siebie więcej, kto będzie lepszy. Wcześniej część osób trenowała więcej, część mniej, na co trener przymykał oko. Wagner traktował wszystkich na równi, nikomu nie pobłażał. Oczywiście od czasu do czasu musiał kogoś ochrzanić, żeby mobilizować zespół, ale nie musiał nikogo pilnować na treningach, panowała niesamowita samodyscyplina. Wagner był częścią grupy, przywódcą, który wyznaczał drogę, ustalał taktykę, a właściwą pracę wykonywali zawodnicy. Poza tym nie zdarzało się, by Jurek był nieprzygotowany do treningu. Nigdy nie improwizował: to może teraz zrobimy to, a teraz to. Zawsze był przygotowany, więc jeśli komuś mówił, czym ma się zająć, nie wypadało tego kwestionować.

Mówiono o was, że jesteście specjalistami od piątego seta. W wielu momentach waszej największej chwały potrafiliście przegrać dwa pierwsze sety, ale odbudować się w trzecim, a w piątym byliście już królami.

To też zasługa Jurka. W tamtych czasach, gdy grało się do 15 punktów, mecze mogły trwać nie wiadomo jak długo. Jurek z fizjologiami doszli do wniosku, że musimy mieć żelazną kondycję. Początek meczu można przegrać, ale końcówkę trzeba wygrać.

Aby ćwiczyć kondycję, jeździliśmy w góry, na 2500 metrów. Chodziliśmy po szlakach, wykonywaliśmy skoki przez płotki z pasami. Wcześniej stosował te ćwiczenia trener koszykówki, zresztą uprzedził Jurka: „Wiesz, nie każdy kręgosłup to wytrzyma”. A Jurek na to: „Trudno. Kto nie wytrzyma, ten nie wytrzyma”. Postawił na szali to, że niektórym zawodnikom może się coś stać. Na szczęście problemy z kręgosłupami dotknęły niektórych zawodników, na przykład Marka Karbarza, dopiero pod koniec kariery. Wagner wiedział, że dużo ryzykuje, ale tłumaczył nam: „Nie możemy trenować na pół gwizdka. Żeby wygrywać w piątym secie, musimy być najmocniejsi”. Początkowo trochę przypadkowo wygrywaliśmy piąte sety, ale umocniło to nas w przekonaniu, że właśnie końcówka meczu jest najważniejsza i trzeba grać do końca. Gdy graliśmy ten ostatni mecz z Rosjanami na olimpiadzie, nie wierzyłem, że wygraliśmy. Tak byłem skoncentrowany na grze, że nie pamiętałem poszczególnych akcji.

Jest rok ’74, jesteście już drużyną z sukcesami. Mimo to nie spodziewano się, że zdobędziecie mistrzostwo świata, to Japończycy i Związek Sowiecki byli faworytami. A jaki cel wyznaczył drużynie Wagner?

Nigdy nie zakładaliśmy, że zajmiemy piąte czy ósme miejsce. Wychodziliśmy na każdy mecz po zwycięstwo. Jurek już wcześniej mówił, że interesuje go tylko wygrana, dlatego w każdym meczu byliśmy nastawieni na sukces. Dzięki takiemu podejściu nie mieliśmy z tyłu głowy, że jesteśmy gorsi od Japończyków czy Rosjan. Zresztą na Rosjan mieliśmy metodę, której nie byli świadomi. Wszystko sprowadzało się do tego, czy nas pokonają w przyjęciu zagrywki – a w tym byliśmy mocni. Ja przyjmowałem nieźle, cała reszta również. Jechaliśmy więc na mistrzostwa świata, żeby wygrać wszystko, co się da.

Zawody w Meksyku zaczynacie od zwycięstwa nad Rosjanami. Pojedynki z reprezentantami Związku Sowieckiego wzbudzały w kibicach ogromne emocje. Czy czuliście coś podobnego?

W tamtych czasach, gdy zaczynał się sezon reprezentacyjny, drużyny spotykały się ze sobą co tydzień lub co dwa tygodnie, bo stale były organizowane turnieje. My z Rosjanami byliśmy bliskimi kolegami, podobnie Amerykanie. Gdy odbywały się bankiety, trzymaliśmy się właśnie z Rosjanami i Amerykanami. O polityce niewiele się mówiło, a jeśli już, to i tak zaraz Rosjanie nas stopowali: „Wiesz co, nie gadajmy za dużo, bo nie wiadomo, kto słucha”. Nie postrzegaliśmy ich jako Sowietów, którzy nas najechali. Przecież czuliśmy się tak samo podeptani jak oni, zresztą na co dzień nie mieli od nas lepiej. Były może ze dwie dyskusje na ten temat i nie ma co dalej gadać, my świata nie zmienimy.

Reprezentacja Polski pod wodzą Huberta Wagnera (Ryszard Bosek w pierwszym rzędzie, drugi od prawej), 1974 r.
Fot. PAP / Zbigniew Matuszewski

Zawodniczki, które w ’68 roku brały udział w turnieju olimpijskim, opowiadają, że kapitan reprezentacji czechosłowackiej uprzedziła naszą kapitan, Krystynę Czajkowską, że nie poda jej ręki w czasie wymiany proporczyków. Było to dwa miesiące po najechaniu Pragi. Niektóre Polki nie miały pojęcia o najeździe na Pragę. Czechosłowacka zawodniczka musiała przynieść gazetę, żeby to udowodnić.

Takie były czasy, dlatego mówienie o konfrontacji między sportowcami zawsze jest trudne. Oczywiście są wyjątki, na przykład sprinterzy amerykańscy w trakcie dekoracji medalowej założyli czarne rękawiczki na znak manifestacji „black power”. Natomiast my wszyscy wiedzieliśmy, gdzie i jak żyjemy. Gdyby porównać sytuację naszą i Rosjan, to oni mieli zdecydowanie gorzej. W Polsce system socjalistyczny był nieco inny, ale z pewnością łagodniejszy.

Muszę zresztą powiedzieć, że byłem blisko zaprzyjaźniony z Czernyszowem. Gdy przyjeżdżał do Polski i chciał kupić prezenty, dawałem mu na to pieniądze. Kiedy lecieliśmy do Rosji, on mi je oddawał. Pierwszy raz to się zdarzyło, gdy pojechaliśmy na turniej do Moskwy. Czernyszow przyszedł do mnie, mówi: „Chodź, pokażę ci Łużniki”. Idziemy, nagle wkłada mi pieniądze do kieszeni. Jesteśmy we dwóch, patrzę na niego, a on: „Nic nie gadaj”. Chciałem kupić sobie rakiety, bo lubię grać w tenisa, więc później pytam go, o co chodzi. Wyjaśnił mi: „Wiesz co, nie wiem, kto jest kim w naszej drużynie, kto jest ułożony, a kto nie. Gdybym dał ci oficjalnie pieniądze, zaraz mógłbyś mieć kłopoty”.

Polscy kibice dobrze zapamiętali Czernyszowa za sprawą słynnego „Czernyszow, aut!”.

Po tym meczu powiedział mi, że musi wyjechać z kraju. Nie mógł znieść presji. Żalił mi się: „Nie mogę tego wytrzymać. Jeszcze niedawno byłem idolem”.

Wystarczyły dwie piłki, do których nie miał szczęścia.

Tak jest na najwyższym poziomie – jedna czy dwie piłki mogą przesądzić o wszystkim. W ten sposób z największego idola stał się wrogiem ludu. Bo kto pozwolił Polakom wygrać? Czernyszow! To jego wina. W każdym razie dopiął swego, ożenił się z Bułgarką i wyjechał z nią do Bułgarii, potem przeniósł się do Włoch. Spotkaliśmy się trzy razy, gdy grał tam na południu. Umarł na raka, palił straszne ilości papierosów.

Przewrotnie mówiąc: błędy Czernyszowa doprowadziły do polskiego triumfu, ale i jemu pozwoliły wyjechać ze Związku Sowieckiego i zaznać nieco lepszego życia w innym kraju.

Być może. Na poziomie sportowym sportowcy doceniają się nawzajem. Kibice mają prawo odbierać to inaczej. Natomiast zawodnicy szanują przeciwników, bokser nie idzie walczyć dlatego, że może stanąć do walki z kacapem, tylko dlatego, że chce z nim wygrać. Podobnie mogło być z Amerykanami. Za naszych czasów mówiono przecież, że Amerykanie zrzucili stonkę, która zniszczyła uprawę kartofli. Myślę, że dobrze, jeżeli sport jest ponad polityką.

Wróćmy do Meksyku. Mistrzostwa, które wygraliście, to był triumf na wszystkich polach. Jak czuje się 24-letni chłopak, wiedząc, że ma swój udział w epokowym sukcesie?

W trakcie gry nie myśli się o tym, że walczy się o epokowy sukces. Chodziło jedynie o to, żeby ograć przeciwnika, a jeśli teoretycznie jest się tym słabszym, to tym bardziej cieszy zwycięstwo nad lepszą drużyną. Odnosiło się to i do Japończyków, i do Rosjan – zwłaszcza do tych drugich, którzy mawiali: „Dobra, dobra, wy tam sobie swoje wygrywajcie. Przyjdzie ważna impreza, a my i tak was ogramy”.

To rzeczywiście wyjątkowo uciążliwe mieć taki rodzaj renomy.

Tak, to mocno depcze po ambicji. Dlatego gdy człowiek się nakręci, nie myśli o tym, że zwycięstwo będzie historycznym wydarzeniem, chodzi tylko o to, by wygrać. Podczas mistrzostw ’74 Rosjanie przed naszym meczem z Japończykami powiedzieli nam: „No, to teraz będziecie mieć problem. Musicie wygrać, bo jak przegracie, to wiecie…”. To był ich sposób na to, by wprowadzić pewną nerwowość w naszym zespole, zwłaszcza w młodszych chłopakach. Żeby zdobyć mistrzostwo świata, musieliśmy wygrać z Japończykami. To nie była bezpośrednia rywalizacja z Rosjanami, jak w czasie igrzysk w Montrealu. Jedyne, co im pozostało, to nas zdemobilizować przed meczem z Japonią, ale to tylko sprawiło, że byliśmy jeszcze lepiej skoncentrowani.

Podobne zachowania zalecał Wagner: żeby w czasie rozgrzewki przejść na stronę przeciwnika i na przykład zirytować zawodnika, wytrącając mu piłkę. Jak ważną rolę pana zdaniem odgrywa aspekt psychologiczny w decydujących momentach?

Wszystko zależy od zespołu – czy w ważnej chwili jest nadal zimny jak Clint Eastwood, czy staje się narowisty. Takie zachowania bardzo wybijały Rosjan z rytmu. Wagner wiedział, że to ich dekoncentruje.

Nasz system gry na tamte czasy był zdecydowanie najlepszy. Tworzyliśmy zgraną grupę i nie można było nas wyprowadzić z równowagi, rzucając takie czy inne uwagi. Z Japończykami nie robiliśmy takich trików, bo dla nich to nie miało żadnego znaczenia. Natomiast Rosjanie się nas bali, nie umieli poradzić sobie z naszym systemem gry, dlatego jednym z elementów taktyki było wytrącenie ich z równowagi.

Jakie to uczucie być mistrzem świata po stosunkowo krótkim czasie gry w siatkówkę?

Trudno to opisać. Oczywiście jedzie się po to, żeby wygrywać, ale nagle się okazało, że wygraliśmy wszystko. Wagner zaczął tworzyć drużynę całkiem niedawno, a już byliśmy najlepsi. Niesamowicie się cieszyliśmy. Byliśmy młodymi ludźmi, mieliśmy wielką satysfakcję z tego, czego udało nam się dokonać, i chyba nie do końca docierało do nas, jak epokowy to jest wynik. Zaczęło to do nas docierać po powrocie do kraju. Jeździliśmy po szkołach, przez następne pół roku co dwa dni byłem w innej miejscowości i opowiadałem o siatkówce. Dopiero wtedy zrozumieliśmy skalę sukcesu. Wcześniej to była czysta radość, i już.

A może odbić palma?

Może, może. Nie ukrywam, że nas wszystkich trochę to zmieniło. Na stację benzynową nie można było spokojnie wjechać, bo ludzie nas rozpoznawali – zresztą to samo dotyczy dzisiejszych mistrzów świata. Może wtedy było to nawet bardziej odczuwalne, bo przekaz telewizyjny nie był tak zróżnicowany jak dzisiaj.

Wszyscy oglądali tę samą telewizję i czytali te same gazety.

Tak, a pewnie nie była to nawet jedna setna tego marketingu co dzisiaj. Dziś każdego dnia widzę w telewizji ze trzy mecze ligowe. Nasza rozpoznawalność jak na tamte czasy była zwariowana. To może każdemu uderzyć do głowy. Wiadomo, że z czasem to mija, wraca się do normalności – jedni bardziej, drudzy mniej – ale takimi samymi ludźmi jak przed mistrzostwami świata już nigdy nie byliśmy.

Jak wyglądał powrót do codzienności i treningowej rutyny? Czekały was mistrzostwa Europy i olimpijska perspektywa.

Po tym, jak minęła euforia, zaczęły się ligowe rozgrywki. Z kolei po lidze zorganizowano w Zakopanem obóz kadry, który miał nam pozwolić na wypoczynek i przygotowanie do sezonu. Pojechaliśmy razem z rodzinami, mieliśmy dla siebie dwa tygodnie. To pozwoliło nam odzyskać równowagę, wrócić do codzienności. Oczywiście toczyły się dyskusje o siatkówce, powtarzaliśmy sobie, że trzeba się więcej koncentrować. Zresztą Jurek zwracał uwagę na to, że będąc mistrzami, nadal jesteśmy tymi samymi zawodnikami co wcześniej, za to spoczywa na nas jeszcze większa odpowiedzialność.

Ryszard Bosek w akcji, na drugim planie – Tomasz Wójtowicz
Fot. Mieczysław Świderski / newspix.pl

Większa odpowiedzialność rodzi też pytanie o to, co jeszcze można osiągnąć. Wagner wprost deklarował, że jedzie na igrzyska olimpijskie po złoto. Niektórzy mówili, że takie deklaracje wywierają ogromną presję na zawodników. Jak pan postrzega to z dzisiejszej perspektywy?

My nigdy nie odebraliśmy tego tak, jak odbierało to społeczeństwo na zewnątrz. Mówiliśmy sobie: „A, powiedział, to powiedział, szkoda słów!”. Byliśmy skoncentrowani na treningach. Nie powtarzaliśmy między sobą deklaracji Wagnera. On sam w telewizji czy w gazecie wyjaśniał, że nie wywiera na nas presji, nie każe trenować do upadłego, bo przecież obiecał złoto. To w ogóle nie wchodziło w grę.

Zresztą pamiętam, że po pierwszych wygranych meczach w Meksyku Wagner też się zapomniał i ubliżył jednemu zawodnikowi. Na drugi dzień stanęliśmy przed nim, kapitan powiedział: „Mówiłeś, że jesteśmy grupą. Jeżeli jeszcze raz komuś ubliżysz, to będziesz sam grał”. Początkowo się obraził, ale po obiedzie przyszedł i stwierdził: „Macie rację. Musimy się wspierać. Przepraszam za to, co się stało, więcej się to nie powtórzy”. Chociaż później na olimpiadzie w Montrealu też miał trudne momenty.

Będąc w Meksyku, podobno bał się o swoje życie?

To inna sprawa, osobista. Chcieli go zabić przez kobietę. U nas, w Polsce, nikt by nie pomyślał, żeby kogoś zabić z takiego powodu. Całe szczęście, że Jurek uciekł porywaczom. Mówiono, że Meksykanin pewnie by się poddał, czekał, aż go zastrzelą, a Wagner wyskoczył z samochodu i po prostu uciekł.

To fascynujące, że w jednym człowieku łączyły się tak sprzeczne namiętności. Z jednej strony ścisły umysł, bardzo ostra praca, z drugiej – człowiek pełen wad i nałogów.

Oczywiście. Do pewnego momentu jedno nie miało wpływu na drugie. Myślę, że do czasu olimpiady jego nałogi nie wpływały na to, co działo się później. Zmieniło się to chyba z wiekiem. Ale to faktycznie fenomen, że potrafił rozdzielić te dwie sfery życia. Kończył trening, siadał przy stole w kawiarni i był innym człowiekiem.

Poza tym był bardzo dobrym psychologiem. W tamtych czasach faceci pili wódkę i palili papierosy. Kto tego nie robił, był mało męski. Palili wszyscy, a nawet ci, co nie palili, i tak czasami palili. W końcu Wagner poruszył tę kwestię: „Chłopaki, ja sam palę fajkę, więc nie zabraniam wam papierosów. Ale nie chcę, żebyście chodzili palić po toaletach. Załatwcie to na godzinę przed treningiem, możecie po treningu i starajcie się jakoś ograniczać, bo wiadomo, że na zdrowie nie wpływa to dobrze”.

Nie wiem, czy świadomie, czy nie, ale zawsze próbował wzbudzić w zawodnikach zaangażowanie. Jeśli ktoś musiał poprawić technikę, mówił: „Przecież to jest twoja sprawa, nie moja, żebyś się poprawił”. Wcześniej bywało tak, że trener kazał coś ćwiczyć, zawodnik nie wiedział, w jakim celu, więc skupiał się na liczbie powtórzeń, a nie na osobistym zaangażowaniu. Wagner zawsze wszystko tłumaczył i człowiek czuł się współodpowiedzialny za to, co robi.

W tym sensie wyprzedził epokę, bo dzisiaj taki sposób motywowania zawodników jest standardem.

Jedni mówią, że wyprzedził epokę, drudzy – że od niego to się zaczęło. W jego ustach brzmiało to naturalnie, nie mówił: „Bardzo chcę was zaangażować w grę”, tylko po prostu działał tak, że zawodnicy sami się angażowali. To był fenomen, bo dziś często jest tak, że trener chce dobrze, a zawodnik w myślach sobie dopowie: „Dobra, dobra, to będę udawał, że się angażuję”.

Jakie ma pan wspomnienia z igrzysk olimpijskich w Montrealu? Zdobyliście tam złoto.

Czuliśmy ulgę, że udało się osiągnąć to, czego wszyscy oczekiwali. Już nawet nie sam Jurek, ale wszyscy dookoła mówili, że jedziemy po złoto. Wagnerowi zaczynało to ciążyć, do tego mieliśmy kłopoty ze sparingpartnerami, bo nikt nie chciał z nami grać. Osaczali nas w ten sposób.

W Montrealu czułem się osobiście odpowiedzialny za to, byśmy wygrali. Gdy zdobyliśmy złoto, odetchnąłem z ulgą. Zeszło ze mnie powietrze. Nie chodziło o żadne indywidualne sukcesy, o udowadnianie, że jest się najlepszym, tylko o to, że dopięliśmy swego. Nie powtarzaliśmy na głos jako grupa: „Musimy wygrać! Musimy wygrać! Musimy wygrać” – choć w głębi duszy każdy z nas tego chciał. To była wielka satysfakcja, że osiągnęliśmy wyznaczony cel.

Wielu innych wspomnień nie mam, bo byłem zawodnikiem, który po meczu nie pamiętał poszczególnych akcji. Mirek Rybaczewski potrafił recytować z pamięci: „Było 13 : 12, a ty ściąłeś piłkę” – a ja tego w ogóle nie pamiętam! Byłem skoncentrowany na grze. Jeśli mecz był wygrany, to czułem satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. A jak do tego doszło, tego często nawet nie wiedziałem.

Siatkarze reprezentacji Polski podczas igrzysk olimpijskich w Montrealu (1976)
Fot. PAP / Zbigniew Matuszewski

Czy taka postawa przydaje się w życiu?

Tak, tylko że to nie kwestia postawy, a raczej charakteru. Nie stresowałem się grą tak bardzo jak inni. Przed finałem olimpijskim razem z Tomkiem Wójtowiczem poszliśmy spać, podczas gdy inni chodzili po korytarzu, bo nie mogli zasnąć. Zresztą Tomek miał jeszcze bardziej ekstremalne podejście – dla niego finał olimpiady czy mistrzostwo Polski znaczyły mniej więcej to samo. Gdybyśmy przegrali, pewnie by płakał. Mimo wszystko to kwestia charakteru, tego nie da się wytrenować.

Powiedział pan kiedyś, że gdyby program komputerowy miał stworzyć doskonałego siatkarza, byłby nim właśnie Tomasz Wójtowicz.

Podtrzymuję swoje zdanie. Do tej pory nie widziałem na świecie większego talentu niż Tomek. On po prostu urodził się gotowy. Ale jak to z talentami bywa, trzeba było go pilnować. Kiedy przyjechał na pierwszy obóz, trenowaliśmy rano trzy godziny, po południu trzy godziny i wieczorem godzinę lub półtorej. Pamiętam, jak pierwszy trening dobiegł końca, schodzimy, a Jurek mówi do Tomka: „A ty gdzie?”. Zostawił go na boisku i jeszcze sam trenował. Już wtedy czuliśmy, że będzie najlepszy. Pytam Jurka, co wyprawia, a on na to: „Wiesz co, Wójtowicz to diament. Ale żeby był brylantem, trzeba go oszlifować. Nie ma innej metody niż praca”. W tym zasługa Wagnera, że nie odpuszczał. Inni powiedzieliby: „To jest taki talent, że wszystko zrobi od ręki”. Wagner wiedział, że aby Tomek był lepszy od innych, musi trenować jeszcze intensywniej.

To fascynujące, że z takim podziwem opowiada pan o utalentowanym koledze, podczas gdy sam musiał pan ciężko pracować, by odnosić sukcesy.

Ale i tak uważam, że w sporcie nie ma efektów bez pracy. Zadanie trenera polega na tym, by z każdego zawodnika wyciągnąć jak najwięcej. Niejednokrotnie wielkie talenty przegrywały, bo trenerzy im odpuszczali. Jurek miał znakomity instynkt, wiedział, że Tomek musi pracować więcej, bo to on ratował drużynę w najtrudniejszych momentach – jak trwoga, to do Tomka. I w 99 procentach Tomek nie zawodził.

Po zakończeniu kariery zmagał się pan z nowotworem, i to dwukrotnie. Przeszedł pan zawał, zmarła pana żona. Czy to, czego doświadczył pan jako sportowiec, pomaga w trudnych momentach życia?

Myślę, że ten, kto się nigdy nie poddaje, ma łatwiej. Nie mówię, że jest mu lekko, ale ma zdecydowanie łatwiej. Niektóre rzeczy trzeba zaakceptować, a w inne nie wolno wierzyć. Gdy trafiłem do szpitala, przez myśl mi nie przeszło, że czeka mnie śmierć.

Przypadkiem pokazał pan lekarzowi ślad na szyi, a on zdiagnozował to jako nowotwór.

Tak, wcześniej jeden lekarz badał mnie przez rok i nie wspomniał o nowotworze. Podejrzewałem raczej, że będę miał problemy z krążeniem, bo cierpieli na nie bliscy ze strony mojego ojca. Miałem arytmię serca, wzięła się z wysiłku związanego z karierą zawodniczą. W ogóle nie myślałem, że mogę mieć raka.

Zwłaszcza że nic pana nie bolało?

Zgadza się. Pokazałem znamię przypadkowo, bo miałem operowane zatoki. Lekarz popatrzył, mówi: „Przecież pan ma raka!”. I się zaczęło. Trzeba było szybko mnie zoperować, więc koledzy się zaoferowali, że zrobią operację w Stanach lub Szwajcarii. Najpierw pojechałem do Gliwic, przeprowadzono badania i usłyszałem: „Nowotwór jest pół centymetra od tętnicy głównej. Jak dosięgnie tętnicy, to nie ma pan po co przychodzić”. Musiałem się spieszyć, więc pytam ich: „A czym wy się różnicie od tych Szwajcarów?”. „Różnica to 100 tysięcy euro. U nas nic nie płacisz, a tam musisz”. Poszedłem do profesora, spytałem, kiedy mogę przyjść, i tyle. Sport nauczył mnie, że szybkość podejmowania decyzji jest niesamowicie ważna.

Któregoś razu w szpitalu lekarze mnie pytają, czy wolę tak, czy tak. Mówię im: „Wiecie co? Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o sporcie, to ja chętnie doradzę. Ale przyszedłem do was, bo wierzę, że jesteście fachowcami i że to wy znacie się na rzeczy. Nie zadawajcie mi pytań, czy chcę być operowany w lewe, czy prawe ucho, tylko sami podejmijcie decyzję”. To przekonanie, by wierzyć w innych, a jednocześnie nie wierzyć w porażkę, jest bardzo istotne w sporcie. Nie wolno się nigdy poddać, trzeba iść do przodu, myśleć pozytywnie. Wtedy jest zdecydowanie łatwiej, i w sporcie, i w życiu.

Gdy uporał się pan z pierwszym nowotworem, lekarze powiedzieli, że ma pan raka prostaty. Przeszło panu przez myśl: „Kurczę, przecież to nie ma prawa się przydarzyć”?

Lekarze stwierdzili, że z chorą prostatą to ze 20 lat można pożyć. Powiedzieli: „Gdyby pan teraz umarł, szkoda byłoby tego, że poprzednim razem tyle się pan namęczył”.

Bardzo pragmatyczne podejście.

Są tacy pragmatyczni lekarze. Zresztą mieli rację. Po tym, co przeszedłem za pierwszym razem, rak prostaty wydawał mi się pryszczem na tyłku. Nie ma co ukrywać, wcześniej przeszedłem prawdziwe męki, leczenie nowotworu nie jest proste. Ale i tak nie wolno się załamywać. U chorych łatwo zobaczyć, kto się załamuje, a kto lepiej znosi leczenie. Szpitale kliniczne w Zabrzu czy w Gliwicach to świetne placówki. Lekarze widzą, czy ktoś potrzebuje psychologa. A jak trafi się pacjent z mocniejszym charakterem, jak ja, to mówią: „Idź, pogadaj z tym czy tamtym, bo pacjent pacjentowi czasem lepiej przemówi do rozsądku niż lekarz”. To bardzo miłe, że są lekarze z takim podejściem.

Miał pan również zawał serca.

Już wcześniej miałem założony stent. W ogóle o tym zapomniałem, normalnie biegałem. Żona się martwiła, mówiła: „Masz te stenty, a w ogóle ich nie sprawdzasz, nie badasz się”. I któregoś razu obudziłem się w nocy. Boli mocno, ale myślę sobie: trzecia w nocy, przecież nie będę jeździł po szpitalach, na ból jestem odporny. Do rana trochę mi przeszło. Na wszelki wypadek poszedłem do szpitala, mówię koledze Przemkowi: „Wiesz co, coś mnie tutaj łaskocze”. Zbadał mnie i pyta: „A kto cię przywiózł?”. Odpowiadam, że sam przyjechałem.

A on na to: „Człowieku, przecież ty masz zawał! Za chwilę fikniesz!”. Przemek uratował mi życie. Od razu wziął mnie na stół, odblokował mi zawał. Na drugi dzień pojechałem do Zabrza, po badaniach stwierdzono, że trzeba szybko zrobić bajpasy. Przyznam, że wtedy troszkę się przejąłem, bo gdybym nie lekceważył tego, że mam stenty, można by było wcześniej to wykryć.

Ryszard Bosek, trener Jastrzębskiego Węgla, podczas meczu z Gwardią Wrocław, 20 stycznia 2006 r.
Fot. PAP / Adam Hawałej

Czy nie jest tak, że ten, kto jest tak żywiołowy jak pan, kogo rozpiera energia i kto ma za sobą lata wytężonych treningów, ma pewne poczucie nieśmiertelności?

W jakimś sensie – tak. Tym bardziej że cały czas byłem aktywny, bardzo lubiłem grać w tenisa. Mieliśmy nieopodal kort, poza tym mieszkałem niedaleko lasu, więc często sobie truchtałem. Nie odczuwałem żadnych dolegliwości i straciłem czujność, nie badałem się. Po tych doświadczeniach przyszedł mi do głowy pomysł, że komitet olimpijski mógłby objąć kontrolą sportowców wyczynowych. Okazuje się, że gdy zawodnik przestaje uprawiać wyczynowy sport, to lewa komora wiotczeje i zwiększa się ryzyko zawału. Mnie to się nie zdarza, bo nawet teraz cały czas ćwiczę. Ale zawodnicy, którzy spoczywają na laurach i spędzają resztę życia w fotelu przed telewizorem, mogą mieć problemy. Jeśli ktoś uwierzy w swoją nieśmiertelność, na ogół kończy się to tragicznie.

Pożegnał pan bliskie osoby: żonę, ale też Arkadiusza Gołasia czy Wiesława Gawłowskiego. Co tego rodzaju doświadczenia robią z człowiekiem, nawet tak silnym jak pan?

Przyznam, że powodują pewną obojętność na śmierć. Zobojętniałem na śmierć. Ktoś umarł, to umarł.

Opisał pan to w przypadku żony w taki sposób: „Po pewnym czasie przestałem odczuwać jej śmierć i koncentrowałem się raczej na wspomnieniach wspólnego życia we Włoszech”.

Uważam, że jeżeli ktoś odejdzie, nie można po nim płakać na okrągło. Trzeba raczej wspominać dobre chwile, pielęgnować pamięć o tym, kiedy było nam dobrze ze sobą.

Z Wieśkiem Gawłowskim widziałem się trzy dni przed wypadkiem, robiliśmy wspólne plany. I nagle słyszę, że zginął. Gdy ktoś odchodzi nagle, cierpi się inaczej. Co innego, gdy widzi się, jak odchodzi bliska osoba. Moja żona nie miała szans, za późno poszła się zbadać. Oczywiście próbowaliśmy wszystkiego, ale lekarze powiedzieli mi wprost, że przy obecnym rozwoju medycyny nasze starania są na nic. Nie wspomniałem jej o tym, bo nic by to nie dało, najważniejsze było, by walczyła. Życie ze świadomością, że ktoś bliski odejdzie, patrzenie na to, jak cierpi, ma zupełnie inny wymiar niż żegnanie osób, które odeszły nagle. Przez pół roku nie mogłem jeść. Ważne, by mimo wszystko pomóc na tyle, ile można. Jeśli człowiek skupi się na tym, by pomagać, nawet mając przeświadczenie, że niewiele to da, to poczucie przygnębienia nieco słabnie.

Miał pan w swym życiu dwa niezbyt szczęśliwe trenerskie epizody: jeden związany z prowadzeniem reprezentacji, drugi – z częstochowskim AZS-em. Czy takie doświadczenia również czegoś uczą?

Z punktu widzenia 70-latka mogę powiedzieć, że nawet z negatywnych doświadczeń można wyciągnąć wnioski. Po latach stwierdziłem, że niepotrzebnie dałem się namówić na prowadzenie reprezentacji. Zostałem trochę na siłę w to wkręcony i wykorzystany.

Drugi epizod, z Częstochową, to też była pewna nauczka. Nie należę do ludzi, którzy działają z wyczuciem, myślą o tym, by nie urazić czyichś ambicji. Działam instynktownie. Jak trzeba pomóc, to pomagam. Nie wiem, czy w dłuższej perspektywie będzie to dla mnie dobre. Kieruję się instynktem i nie biorę pod uwagę, że mogę za coś później odpowiadać, chociaż nie jestem winny. Nie wiem, ile było mojej winy, a ile winy innych osób. Nie rozdzieram szat, bo to dla mnie też jest pewne doświadczenie. Obydwa te epizody, z kadrą i z AZS-em, upewniły mnie, że nie wolno wierzyć wszystkim ludziom, którzy udają przyjaciół. W obu tych sytuacjach najbardziej zawiodłem się właśnie na rzekomych przyjaciołach. Teraz patrzę na ludzi inaczej. Mam przyjaciół z młodości, ale nowych – niewielu.

Ryszard Bosek, trener AZS-u Częstochowa, podczas meczu z Espadonem Szczecin, 5 grudnia 2016 r.
Fot. PAP / Jerzy Muszyński

Filozof Leszek Kołakowski mawiał, że w takich sytuacjach dobrze stosować presumpcję dodatnią, czyli mimo złych doświadczeń zakładać pozytywne scenariusze. W przeciwnym razie człowiek niczego dobrego nie doświadczy, bo całe życie będzie wobec wszystkich podejrzliwy.

Zgadzam się z tym. Gdyby po tych wszystkich przeżyciach ktoś do mnie przyszedł i powiedział: „Chodź, zostaniesz trenerem zespołu, na razie jest słaby, ale ma wielkie perspektywy, zwłaszcza jak ty dołączysz”, to pewnie bym się zdecydował, bo taki jestem. Nie jestem analitykiem, który najpierw kalkuluje, że zrobi to i to, ale jak się nie uda, to się odbije na moim ego. Podejmuję się takich wyzwań z pasji. Wszystko, co wyszło mi w życiu nieco gorzej, to nie były rzeczy przemyślane, nie zastanawiałem się, czy ewentualne niepowodzenie nie odbije się na moim wizerunku. Wszystko, co robię, zwłaszcza dla siatkówki, robię dlatego, że jestem w niej zakochany. Poświęciłem jej życie i jeżeli ktoś docenia moją pomoc, to nadal mogę grać, czy to walka o mistrzostwo, czy zwykły sparing – dla mnie wszystko jedno.

Czyli gdyby młody człowiek przyszedł do pana po radę życiową i pytał, czy ryzykować, czy nie, powiedziałby pan raczej: „Ryzykuj”?

Oczywiście! Ryzykuj, tylko zważ, z kim masz do czynienia. Ja również mogłem podpisać czteroletni kontrakt w kadrze, ale – trochę jak Brzęczek – siedziałbym na ławce trzy lata i tylko dostawał pieniądze. Mnie na tym nie zależało. Mówiłem: „Będę robił swoje, a jeśli uznacie, że mam słabe wyniki, to mi o tym powiedzcie, jesteśmy przyjaciółmi”. Jeszcze na dwa tygodnie przed zwolnieniem powtórzyłem im to: „Słuchajcie, dochodzą mnie różne głosy. Wiecie, że nigdy nie chciałem być trenerem kadry, uważałem, że jestem na to za młody”. Oni mnie zapewniali: „Co ty gadasz! Nie słuchaj, co ludzie mówią, jesteś z nami i grasz dalej”.

Boniek też zapewniał Brzęczka do końca, że wszystko jest OK.

Dlatego najbardziej poruszyło mnie właśnie to, że zachowali się tak ludzie, których postrzegałem jako przyjaciół. Najpierw obiecywali złote góry, a potem zarzucili mi, że okradłem AZS, bo kupiłem sobie bmw. Tylko że ja nawet nie brałem pieniędzy z klubu! Gdy dziś spotykam się z tymi ludźmi, mówią mi po cichu: „Rysiek, przepraszam, że tak się zachowałem”. Ja na to: „Nie przepraszaj, tylko powiedz w radiu: jestem świnią”. Ale prawdę mówiąc, nie wiem, co ci ludzie musieliby zrobić, żebyśmy mogli naprawić relację. Po prostu to akceptuję. Wiem, że są ludzie tacy i tacy, i koniec. Na pewno nigdy nie będę tego traktował jako klęski życiowej, bo to było dla mnie pewne doświadczenie.

Co pana napędza do życia w wieku 70 lat?

Z siatkówką mam już niewiele do czynienia, ale pomagam młodszym trenerom. Niestety, gdzie tylko się pojawię, słyszę: „O, fajnie, fajnie, ale i tak kudłaty zarządza”. Nie mam prawa porozmawiać o siatkówce z młodszym, bo wszyscy od razu myślą, że nim kieruję.

Prowadzi pan też firmę.

Dziś już głównie pomagam wspólnikowi, ale nie znaczy to, że tylko siedzę w fotelu za biurkiem. Dla mnie to niewyobrażalne. Jestem cały czas aktywny. Gdyby nie pandemia, byłbym na nartach. Nie jestem żadnym wielkim narciarzem, ale kocham jeździć. Oglądam po trzy mecze dziennie i wyciągam wnioski dla siebie. Staram się być mocno aktywny, bo nie umiem usiedzieć na miejscu i rozmyślać o tym, jakim to byłem wielkim graczem, a teraz to mam siedemdziesiątkę na karku i za chwilę umrę. Choroby zmieniły tylko tyle, że nie myślę na trzy lata do przodu.

Układa pan krótszy kalendarz?

Zdecydowanie krótszy, raczej w skali tygodniowej. Nie z powodu strachu. Wiadomo, że każdego to czeka, ale nie boję się śmierci. Pewnie gdy będę leżał w łóżku przed śmiercią, to zacznę się bać, ale na co dzień nie myślę o tym, że coś zrobię albo czegoś nie zrobię, bo niedługo umrę.

Jak by pan, w skali od 1 do 10, ocenił swoje życie pod względem osobistej satysfakcji?

Dałbym 8. Najbardziej żałuję – choć może zabrzmi to prozaicznie – że nie nauczyłem się za dobrze angielskiego. Oczywiście mówię co nieco w tym języku, znam też włoski. Ale mając 70 lat, trudniej się uczyć. Gdyby nie choroby, pewnie wyskakiwałbym na 2–3 tygodnie za granicę, żeby szlifować języki, bo najlepiej uczyć się na miejscu. Nie potrzebuję jachtów ani samolotów. Nie brakuje mi nawet tego, że nie skończyłem AWF-u.

Wielu nauczyło się angielskiego i skończyło AWF, a chętnie zamieniliby swoje życie na pańskie.

Pewnie tak.

A zastanawia się pan nad rolą szczęścia w życiu?

Nie trzeba go szukać, ale w jakiejś formie sukces zależy od szczęścia. Często bywa tak, że człowiek przypadkiem znajdzie się w jakiejś sytuacji – albo właśnie nie znajdzie. Ja szczęściu kibicuję, choć bardziej wierzę w pracę, w ciągłe poszukiwania, a nie w to, że usiądę i będę czekał, aż wygram w totka. Chociaż gram i w totka, i w Eurojackpota.

Ryszard Bosek w siatkarskiej alei gwiazd w Miliczu
Fot. Łukasz Laskowski / newspix.pl

I liczy pan na zwycięstwo?

Oczywiście, tak jak zawsze. Na AWF-ie miałem psychologię z panią profesor, która prowadziła z nami eksperymenty. Jeden z nich polegał na trafianiu lotkami w tarczę. Profesor mnie spytała: „Bosek, ile teraz rzucisz?”. Mówię: „Dziesięć!”. I trafiłem dwa. „A teraz ile rzucisz?” – pyta znowu. Mówię: „Dziesięć!”. I rzuciłem cztery. W końcu stwierdziła, że mam przerost ambicji! Nie umiałem tego pojąć. Tłumaczyła to tak: „Jeżeli kilka razy rzuciłeś po trzy, to jak możesz liczyć na to, że trafisz dziesięć?”. Odpowiadam: „Skoro widzę dziesiątkę na tarczy, to czemu mam liczyć, że jej nie trafię?”. Przecudowna kobieta to była, ale nie dogadaliśmy się totalnie.

Ryszard Bosek

(ur. 12 kwietnia 1950 r. w Kamiennej Górze)
Znakomity siatkarz kadry Wagnera, w latach 70. uznawany za najlepiej przyjmującego zawodnika na świecie. Karierę zaczynał w klubach Błękitni Wołomin i Mazowsze Zegrze. W 1968 r. trafił do warszawskiego AZS AWF, a w 1973 r. – do milowickiego Płomienia, z którym święcił największe klubowe triumfy.
W 1978 r. w barwach Płomienia zdobył Puchar Europy w turnieju finałowym w Bazylei, rok później zajął w tych rozgrywkach 3. miejsce. Z klubem z Milowic wywalczył dwa tytuły mistrza Polski (1977, 1979) i dwa – wicemistrza (1975, 1976), a także brązowy medal krajowych mistrzostw (1974). Z AZS AWF sięgnął po srebrny (1970) i brązowy medal (1972) mistrzostw Polski.
W reprezentacji narodowej grał w latach 1969–1986, wziął udział w 359 spotkaniach. W 1976 r. został mistrzem olimpijskim, wystąpił też na igrzyskach w roku 1972 (9. miejsce) i 1980 (4. miejsce). Trzykrotnie uczestniczył w mistrzostwach świata, w 1974 r. zdobył tytuł mistrzowski. W swoim dorobku ma również trzy srebrne medale mistrzostw Europy (1975, 1977, 1979) i srebrny medal Pucharu Świata (1973). W Pucharze Świata w 1977 r. zajął 4. miejsce. Wziął udział w mistrzostwach Europy juniorów w 1969 r. (7. miejsce).
Karierę sportową kończył we Włoszech, gdzie grał w drużynie Petrarca Padwa, a następnie był grającym trenerem zespołu Thermomec Padwa.
Po zakończeniu kariery zawodniczej pracował jako trener, menedżer i działacz siatkarski. Był asystentem Stanisława Gościniaka w kadrze (1986) i AZS-ie Częstochowa (1990 – mistrzostwo Polski) oraz trenerem Płomienia Milowice i Jastrzębskiego Węgla (wicemistrzostwo kraju w 2006 r.). W latach 2000–2001 pełnił funkcję trenera polskiej reprezentacji (7. miejsce w Lidze Światowej w 2001 r.).
Ukończył Technikum Przemysłu Szklarskiego w Wołominie.