Podczas mistrzostw ’74 czuliśmy się, jakby ktoś nam bez przerwy dawał cukierki. Jeden wygrany mecz, drugi, trzeci, Polacy okrzyknięci mistrzami piątego seta

Rozmowa z Ireneuszem Mazurem

W ’64 roku, kiedy siatkówka po raz pierwszy pojawiła się na igrzyskach olimpijskich, był pan siedmioletnim chłopcem. O siatkówce pewnie nie miał pan zielonego pojęcia?

Oczywiście, że nie miałem, słowo „sport” oznaczało dla mnie piłkę nożną i biegi. Pewnego razu na boisku w mojej okolicy postawiono dwa słupki i zachodziliśmy w głowę, jak ta bramka do piłki nożnej ma wyglądać – bo zazwyczaj bramka miała koło siedmiu metrów, a tu było dziewięć. Później pojawiła się siatka… i tak właśnie wspominam swój pierwszy, bardzo ograniczony kontakt z siatkówką.

Wiedziałem jeszcze, że mój tato i moja mama grywali w siatkówkę, kiedy mama pracowała w Chrzanowie. W Fabloku, zakładzie produkującym lokomotywy, działała drużyna. Rodzice grywali najpierw towarzysko. Potem mama, ponieważ była szczupła i wysoka, zaczęła grać w drużynie. Ojciec też – nie wiedział, czy jako osoba leworęczna się nadaje, ale okazało się, że nieźle mu idzie. Ale to był tylko epizod z wczesnej młodości rodziców, zupełnie niezwiązany ze mną.

Pójdźmy zatem krok dalej: rok ’68, nasza siatkarska reprezentacja mężczyzn po raz pierwszy jest na igrzyskach, ale bez medalowego sukcesu, za to kobiety znów zdobywają brąz. Do momentu, kiedy pan pojawi się na parkiecie, zostały cztery lata, więc może jest pan już lepiej zaznajomiony z siatkówką?

Tak, właśnie za sprawą boiska, o którym wspomniałem. W święta, w soboty po południu lub w niedziele po mszy zbierali się tam różni panowie i rozpoczynali swoją dziwną grę. Nas, chłopców z okolicy, bardzo to interesowało i wydawało nam się, że też moglibyśmy tak grać. Nie mieliśmy dostępu do piłki, więc konstruowaliśmy sobie piłkę, z czego się dało, i próbowaliśmy swoich sił. Czyli w wieku 10, może 11 lat przypadkiem zainteresowałem się siatkówką. Przyjechał do nas ktoś ze Śląska, pokazał, jak się gra. Zaczęło mi się to podobać. Ale tylko tak prywatnie, bo historię siatkówki – kiedy nasi byli na igrzyskach, jak im poszło – poznałem dopiero w szkole i na uczelni.

Nagłówek informacji prasowej o ambicjach trenera Huberta Wagnera
Źródło: archiwum prywatne Edwarda Skorka

Trzymajmy się konsekwentnie dat olimpijskich. Jest rok ’72, reprezentacja Tadeusza Szlagora wraca z igrzysk bez sukcesu, ale już za chwilę kadrę przejmie Hubert Jerzy Wagner, z którym później zetknie się pan na swojej zawodowej drodze. Czy jako młody zawodnik ma pan świadomość wielkiej siatkówki, aktualnych wydarzeń?

W siódmej, ósmej klasie na pewno wiedziałem już więcej. Trochę oglądałem siatkówkę w telewizji, jakieś urywki, migawki, no i Wojciecha Zielińskiego, nieodżałowanego dziennikarza sportowego. Do dziś pamiętam, jak mówił, że forma sportowa drużyny jest taka, jaka jest forma kapitana – a kapitanem reprezentacji był wtedy Edward Skorek. I tak się zastanawiałem, czy siatkarski kapitan też ma cztery gwiazdki na pagonach…

Informacje o igrzyskach w Monachium czerpałem głównie z radia. Wydawało mi się, że jeśli Skorek jest w tak dobrej formie, to powinniśmy zdobyć medal. Czekam, czekam – ale medalu nie ma, duże rozczarowanie.

Potem pojawił się Wagner, człowiek, którego nazwisko szybko wryło nam się w pamięć. Wtedy oczywiście nie było jeszcze dyskusji, czy to jest kat, czy nie. Były za to spore zawirowania i wciąż powracało pytanie: dlaczego ktoś tak młody, 32-letni, bez doświadczenia w trenowaniu, został trenerem? Dlaczego nie kapitan, nie Skorek?

Zwłaszcza że Wagner jako zawodnik nie pojechał na igrzyska, nie znalazł się w składzie.

No właśnie, jako siatkarz też nie był przesadnie znany. Może nazwisko Wagner przewijało się w siatkówce warszawskiej, ale w kontekście reprezentacji – nie za bardzo. Znana była tylko wagnerówka – teraz określamy to jako przebijanie piłki w pierwszym odbiciu, a wtedy mówiło się właśnie „wagnerówka”.

A jak pan, młody człowiek stawiający pierwsze kroki w siatkówce, patrzył na to, co wydarzyło się w roku ’74, na złoty medal naszych siatkarzy na mistrzostwach świata?

Tu trzeba podkreślić, że mówimy o czasach zupełnie innych niż dzisiejsze. Obecnie telewizja, prasa, radio, internet o wszystkim informują na bieżąco, eksponują sportowców. Wówczas obieg informacji wyglądał inaczej. W rezultacie wzorowałem się nie tyle na ogólnopolskich gwiazdach, ile na ludziach ze środowiska, w którym żyłem. Miałem swoich lokalnych idoli.

Dzisiaj mój syn może sobie po prostu zaplanować, że od drugiej do czwartej w nocy będzie oglądał MMA. A my, żeby obejrzeć nocny mecz z Meksyku, musieliśmy najpierw znaleźć telewizor, bo nie każdy miał przecież własny w domu. Zbieraliśmy się we dwóch, we trzech, żeby nie zasnąć. To było dla nas duże, podniosłe wydarzenie: trwały wakacje, a my oglądaliśmy mecze. Nie wszystkie oczywiście, bo w polskiej telewizji transmitowano tylko część – albo transmisja szwankowała i na przykład spotkania z Rosjanami czy Kubańczykami Wojtek Zieliński komentował w telewizji w sposób radiowy. Podczas mistrzostw czuliśmy się tak, jakby ciągle było święto, jakby ktoś nam bez przerwy dawał cukierki. Jeden wygrany mecz, drugi, trzeci, Polacy zostają okrzyknięci mistrzami piątego seta, apetyt rośnie… W ciągu dnia chodziliśmy na basen, niewyspani, półprzytomni, i wymienialiśmy się opowieściami, co zrobił Rysiek Bosek, a co Tomek Wójtowicz.

Ekscytowaliśmy się wszyscy, ale najbardziej – ci mniej uzdolnieni sportowo, dla których reprezentacja była czymś nieosiągalnym. My, grający w siatkówkę, ocenialiśmy członków polskiej drużyny trochę chłodniej: to jest facet, który gra pięć lat dłużej niż my, więc jest skoczniejszy, wiele rzeczy robi lepiej.

To były wciąż czasy przedstudenckie, przed wyjazdem do Krakowa?

Tak, wszystko, o czym opowiadam, działo się w Busku. Urodziłem się w Chrzanowie, jak ta babiczka ze starej reklamy, ale do podstawówki poszedłem już w Busku-Zdroju. Natomiast Kraków to dla mnie przede wszystkim studia, rozpoczęte w okresie, kiedy Bronek Bebel i Marek Karbarz przyszli do Hutnika…

…już po swoim sukcesie na igrzyskach, na dwa czy trzy sezony.

Marek na dwa, a Bronek chyba na trzy lata. I Hutnik zdobył wicemistrzostwo. Dwukrotnie.

Właśnie wtedy mógł pan po raz pierwszy oglądać na żywo zawodników kadry Wagnera. Chodził pan na mecze Hutnika?

Jasne, że chodziłem, to było coś niesamowitego! Na pierwszym roku mieszkałem w miasteczku studenckim, a później – przy AWF-ie, w wysokich blokach przy uczelni. No i tu już była prosta sprawa: człowiek wsiadał w tramwaj, jechał 20–30 minut i… próbował załapać się na mecz. Przez kilka lat ani razu nie udało mi się na Hutniku siąść na krzesełku. I wcale nie dlatego, że nie byłem operatywny. To po prostu wyglądało jak pielgrzymka – tramwaje co chwilę wyrzucały ludzi, czekało się w tłumie, przepychało… My z kolegami mieliśmy to szczęście, że znajomi koszykarze czy piłkarze ręczni Hutnika załatwiali nam wejściówki.

Mecz krakowskiego Hutnika z Płomieniem Milowice. Atakuje Ryszard Bosek (1978 r.)
Fot. PAP/CAF/Rybak

Stawaliśmy przed wejściem do szatni i z benedyktyńską cierpliwością, co najmniej przez godzinę, czekaliśmy na zawodników. Potem słychać było tylko: „O, jest Wójtowicz!”, a jak przyjeżdżał Płomień: „Patrzcie, Bosek i Gawłowski!”. Oni oczywiście udawali, że nie dostrzegają tłumów, przechodzili obok nas obojętnie. Potem się przekonałem, że to blef. Kiedy już prowadziłem reprezentację, upewniłem się, że zawodnik odczuwa, widzi wszystkie reakcje kibiców. Ale wtedy, na studiach, myślałem, że to tacy dumni, chłodni mistrzowie – szczególnie kiedy patrzyłem na twarz Tomka Wójtowicza, ciemną, otoczoną długimi włosami. W dodatku był wysoki, szeroki w barach…

Heros.

Dokładnie tak: heros, atleta. Jeśli ktoś z nas miał to szczęście, że stał bliżej wejścia i otarł się ramieniem o któregoś zawodnika, to miał gotową opowieść na najbliższe dwa tygodnie, czyli do kolejnego meczu.

Po wyczekiwaniu pod szatnią szliśmy na salę i tam dla odmiany obserwowaliśmy żony czy dziewczyny siatkarzy. Nawet teraz mógłbym wymienić z pamięci żony Bronka Bebla, Marka Karbarza i innych. Na trybunach siadały koło siebie – piękne kobiety, które podziwialiśmy i o których oczywiście rozmawialiśmy. „Ej, to jest żona Marka?” „Nie, nie Marka, tylko Bronka, ona trenuje szermierkę”. A więc poza samym meczem ekscytowaliśmy się wszystkim innym: i rozgrzewką, i sposobem chodzenia siatkarzy, i właśnie ich życiowymi partnerkami.

Jako młody człowiek, który przyjechał do Krakowa, musiał się pan zetknąć także z wielkimi legendami Wisły, zawodniczkami z kadry Poburki i Krysika. Na przykład z Józefą Ledwigową, która tam pracowała w klubie już po zakończeniu kariery.

Oczywiście, poznałem je i uwielbiałem, ale – co przyznaję z przykrością – nie umiem o żeńskiej reprezentacji opowiedzieć w kontekście historii siatkówki. Jeżeli już, to na podstawie opowieści siatkarzy czy Huberta Wagnera. To zresztą o czymś świadczy, dobrze oddaje ówczesny klimat. Dla nas, facetów, idolami byli wyłącznie inni mężczyźni, w przypadku dziewczyn skupialiśmy się na urodzie… Chodziłem jednak oglądać żeńską siatkówkę, bo moi przyjaciele z AZS-u – Marek Zawartka czy Rysiu Pozłutko – byli krakowskimi autochtonami i mieli w Wiśle swoje dziewczyny, narzeczone. A ja z akademików na Reymonta miałem na Wisłę blisko, jakieś pół kilometra.

Wisła kojarzy mi się też z talonami na dożywianie. Otóż mieliśmy świetnego trenera, który bardzo się nami interesował, a jako dyrektor przedsiębiorstwa Wawel-Tourist mógł nam załatwiać właśnie dodatkowe jedzenie. Dla dzisiejszych młodych ludzi to pewnie będzie niezrozumiałe, ale wtedy dostać talon na Wisłę, gdzie serwowano kotlety i inne przysmaki, gdzie od wejścia miało się ślinotok, to była naprawdę duża sprawa. No i jak zaglądałem na obiad, koledzy z boiska mówili: „Chodź z nami, idziemy zobaczyć, jak nasze laski grają”. Pamiętam Lidię Pypno na rozegraniu, pamiętam Jarkę Zdrojewską, która przyszła z Płomienia, i Lucynę Kwaśniewską.

Lucyna Kwaśniewska, zawodniczka krakowskiej Wisły
Fot. Nowak/newspix.pl

Trochę to niesprawiedliwe, że panie, które w ’64 czy ’68 roku zdobywały laury olimpijskie, zostały prawie zapomniane. Sukces drużyny Wagnera i koncentracja na męskiej siatkówce sprawiły, że do okresu sukcesów Złotek temat siatkarek był rzadko poruszany. A dzisiaj z kolei to właśnie Złotka są jedynymi kobietami, które tak dobrze pamiętamy. Coś, co się wydarzyło w latach 60. XX wieku, to już jakaś prehistoria.

Owszem, to jest niesprawiedliwe. I przyznaję, że wielkie polskie zawodniczki zacząłem poznawać dopiero wtedy, gdy pracowałem w Polskim Związku Piłki Siatkowej jako sekretarz Wydziału Szkolenia, a później byłem tam nominalnie szefem. Niektóre nazwiska kojarzyłem z książek czy z zajęć HKF-u, historii kultury fizycznej. Dla mnie historia krajowej siatkówki – mówię to z rumieńcem wstydu – zaczyna się na dobre od męskiego złotego medalu na mistrzostwach świata. Dla wielu innych osób też, oczywiście nie licząc historyków.

Jeśli chodzi o znajomość siatkówki kobiet, dużo zawdzięczam państwu Erykowi i Halinie Ippohorskim-Lenkiewiczom. Opowiadali mi o dokonaniach siatkarek, lecz nazwiska szybko ulatywały mi z pamięci, bo dla mnie siatkówka to byli Bosek, Skorek, Wójtowicz, Gościniak, Gawłowski i tak dalej. Jestem w stanie wymienić rosyjskich zawodników, którzy grali w finałach różnych imprez, a polskie siatkarki – niekoniecznie.

Za czasów pani Aleksandry Śliwowskiej, która była sekretarzem generalnym PZPS-u, zacząłem dostawać zaproszenia na wieczorne spotkania, herbatki z udziałem olimpijek i mieliśmy okazję lepiej się poznać. Bywaliśmy z Tadziem Szlagorem w różnych domach. Panie polubiły mnie na tyle, że pozwoliły, abyśmy mówili sobie na „ty”. Pamiętam też, że cztery siatkarki z Warszawy grywały razem w brydża. No ale generalnie o paniach mało się mówiło.

Wróćmy do męskiej siatkówki. Jak wyglądały pańskie późniejsze relacje z zawodnikami, których nazwiska wymieniał pan z taką ekscytacją? Z częścią siatkarzy, a także z Hubertem Jerzym Wagnerem zetknął się pan blisko na swojej drodze zawodowej.

Paradoksalnie najbliżej byłem właśnie z Wagnerem. Tak się akurat złożyło, że on bardzo często przyjeżdżał na zgrupowania, które współprowadziłem, zresztą w miejsca, które sam wcześniej odkrył. Do Międzybrodzia Bialskiego, do Cetniewa.

Który to mógł być rok?

Osiemdziesiąty szósty. Na pewno, bo w ’87 były mistrzostwa Europy.

Jak wyglądało to pierwsze spotkanie?

Cóż, patrzyłem w Wagnera jak w obraz w kościele. Analizowałem każdy ruch, każde słowo. Znałem na pamięć jego wypowiedzi z „Przeglądu Sportowego” i innych gazet. A teraz na żywo na bieżąco poznawałem jego sposób mówienia, komunikowania się z ludźmi. Nie ukrywam, że byłem mocno zafascynowany. Kiedy powiedział do mnie „panie Irku”, czułem się tak, jakby mnie ktoś prądem dotknął. Zwyczajnie doznałem wstrząsu.

Oczywiście rozmawialiśmy dopiero po robocie, bo w kadrze Wagnera, a potem w kadrze Rysia panowała jasna zasada: praca mniej więcej do dwudziestej pierwszej, później siadamy i analizujemy, przekazujemy sobie informacje, wskazujemy błędy i atuty. No i tak się szczęśliwie złożyło, że Janek Ryś zapraszał Huberta, którego darzył najwyższym szacunkiem, na wieczorne nasiadówki. Najpierw była część szkoleniowa, trwająca godzinę, może półtorej. Wtedy Wagner słuchał i raczej rzadko się wypowiadał. A potem zaczynało się najciekawsze – część mniej oficjalna, podczas której Hubert częściej zabierał głos i dużo nam opowiadał.

Pamiętam, jak mieliśmy zgrupowanie w Międzybrodziu i odwoziłem Wagnera na dworzec w Bielsku, żeby dojechał do Katowic, gdzie od rana miał wykłady. A dwa dni później znowu jechałem na dworzec, żeby Wagnera zabrać do Międzybrodzia. To były dla mnie szczególne chwile.

Zastanawiam się, gdzie widziałem go po raz pierwszy. Prawdopodobnie w Raciborzu, na zgrupowaniu kadry. On był akurat na przejściu nad torami, a ja – na dole. Tamten obraz zapisał mi się w pamięci na całe życie. Gdybym miał namalować, jak Wagner w tamtym momencie wyglądał, to nawet dziś oddałbym wszystko idealnie, z każdym kolorem i odcieniem.

A najbliższy kontakt mieliśmy wtedy, kiedy zaprosił mnie do swojego domu. Pokazał mi słynny zegarek, który mu chłopcy wspólnie kupili w Paryżu, z napisem „Mistrzowie Jerzemu Hubertowi” na kopercie. Wcześniej słyszałem o nim i czytałem, a teraz widziałem go na własne oczy. Oglądałem też inne gadżety, choćby kapelusz z Meksyku. Odtąd byliśmy na „ty”, ale kontakt mieliśmy już bardziej profesjonalny. Ja zostałem trenerem kadry juniorów, a on ciągle się gdzieś pokazywał.

Tak się złożyło, że prowadzona przez pana kadra juniorów zdobyła mistrzostwo Europy dokładnie 20 lat po igrzyskach olimpijskich z ’76 roku. Wkrótce przyszło mistrzostwo świata. Czy wcześniej sukcesy Wagnera z ’74 i ’76 roku ciążyły nad polską siatkówką jak fatum? Były punktem odniesienia, wyzwaniem, któremu trudno sprostać?

Na pewno trudno było sprostać. A co do fatum: myślę, że przede wszystkim nie został wykorzystany indywidualny potencjał zawodników, którzy zdobyli medal olimpijski. W okresie posuchy, czyli przez dwie dekady, oni ciągle byli jakby w tle. Oczywiście krzywdy sobie nie dali zrobić, wielu wyjechało za granicę.

No właśnie, mieli indywidualne kariery, po trzydziestce można było wtedy zarobić trochę grosza we Włoszech, we Francji, w Finlandii…

…czy w Stanach Zjednoczonych. Nie stracili ani finansowo, ani wizerunkowo. Nie. Ale nie zostali wykorzystani pod względem merytorycznym – zabrakło pomysłu, a może chęci? Prezes Eryk Lenkiewicz ciągle zwracał się do któregoś z byłych kadrowiczów: „Może byś pomógł tutaj przy siatkówce, może byś się zaangażował?”. Ale każdy odpowiadał: „Nie, no przecież ja mam swoją pracę”.

Z perspektywy czasu i własnej pracy w PZPS-ie myślę, że zabrakło otwartego i kreatywnego człowieka, który by znalazł jakieś rozwiązanie – czy medialne, czy wizerunkowe, czy szkoleniowe. Rozumiem jednak, że wtedy związek żył wyłącznie z dotacji ministerialnych.

Pamiętam czasy, kiedy trenerów zatrudniano na umowę-zlecenie, czyli trener, który przepracował w danym miesiącu 10 dni, otrzymywał wynagrodzenie za 10 dni. Trener reprezentacji! Tu nie było złej woli, po prostu brakowało pieniędzy.

W rezultacie nasza dyscyplina przeżywała niełatwy czas, ale były też przebłyski, jasne punkty – w siatkówce zarówno męskiej, jak i żeńskiej. Szczególnie gdy na czele związku stał Eryk Lenkiewicz, zakochany w siatkówce kobiet, dbano, żeby młode zawodniczki były szkolone w podobnym stylu jak chłopcy. I moim zdaniem Złotka Andrzeja Niemczyka są pewną pochodną pracy Janka Rysia w szkole mistrzostwa sportowego w Sosnowcu, Zbyszka Krzyżanowskiego, Krzyśka Leszczyńskiego i innych trenerów zajmujących się siatkówką żeńską.

Wracając do głównego wątku: moim zdaniem w PZPS-ie zabrakło pomysłu na to, żeby mimo kłopotów finansowych usytuować gdzieś zawodników z kadry Wagnera. Inna sprawa, że oni w większości i tak grali gdzieś poza krajem.

Ireneusz Mazur: Moim zdaniem w PZPS-ie zabrakło pomysłu na to, żeby mimo kłopotów finansowych usytuować gdzieś zawodników z kadry Wagnera
Fot. Grzegorz Michałowski/newspix.pl

To fakt, ale po latach niektórzy – z różnym skutkiem, przez krótszy lub dłuższy czas – trenowali reprezentację.

Był Edek Skorek, był Zbyszek Zarzycki, któremu asystowałem. Później, po mnie, był jeszcze Rysiek Bosek. Ale wtedy już, szczerze mówiąc, machina się rozpędzała i nie miało znaczenia, czy trener to jest mistrz olimpijski, czy nie. Oczywiście sukces należy eksponować, bo to są bohaterowie i żywe legendy. Jednak pod względem szkoleniowo-jakościowym lawina już poszła w dół i ciągle zyskiwała na sile. Natomiast czasy, kiedy Skorek i Zarzycki przyszli do reprezentacji, to było otwarcie się na świat. Oni świetnie znali języki – włoski, angielski. Osiągnęli tak wiele, że zawodnicy, którzy dotąd mogli powiedzieć o trenerze: „A co on tam osiągnął jako zawodnik?”, tracili argumenty. Tu był autorytet i sportowy, i wizerunkowy. Ja też dzięki rozmowom, kontaktom sportowym czy towarzyskim z mistrzami sporo się nauczyłem. Na przykład kiedy pracowałem ze Zbyszkiem, on ciągle opowiadał, że my w Polsce mamy masę niepotrzebnych kompleksów, i to mi zapadło w pamięć.

Rzeczywiście, wspólnym elementem opowieści naszych mistrzów olimpijskich jest to, że kiedy wyjeżdżali na Zachód, to okazywało się, że mają warsztat, obycie, umiejętności na bardzo wysokim poziomie. Tam, dokąd przybywali, trzeba było czasem budować od nowa, wprowadzać podstawowe zasady. Przywozili ze sobą skarb: doświadczenie, wiedzę, talent.

Tak, ale sami z kolei uczyli się innych rzeczy, do których u nas nie przywiązywano wagi, na przykład sposobu odżywiania się, komponowania posiłków. Coś dawali, coś dostawali. I to niezależnie od tego, o którym pokoleniu mówimy, bo kiedy później na Zachód wyruszało pokolenie Drzyzgi, Jarosza, Łaski, wicemistrzów Europy, było podobnie. Uczyli się, jak korzystać z różnych suplementów, odżywek, a także jak regenerować organizm, jak wypoczywać. Oni też przywozili do kraju nową wiedzę.

Wróćmy do pana. Jest początek lat 90. i Zarzycki, trener reprezentacji, proponuje, żeby został pan jego asystentem.

Cała historia zaczęła się tak, że byłem asystentem przy juniorkach, a Skorek z Zarzyckim byli trenerami kadry i często spotykaliśmy się na zgrupowaniach. Oni – mistrzowie, wszystko mający w głowie, w rękach, w ruchach, a w dodatku umiejący to przekazać – nagle zetknęli się z młodym człowiekiem, który osiągnął wielokrotnie mniej, ale jednocześnie bardzo serio i dość naukowo podchodził do treningów. Na każdy trening przychodziłem przygotowany, z materiałami, rozpisanymi ćwiczeniami, rozgrzewkami. A oni się przyglądali, co mnie stresowało. Zdarzały się też drobne złośliwości… Na zgrupowaniu w Brennej Edek ze Zbyszkiem oglądali trening żeńskiej reprezentacji – tam każda zawodniczka wiedziała, co ma robić, wszystko mieliśmy organizacyjne dograne. I kiedy wychodziłem ze swoimi zeszytami, Zarzycki powiedział: „O, to musi być trener, popatrz, ile ma zeszytów”.

Mówił też o panu tak: „Wziąłem go, bo był bardzo pracowity, systematyczny, a przy tym niepalący i niepijący, czyli przeciwnie do mnie”. Rzeczywiście miał pan opinię młodego prymusa.

Zbyszkowi chyba imponowało moje przygotowanie, bo ja byłem przygotowany nie tylko – jak to określaliśmy – w czaszce, ale również na papierze. Nie improwizowałem, przychodziłem na trening z gotowym planem. Często mówiłem Zarzyckiemu: „Patrz, dzisiaj będzie to i to”, a on zerkał na zeszyt i ucinał rozmowę: „Ja nie wiem, co ty tam masz, rób, co ci powiedziałem. A w jaki to sposób zrobisz, twoja sprawa”. Próbowałem mu pokazywać, co planuję, ale odpowiedź brzmiała: „Nie, ja nawet nie wiem, jak to mam czytać”… i Zbyszek zamykał zeszyt.

Ciekawe, że dwie tak różne osobowości umiały ze sobą współpracować. A może właśnie dzięki różnicom?

Zbyszek to bardzo inteligentny facet, doskonale wiedział, jaki asystent mu się przyda. On nie potrzebował swojego klona ani naśladowcy. Potrzebował kogoś, kto zajmie się rzeczami, do których nie miał cierpliwości i na które nie miał ochoty.

Zawsze był kreatywny, kulturalny, elegancko ubrany. A przy okazji wniósł do Polski modę na palenie cienkich, czarnych papierosów. Pamiętam, jak się wyzłośliwiał, pytając jakiegoś trenera: „Co, myślisz, że kiedy zaczniesz palić czarne papierosy, to będziesz taki jak ja? Nie, nie, musisz zrobić coś więcej”.

Nigdy mi tego nie powiedział, ale wiem, że chwalił sobie naszą wspólną pracę. Podobno mawiał: „Ja to mogę spać, bo zajęcia i tak będą prowadzone. Mam Mazura, który mi to wszystko robi, i mam do niego pełne zaufanie”. I tak w istocie było. Ciągle biegałem z nieodzownymi zeszytami, ciągle wymyślałem ćwiczenia, których chłopcy czasami mieli już dość. Byli sfokusowani, żeby grać w siatkówkę, a ja wciąż wyskakiwałem z czymś innym.

Myślę, że Zarzycki wybrał mnie z dwóch powodów. Po pierwsze ktoś z PZPS-u pewnie mu mnie zarekomendował. A po drugie Zbyszek widział, jak prowadziłem treningi kobiet. Fakt, troszkę się wyzłośliwiał, że po treningach z tyloma zeszytami to już musi być medal. Nie miałem mu za złe, chociaż w Brennej trochę mnie zabolało, jak rzucił to hasło. Z jednej strony bolało, ale z drugiej – miałem satysfakcję, że dostrzega moją robotę.

Dzięki niemu zrozumiałem, że nie trzeba się wstydzić. Wchodzisz na salę – nie idź wzdłuż ściany, idź przez środek. Jesteś sportowcem, jesteś odważny, masz umiejętności – pokaż to. Nie masz koszulki Adidasa, tylko jakąś inną – udowodnij, że lepiej grasz. A jak chcesz się napić wina – nie chowaj butelki. Jesteś człowiekiem światłym, dorosłym, nie musisz się wstydzić – kieliszki na stół i pijemy. Nie o alkohol tu oczywiście chodziło, bo ja wtedy w ogóle nie piłem, ale o wiarę w siebie, postawę życiową. Dzisiaj to wszystko wydaje się oczywiste, ale wówczas było dla mnie ważne.

Zgrupowanie reprezentacji Polski w 1997 r. – po raz kolejny pod wodzą Huberta Wagnera (stoi czwarty od prawej). Ireneusz Mazur stoi pierwszy od lewej
Źródło: archiwum prywatne Grzegorza Rysia

To też musiał być wynik doświadczeń zagranicznych, w przypadku Zarzyckiego – włoskich. Obycia w świecie, poczucia, że nie należy pochylać głowy, bo nawet ludzie o dużej ekspresji wiele wygrywają.

Tak. Przy czym siatkarze Wagnera byli najlepsi na świecie, wyżej już nikogo nie było, tylko Pan Bóg. To dla nich wywieszono biało-czerwoną flagę, to oni mieli łzy w oczach, kiedy im grano na igrzyskach polski hymn. I może dlatego oni są w życiu dumni. Nie wiem, czy pan na to zwrócił uwagę – różnie się zachowują, ale wszyscy są dumni, mają poczucie własnej wartości, sukcesu. Nimb wokół nich przez wiele lat nas przytłaczał. Jak się widziało Boska, Skorka czy Wójtowicza, to zawsze byli elegancko ubrani i zawsze się po prostu czuło wielki świat.

Kilka lat po współpracy z Zarzyckim sięga pan z juniorami po najwyższe trofea. Ma pan poczucie, że zapoczątkował istotny zwrot w polskiej siatkówce? Co się musiało wydarzyć, by z kilkunastu utalentowanych młodych ludzi znowu udało się stworzyć skuteczną drużynę?

Tuż po okresie asystowania Zbyszkowi dostałem nominację na trenera reprezentacji juniorów, a jednocześnie miałem pracować w PZPS-ie jako sekretarz Wydziału Szkolenia. Bardzo blisko związku – choć mieszkał we Włoszech – był wtedy Olek Skiba. Poznaliśmy się na mistrzostwach Europy w ’87 roku w Belgii, gdy zespoły żeńskie i męskie po raz ostatni rywalizowały w jednym miejscu. Olek trenował reprezentację Włoch. Miałem przyjemność rozmawiać w zacnym gronie trenerskim: Edek Skorek, Janek Ryś i właśnie Olek Skiba.

Dlaczego o tym mówię? Bo gdy pani Ola Śliwowska zdecydowała się na przyjęcie mnie do administracyjnej części PZPS-u, nalegała – a ja się bynajmniej nie broniłem – żebym miał kontakt z Europą, organizował różne akcje szkoleniowe. I to była nieprawdopodobna rzecz! Ponieważ słabo znałem języki i byłem niezbyt obyty w wyjazdach i kontaktach zagranicznych, Olek Skiba stał się moim łącznikiem ze światem. Przy okazji imprez mistrzowskich w Europie wspólnie braliśmy udział w szkoleniach, sympozjach trenerskich. W Grecji, we Francji, w Belgii, we Włoszech… Pani Ola we mnie inwestowała, choć sportowo pochodziła z innej dyscypliny, z gimnastyki artystycznej. W gimnastyce materiały szkoleniowe były opracowane na perfekt, co do godziny, minuty, sekundy, liczby powtórzeń. Natomiast w siatkówce padało hasło: „Będziemy prowadzić trening wielofunkcyjny” – i tyle. Nie istniała tradycja przygotowywania materiałów od A do Z. Nie będę się zanadto rozwijał, bo to jest mój konik i mógłbym się strasznie rozgadać. W każdym razie dzięki Olkowi Skibie miałem dostęp do europejskiej siatkówki i rozmaitych trenerów. Poznawałem siatkówkę nowoczesną i zróżnicowaną. U Szwedów słynny był wówczas Bengt Gustavsson, Francuzi też byli na topie i mieli swoje gwiazdy. Tak więc jeździłem i chłonąłem.

Inne ważne wydarzenie na mojej drodze zawodowej również zainicjowała pani Ola Śliwowska. Otóż związek zaprosił do Polski reprezentację młodzieżową Brazylii, a pani Ola zareagowała błyskawicznie: „Panie Irku, pan jedzie, pan weźmie sobie asystenta. I niech pan przy Brazylijczykach ciupasem siedzi, ogląda, analizuje”. Brazylia przyjechała grać i z seniorami, i z juniorami. Byliśmy razem w Jastrzębiu-Zdroju i w Zakopanem. Doszło wtedy do bardzo istotnego zwrotu w mojej filozofii działania. Zobaczyłem siatkówkę, której poszukiwałem, a na którą nie miałem jeszcze gotowego rozwiązania. Nie miałem opracowanej techniki treningów, liczby ćwiczeń i powtórzeń, nie wiedziałem też, jak to ugryźć mentalnie. Więc kiedy zobaczyłem Brazylijczyków w akcji, to siedziałem na sali non stop. Nagrywaliśmy treningi i dobrze poznaliśmy trenera Antônia Lerbacha, który się zajmował całym szkoleniem młodzieżowym. Zaprzyjaźniliśmy się – w ciągu dnia byliśmy razem na treningach, a wieczorami zapraszaliśmy Antônia do zakopiańskich lokali i wspólnie poznawaliśmy folklor nocny. Pamiętam, jak Lerbach nas zapytał: „Słuchaj, jak to jest, że wy tacy radośni wieczorem, a w ciągu dnia tacy smutni?”.

Ireneusz Mazur: Dzięki Olkowi Skibie [na zdjęciu] miałem dostęp do europejskiej siatkówki
Fot. Mieczysław Świderski/newspix.pl

Ładnie powiedziane.

Próbowaliśmy mu wytłumaczyć na różne sposoby, ale chyba nie do końca nam wyszło. W każdym razie przez prawie trzy tygodnie mieliśmy dwa cykle treningowe połączone z grami kontrolnymi, podobne sekwencje w Jastrzębiu i w górach. I to był dla mnie prawdziwy siatkarski uniwersytet. Po wyjeździe Brazylijczyków przeanalizowałem wszystko z asystentami, zebraliśmy masę materiałów. Potem próbowałem to przekazać na spotkaniach w Wydziale Szkolenia. No ale wiadomo – usłyszeć o czymś a samemu coś obserwować to dwie różne rzeczy. Zdecydowałem, że nie będę się lansował, przekazując zdobyte informacje, tylko będę w takim stylu pracował z juniorami.

A kontakt z Brazylijczykami trwał, trzy lata później na moje zaproszenie znów spotkaliśmy się w Zakopanem na dwa tygodnie. Nie ustąpiłem: cały czas treningi, gry, treningi, gry, treningi wspólne, małe gry, średnie gry. Harowaliśmy tak ciężko, że w trzecim tygodniu zaczęliśmy ogrywać Brazylijczyków, wcześniej obijali nas na wszelkie możliwe sposoby, a teraz to my byliśmy górą. Pamiętam moment, kiedy zwyciężyliśmy 3 : 2, coś niesamowitego.

Zmienił się wtedy mój sposób postrzegania siatkówki pod względem szkoleniowym. Był to zresztą mój drugi zawodowy szok. Pierwszy zawdzięczałem Jankowi Rysiowi, który mnie wziął na asystenta i pokazał mi swoje sposoby treningu, formy rozgrzewek, techniki odbijania – inne, niż znałem wcześniej, ciekawe. To była moja pierwsza możliwość korzystania z dobrodziejstwa wiedzy doświadczonego trenera, a zarazem pierwszy mój egzamin i pierwszy szok. A sprawcami drugiego szoku okazali się właśnie Brazylijczycy, dzięki którym zmieniłem sposób pracy z młodzieżą.

Czyli doświadczenie stworzyło fundament, na którym wraz ze zdolnymi zawodnikami udało się zbudować nową jakość, opartą na nowym spojrzeniu. To może nie był przewrót kopernikański, ale…

…miało to ogromne znaczenie. Kontakty z Zachodem pomogły mi wypracować właściwy sposób komunikacji z zespołem. Zasada „Ja wiem najlepiej, a wy nie wiecie nic” się nie sprawdza. Lepiej powiedzieć: „Jestem tu dla was, ale nie po to, żeby ktoś mnie kopał i na mnie pluł, tylko żeby zaproponować optymalny styl pracy”. Wiedziałem, że wprowadzam metody, które są najlepsze na świecie, bo Brazylijczycy wygrywali w młodzieżowych rozgrywkach. I tak się zaczęła polska siatkówka w nowym pokoleniu.

Ciekawa opowieść – a jeszcze ciekawsze jest to, że drzwi do głębszego zrozumienia siatkówki otworzył panu członek kadry Wagnera.

Tak, Olek Skiba. Olkowi jestem wdzięczny, że niczego przede mną nie krył i przekazywał mi mnóstwo wiedzy. A wiedzę miał dużą, zdobył przecież wicemistrzostwo świata z włoską reprezentacją juniorów.

Tak więc jeden komponent sukcesu to doświadczenie zagraniczne i nowe otwarcie. Drugim komponentem było to, że w pańskiej kadrze juniorów pojawiły się nazwiska, które miały okazać się bardzo istotne dla polskiej siatkówki. Naturalnym pytaniem do selekcjonera wydaje się pytanie o dobór zawodników, o to, co sprawia, że spod pańskiej ręki wychodzą Zagumny, Gruszka, Świderski…

W każdym pokoleniu są utalentowani ludzie. Ważne jest to, komu się trafi sportowa perła – na przykład Paweł Zagumny, rozgrywający, mózg zespołu. Paweł grał też w roczniku starszym, w kadetach, i wtedy nie udało się zdobyć medalu. Ale kiedy wystąpił w swoim roczniku, w juniorach, medal się pojawił.

Sukces na pewno bierze się z profesjonalnej analizy i fachowego doboru graczy, ale oczywiście jest związany także ze szczęściem. Ja miałem przegląd przynajmniej dwóch czy trzech roczników przed moimi juniorami i wielu roczników później – i wygląda na to, że właśnie z mojego pokolenia najwięcej graczy trafiło do reprezentacji i do ligi. Inna sprawa, że z juniorów przeszedłem od razu do seniorów i przeniosłem ze sobą zawodników, działając w interesie nas wszystkich, dlatego mieliśmy łatwiej. Jeśli dobrze pamiętam, w osiemnastce reprezentacji miałem 12 juniorów. Prowadziłem chyba najmłodszą reprezentację w historii, ze średnią wieku 21,6 roku. Dwóch, trzech najstarszych zawodników miało po 24 lata, a resztę stanowili młodzi. Ja z kolei byłem skazany na śmierć sportową, bo to jest jak w czasie wojny: idą żołnierze do boju, a my nie wiemy, jacy tak naprawdę są. To tak zwane rozpoznanie bojem.

Trener reprezentacji Polski Ireneusz Mazur w rozmowie z zawodnikami podczas meczu z Brazylią w ramach rozgrywek Ligi Światowej. Katowice, 1998 r.
Fot. PAP/Roman Koszowski

Bardzo kosztowna metoda taktyczna, stosowana przez Armię Czerwoną (śmiech).

Ale nie tylko, bo i w wojnie partyzanckiej, i w innych sytuacjach. Wysyła się żołnierzy, żeby sprawdzić, kim są. No i oni przeważnie albo nie wracają, albo wracają ranni. Zdawałem sobie sprawę, co mnie czeka. Jednak udało mi się utrzymać dwa lata, dzięki czemu oni zdążyli wniknąć w folklor siatkówki, wrosnąć w siatkarski świat – na tyle, że już nie dało się ich wyrzucić.

Mówiąc językiem biblijnym: ziarno musi obumrzeć, żeby przynieść plon obfity. Tyle że stało się to pańskim kosztem.

Tak, ale nie miałem żadnych złudzeń, że będzie inaczej.

Bo już zawsze pański sukces juniorski będzie zestawiany z mniej udanym prowadzeniem reprezentacji seniorów.

Zgadza się, przy czym ja nie uważam, że to była jakaś porażka. Wygraliśmy ze wszystkimi najlepszymi zespołami na świecie. Przypominam: jako drużyna o średniej wieku 21,6. Nie wiem, czy najmłodszy zawodnik w dzisiejszej reprezentacji nie jest starszy, a u mnie tyle wynosiła średnia. To był ewenement, ale nie o to chodzi. Z taktycznego punktu widzenia zabrakło mi roku, żeby reprezentacja prowadzona moim sposobem – niektórzy mówią: żelazną ręką, niektórzy: twardą – weszła na trwałe we właściwe tryby.

Istniało określenie „armia Mazura”.

Jeszcze rok i byłaby to armia, która już nie zejdzie z obranego toru. Tymczasem później to nie były aniołki – raczej diabełki. I bardzo mocne osobowości.

Pamiętajmy o istotnej rzeczy: oni wygrali niemal wszystko, co się dało. Jako młodzi zaczęli wygrywać z najlepszymi na świecie, z seniorami. Do turnieju Spring Cup nie chciano dopuścić juniorów, ale pojechaliśmy i zajęliśmy piąte miejsce w Europie. Tam oczywiście nie występowała reprezentacja Rosji, nie występowała reprezentacja Włoch, ale Czechów, Austriaków, Belgów na Spring Cupie pokonaliśmy. Po sukcesie naszych chłopaków wprowadzono zresztą zakaz występów juniorów w turnieju, ale to tak na marginesie. Powtórzę: to była grupa na tyle zdolna i na tyle liczna, że weszła na trwałe w krajobraz siatkówki. Każdy trener, który przyszedł po mnie, musiał z tymi zawodnikami pracować.

I to jest cegiełka Mazura, której nie da się z konstrukcji polskiej siatkówki zabrać.

No tak. Za swoje dzieło – stworzone oczywiście głównie dzięki szefom związku – uważam przede wszystkim otwarcie dwóch szkół mistrzostwa sportowego, które funkcjonują do dziś: żeńskiej i męskiej. Organizowałem to, rzecz jasna, nie sam, tylko z Jankiem Rysiem i innymi trenerami z Sosnowca oraz z Andrzejem Grzybem, dyrektorem sportowym szkoły mistrzostwa sportowego PZPS w Rzeszowie. To jest coś, czego nikt mi nie odbierze. Program, system szkolenia, sposób rekrutacji pozostały do dziś. Dzięki szkołom mamy dobrą siatkówkę. Gdyby nie to, prawdopodobnie zdarzałyby się talenty niewykorzystane, przeoczone. A tak mamy wylęgarnię talentów, w której w sposób systemowy i profesjonalny uczy się zdolne osoby – przyszłych kandydatów do reprezentacji.

Ireneusz Mazur: Wygraliśmy ze wszystkimi najlepszymi zespołami na świecie
Fot. PAP/Leszek Szymański

Ireneusz Mazur

(ur. 13 lipca 1957 r. w Chrzanowie)
Znakomity trener siatkarski, a wcześniej wieloletni siatkarz kilku znanych klubów: AZS-u Busko-Zdrój, AZS-u Kielce, Stali Nysa i Stali Stalowa Woda. W Nysie, gdzie trenował pod okiem sławnych szkoleniowców – Jana Rysia i Andrzeja Kaczmarka, miał swój najlepszy okres gry.
Po zakończeniu kariery zawodniczej podjął pracę w Polskim Związku Piłki Siatkowej. Był asystentem trenera Edwarda Superlaka w reprezentacji kobiet (1989–1990), a potem Zbigniewa Zarzyckiego (1992–1993) w kadrze mężczyzn. Rozgłos przyniosła mu praca z juniorską reprezentacją Polski. W 1995 r. z reprezentacją kadetów zdobył brązowy medal mistrzostw Europy, potem przyszedł czas na mistrzostwo Europy juniorów w Natanji (1996) i mistrzostwo świata juniorów w Manamie (1997).
W 1998 r. został selekcjonerem seniorskiej reprezentacji Polski – złożonej głównie z zawodników, z którymi niedawno osiągał sukcesy w turniejach juniorskich. Pod jego kierunkiem kadra w 1998 r. zadebiutowała w Lidze Światowej i zajęła 8. miejsce, a rok później powtórzyła wynik. Prowadził reprezentację także na mistrzostwach świata w 1998 r. w Japonii, gdzie Polacy zostali sklasyfikowani na 17. miejscu. Ostatnim wielkim turniejem, na który pojechał jako trener kadry, były kwalifikacje olimpijskie w Katowicach w 2000 r. – Polska nie awansowała wówczas na igrzyska.
Od 2000 r. pracował jako trener czołowych drużyn ligowych: AZS-u Częstochowa, Skry Bełchatów, AZS-u Olsztyn i AZS-u Politechnika Warszawa. Największe sukcesy osiągnął ze Skrą, z którą w 2005 i 2006 r. zdobył zarówno mistrzostwo kraju, jak i Puchar Polski. Z AZS-em Częstochowa wywalczył wicemistrzostwo kraju (2001, 2002) i brązowy medal w europejskim pucharze Top Teams Cup (2002). Z AZS-em Olsztyn sięgnął po brązowy medal mistrzostw Polski (2007).
Ukończył Akademię Wychowania Fizycznego w Krakowie. Od lat pracuje jako komentator i siatkarski ekspert w telewizji Polsat.