Myśmy naprawdę ostro trenowały. W Legii zasuwałam za puszkę mielonki, za tabliczkę czekolady

Rozmowa z Krystyną Jakubowską

Naprawdę chciała pani zostać budowlańcem?

Nie, po prostu nie wiedziałam, co robić w życiu, a tata stwierdził, że to zawód, w którym można się odnaleźć. Żyliśmy dość skromnie, więc tata kierował się raczej tym, że to dobrze płatna praca. Ale to nie była moja bajka.

Wychowałam się w domu, w którym dzieci i ryby głosu nie mają. O wielu rzeczach dzieciom się nie mówiło, rodzicie nie dociekali, jak spędzam czas, czy coś mi pasuje, czy nie. Miałam dwóch młodszych braci bliźniaków. Rodzice za bardzo się o nas nie martwili. Uważali, że musimy sobie poradzić.

Jak wyglądało życie w towarzystwie braci bliźniaków?

Kiedy rodzice wychodzili, dostawałam klucz od mieszkania i musiałam pilnować braci. Ganiali mnie, gdy czegoś im zabroniłam, więc zamykałam się w łazience, żeby się ukryć. Przez dziurki u dołu drzwi szturchali mnie kijami, a że nie mogli dosięgnąć, to wycięli większą dziurę, żeby mnie postraszyć.

Ale my się bardzo kochaliśmy. Tylko że miałam z nimi ciężko, bo chłopakom średnio chciało się uczyć. Musiałam im pomagać w lekcjach, zwłaszcza z polskiego. Jak mieli napisać wypracowanie, to, cwaniaki, pisali byle jak, bo Kryśka poprawi. A gdyby dostali lufę, Kryśka dostałaby po uszach.

Czyli od wczesnych lat była pani uczona odpowiedzialności za innych?

Śmieję się, że ciekawego życia nie miałam, ciągle byłam za coś odpowiedzialna. Taki los najstarszej siostry. Do dziś pamiętam, jak mając cztery lata, niejednokrotnie sama musiałam się nimi zajmować. Mieli wtedy po roczku, leżeli w wózeczku. Jeśli mama musiała wyjść, zostawiała mi dwie butelki i karmiłam ich.

Jest pani dzieckiem wojny, rocznik ’42.

Tak, urodziłam się w okupowanej Warszawie. Rodzice w czasie powstania uciekli ze stolicy. Trafiliśmy do Bydgoszczy. Miałam wtedy ze trzy latka. Pamiętam jedynie drzwi od mieszkania i czerwony chodnik. Później przeprowadziliśmy się do Gdańska, do Oliwy.

Pamięta pani morze z dzieciństwa?

Oczywiście, że pamiętam. Rodzice puszczali nas do wody, sami siedzieli na piasku. Ojciec mówił: „Jak podniosę ręce do góry, macie wychodzić z wody”. Spróbowalibyśmy nie wyjść! W domu panowała dyscyplina.

Gdy parę lat temu pojechałam do Krysi Krupy i jej męża i wybraliśmy się do Oliwy, gdzie mieszkałam w dzieciństwie, to się z nimi wykłócałam. Mówiłam, że nieprawda, że tego i tego tu nie było. Potem ich przepraszałam, bo mieli rację, po prostu Gdańsk nieprawdopodobnie się zmienił.

Później wrócili państwo do Warszawy?

Tak, w ’52 roku. Tata dostał tu pracę. Zamieszkaliśmy w Śródmieściu, na rogu Litewskiej i Marszałkowskiej. Gdy poszliśmy na plac Zbawiciela, spytałam tatę: „Rany, gdzie ty nas przywiozłeś? To jakieś peryferie, parę domów stoi, tramwaj nawet tu nie dojeżdża”. A to było samo centrum Warszawy!

Ulica Marszałkowska w Warszawie (lata 50. XX w.)
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe /Archiwum Fotograficzne Zbyszka Siemaszki

Rosła pani szybciej od koleżanek?

W technikum cztery z nas były dość wysokie. Wuefistka, pani Jadwiga Nogowska, wystawiała nas na wszystkie mecze, także siatkówki. Za bardzo nie przejmowała się tym, czy umiemy dobrze grać, ale byłyśmy wysokie i w miarę sprawne.

To właśnie wuefistka dostrzegła w pani kandydatkę na sportowca?

Nie ona osobiście. Na rozgrywkach międzyszkolnych zauważyła mnie pani Zofia Wojewódzka, wielokrotna reprezentantka Polski. Ze trzy sezony namawiała mnie na przyjście do jej klubu, ale nie chciałam. Wreszcie któregoś roku przed wakacjami dostałam pocztą zaproszenie na obóz. Odbywał się na AWF-ie w gdańskiej Oliwie. To był chyba obóz reprezentacji juniorek Polski. Wiodło nam się dość skromnie, więc mama mówi: „Na co czekasz! Jedź, wrócisz do Oliwy, odwiedzisz dawne miejsca, spotkasz znajomych”. Wahałam się, ale ostatecznie dałam się namówić.

Przyjechało około 60 dziewczyn z całej Polski. Podczas apelu ustawiono nas w 4 grupach, bodajże po 15 osób. Do pierwszej trafiały najlepsze zawodniczki, do kolejnych – stopniowo nieco słabsze. Gdy wyczytywano nazwiska do pierwszej grupy i usłyszałam swoje, autentycznie mnie zatkało! Dziewczyny szeptały między sobą, która to, bo nikt mnie nie znał. Trafiłam tam tylko dlatego, że Zofia prowadziła właśnie pierwszą grupę i chciała mieć mnie w swoim zespole.

Czy dużo nauczyła się pani od bardziej doświadczonych koleżanek?

Szybko okazało się, że niewiele umiem w porównaniu z tamtymi dziewczętami. Nie byłam przyzwyczajona do sportu wyczynowego, dostawałam mocno w kość. Myślę, że co nieco się nauczyłam. Próbowałam odbierać piłki z dołu, choć wtedy nie wolno było tak robić, trzeba było się rzucić, wejść pod piłkę i odbić ją palcami. Ostatecznie dotrwałam do końca obozu, ale kiepsko się czułam, wszystko mnie bolało.

Podczas obozu trener lekkoatletów, Jan Mulak, namawiał mnie na skoki wzwyż. Nie interesowało mnie to, wolałabym już skoki w dal, jednak to nie przeszło.

Jak potoczyły się pani losy po tym obozie?

Wróciliśmy do Warszawy, Zosia zaproponowała mi treningi w Drukarzu Warszawa. Ona była wtedy około czterdziestki i sama grała w Drukarzu. Chciała poświęcić się trenerstwu, dlatego szukała zastępstwa na swoje miejsce. Wstawiła mnie do szóstki, a sama pomału przestawała grać.

To był ’59 rok, miałam 17 lat. Powiem nieskromnie, że miałam duży talent. Oczywiście musiał zostać poparty wytężoną pracą, ale talent pozwolił mi łatwiej wejść w siatkówkę.

Kiedy pani poczuła, że siatkówka to sport, z którym chce się pani związać na stałe?

Bardzo szybko wiedziałam, że siatkówka to jest to. Treningi u Zosi odbywały się na Polnej, a ja mieszkałam niedaleko. Szkoła była na drugim planie, to nie ulega wątpliwości. Szybko odrobiłam lekcje – i do widzenia, nie ma mnie w domu, bo jest trening. Bardzo lubiłam trenować, a przez to, że Zosia wcisnęła mnie do pierwszej szóstki, nie chciałam się zbłaźnić przed innymi.

Ale być dobrą w Drukarzu to jedno, a dostać się do reprezentacji – drugie.

Myślę, że duży wkład miała w to Zosia. Uważała, że będzie ze mnie dobra siatkarka, to była jej dewiza. To właśnie ona powiedziała o mnie trenerom w reprezentacji.

Jakie były pani początki w reprezentacji?

Mój pierwszy znaczący wyjazd to były mistrzostwa świata w Moskwie w ’62 roku. Nie byłam jeszcze ważną zawodniczką, siedziałam na ławce, ale należałam do reprezentacji.

Reprezentantki Polski na mistrzostwach świata w Moskwie (1962 r.): Jadwiga Marko, Krystyna Krupa i Krystyna Jakubowska
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

I to medalowej reprezentacji.

Tak, w Moskwie zdobyłyśmy brąz, który dał nam wstęp na olimpiadę. Przegrałyśmy jedynie z Japonią i ze Związkiem Sowieckim. Te dwie drużyny stale spędzały nam sen z powiek. Przede wszystkim Japonki wprowadziły inny sposób gry, dużo szybszy. Ich treningi wyglądały inaczej, powiedziałabym, że panował potworny reżim, jak w obozie. Myśmy otwierały oczy ze zdziwienia, a potem i do Polski przeniosły się pewne zwyczaje, choć w mniejszej skali.

Czym różniły się ich treningi?

Podam przykład. Bodajże w ’62 roku byłyśmy w Japonii na rekonesansie przed olimpiadą w Tokio. Widziałyśmy, że Japonki podnoszą ciężary, i po powrocie do Polski trener Staszek Poburka oraz kierownik reprezentacji Eryk Lenkiewicz uznali, że i my zaczniemy tak ćwiczyć, żeby poprawić wyskok. Trening polegał na tym, że każda zawodniczka dostawała sztangę, musiała zrobić z nią przysiad i wyskoczyć w górę. Trochę się przed tym broniłam, zwłaszcza że dostałam ciężką sztangę. Próbowałam pertraktować, mówiłam: „Słuchajcie, nie wiem, czy to dobry pomysł. Prędzej kolana mi wysiądą, a nie wiem, czy wyskok poprawię”. Nic to nie dało i musiałam robić, co każą. Jaki był efekt? Po okresie, kiedy rezultaty powinny być już zauważalne, okazało się, że wyskok mam taki sam jak wcześniej. Zawsze byłam skoczna i te ćwiczenia w niczym mi nie pomogły, jedynie kolana sobie zniszczyłam.

Mecze z udziałem Polek w Japonii, 1962 r.
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

Jakim trenerem był Stanisław Poburka?

Dla mnie fajnym. Uważam, że praca z kobietami jest bardzo trudna, szczególnie w sporcie. Staszek miał intuicję, umiał z nami rozmawiać.

Podobno nie podnosił głosu.

Zgadza się. Wiedział, jak dotrzeć do każdej z nas. Zdawał sobie sprawę, że jak mnie opieprzy, to nie będę grała lepiej, a jak mnie pogłaszcze, powie: „Gazela, dawaj, dawaj, wiesz, że dasz radę”, to to poskutkuje.

„Gazela”?

W reprezentacji grało pięć Krysiek i trzeba było nas jakoś rozróżnić. Była „Czajka” od nazwiska Czajkowska, Krysię Krupę nazywano „Krupienko”, Gurynowa została „Małą”, Wleciałowa – „Wleciałką”, a ja – „Gazelą”. Przydomek wziął się z tego, że byłam najwyższą zawodniczką, więc skojarzyło się to innym z długimi nogami gazeli. To sympatyczne, bardzo mi się podobało, choć do dziś nie wiem, kto pierwszy wymyślił ten przydomek.

Wracając do Poburki: do każdej zawodniczki umiał podejść w odpowiedni dla niej sposób. Poza tym na co dzień był dobrym kolegą. Nawet jeśli musiał powiedzieć coś trudnego, to zawsze było to pół żartem, pół serio. Człowiek ani się nie wściekał, ani się nie obrażał. On po prostu umiał do nas dotrzeć.

Mówimy o nim w czasie przeszłym, bo zmarł pod koniec 2020 roku.

Tak, niestety. Byłam na jego pogrzebie.

Czy po latach miała pani z nim kontakt?

Staszek zupełnie wycofał się ze sportu. Pamiętam, że kilka lat temu był na obchodach 80-lecia Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Namówiłyśmy go, przyszedł, ale nigdy nie lubił, gdy o nim mówiono. W sierpniu ubiegłego roku byłam też na pogrzebie Krysi Wleciałowej. Pojawiła się tam żona Staszka, dużo młodsza od niego, bo on ożenił się z zawodniczką. Poprosiłam, by dała mi telefon do Staszka, to sobie z nim pogadam. Zadzwoniłam, wiedziałam, że już jest chory, chociaż wydawał się jeszcze całkiem dziarski. Potem niestety wszystko potoczyło się dość szybko…

Rok po mistrzostwach świata w Moskwie rozgrywane były mistrzostwa Europy w Konstancy. Polska drużyna wywalczyła srebro. Jaka była pani rola w tamtej drużynie?

Byłam już szóstkową zawodniczką. Tamta siatkówka bardzo różniła się od obecnej. Nie było takiego ścisłego podziału jak dzisiaj, każda zawodniczka musiała być wszechstronna. Trzeba było umieć wystawiać, atakować – i z krótkiej, i ze środka, i z lewego, i z prawego. Nie było podziałów w drużynie. Myśmy były bardzo wszechstronne.

Nagłówek prasowy informujący o zdobyciu srebra przez polskie siatkarki podczas mistrzostw Europy w 1963 r.
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

Kwestia kwalifikacji olimpijskiej została przesądzona już na mistrzostwach świata. Do tego srebrny medal na mistrzostwach Europy. Czy czuć było nadzieję na to, że polskie siatkarki osiągną coś wielkiego?

Bardzo to przeżywałyśmy, to fakt. Ale w porównaniu z otoczką współczesnych olimpiad wtedy wszystko było skromniutkie. Oczywiście byłyśmy szczęśliwe, że jedziemy, że zostałyśmy wyróżnione. Tylko że to były inne czasy, inne organa decydowały o tym, kto i dlaczego pojedzie. Łącznie na olimpiadę wysłano 10 dziewcząt, bo władze uznały, że nie ma potrzeby więcej, skoro gra tylko szóstka. Nikt nie wziął pod uwagę tego, że nasza biologia jest inna i czasami cztery zawodniczki rezerwowe to wcale nie tak dużo.

Również ubrania były dosyć siermiężne. Szyła je wprawdzie Moda Polska, a funkcję dyrektora pełniła wówczas pani Grabowska, znana stylistka, mimo to stroje były niewygodne i skromniutkie. Po latach byłam na wystawie w muzeum. Grzesio Szewczyk oprawił w ramki koszulkę z Tokio, chyba Czajka mu ją dała. Ja mówię: „Grzesiu, Matko Boska, nie wierzę, że myśmy w tym grały! To jest po prostu straszne!”.

Myśmy nie miały nawet wierzchniego ubrania, żadnego płaszcza. Wówczas modne były ortaliony, więc jak było chłodniej, każda z nas zakładała własny ortalion. To samo dotyczyło butów do tych ubrań cywilnych na olimpiadę! Były okropne!

Krystyna Jakubowska żegna się z mężem, Krzysztofem, przed wylotem na igrzyska olimpijskie w Tokio
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

Jak wspomina pani sam pobyt w Tokio?

Jechałyśmy tam po raz drugi. Wcześniej zaproszono nas do Japonii na miesiąc na mecze sparingowe. Przy okazji zwiedziłyśmy Tokio, więc wyjazd na olimpiadę nie był już dla nas szokiem. Nie ulega jednak wątpliwości, że to zupełnie inna kultura. Na ulicach dzikie tłumy, ale wszyscy zachowują się cichutko, spokojniutko. Zdarzyło nam się zobaczyć młodą parę. Wychodzili z budynku, najpierw szedł pan młody, za nim orszak gości, a panna młoda dopiero na samym koniuszku. Takie drobiazgi z życia mogłyśmy tam obserwować. A hotele japońskie malusieńkie, niziutkie.

Reprezentacja Polski w siatkówce na igrzyskach olimpijskich w Tokio: od lewej Zofia Szcześniewska, Jadwiga Marko, Danuta Kordaczuk-Wagner, Józefa Ledwig, trener Stanisław Poburka, Krystyna Krupa, Maria Golimowska, Jadwiga Rutkowska, Maria Śliwka, Krystyna Jakubowska i Krystyna Czajkowska
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

Podobno dostawały panie w Japonii 2 dolary i 20 centów dziennie.

Zgadza się. A za brązowy medal – 13 dolarów.

Fortuna!

No tak…

A jak wyglądał powrót do Polski?

Wracałyśmy najpierw statkiem przez Morze Japońskie, z Jokohamy do miejscowości Nachodka. Tam wsiadłyśmy w pociąg i przez Syberię podwożono nas do Omska w Rosji, gdzie czekałyśmy w mrozie na lot do Moskwy. I dopiero z Moskwy leciałyśmy do Warszawy.

Wyjątkowo długa podróż!

Owszem, ale piękna, zwłaszcza w trakcie rejsu statkiem po Morzu Japońskim. W dzień płynęło się cudownie, tafla jak na jeziorze, za to w nocy sztormy zalewały drugi pokład. Wracał z nami też Władek Komar, nasz kulomiot. Dowcipniś był z niego. Chwytał trenera Drużbiaka, bo on to był drobineczka, i trzymał go za burtą za nogi. Takie żarty sobie robili.

W każdym razie powrót był atrakcyjny. Pamiętam, żeśmy wszystkie kupiły mężom jednakowe kurtki i że za dnia same siedziałyśmy na pokładzie w tych kurtkach. Ach, wszystko, cośmy tam kupiły, było piękne!

Nagłówek prasowy z 1964 r.
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

Jak wspomina pani czas między ’64 a ’68 rokiem?

W tym czasie przeszłam z Drukarza do Legii Warszawa, w ’66 roku. Wiadomo, że musiałyśmy grać ligę, potem odbywały się zgrupowania, sporo potu trzeba było z siebie wylać. Człowiek wpadał do domu na pięć minut, jak to w życiu sportowca bywa.

A jak się pani poczuła w Legii? Rok po zmianie klubu została pani wicemistrzynią Polski.

Długo się wahałam przed zmianą klubu, ale Drukarz się rozsypywał. Otrzymałam propozycję również z Płomienia Milowice, tyle że nie chciałam wynosić się z Warszawy. Legia skusiła mnie tym, że dostanę mieszkanie. Mieszkaliśmy z mężem na Mokotowie. Mąż miał po rodzicach pokój z kuchnią, przedpokój był wspólny. Gdy Legia zaproponowała mi własne lokum, nie wahałam się dłużej.

Skoro za brązowy medal igrzysk olimpijskich wypłacano 13 dolarów, to mieszkanie za przejście do Legii musiało być kuszącą ofertą!

Zgadza się, zwłaszcza że chcieliśmy z mężem pójść na swoje, a nie bardzo było jak. Wtedy młody człowiek nie był w stanie tyle zarobić. Klub podarował mi mieszkanko przy dzisiejszym placu Bankowym, a potem pozwolił na zamianę tego lokum na mieszkanie spółdzielcze – i to był chyba największy bonus w całej mojej karierze siatkarskiej.

Jest ’68 rok, jedziecie na olimpiadę w Meksyku. Te igrzyska są specyficzne, bo gdziekolwiek spojrzeć na mapę świata, trwają konflikty. Zresztą w samym Meksyku dochodzi do masakry tuż przed igrzyskami. Czy panie były tego świadome?

Powiem szczerze, że nie. Myśmy były zamknięte w wiosce olimpijskiej, bez dostępu do wiadomości z zewnątrz. Jeśli coś się działo, to dowiadywałyśmy się o tym od innych. Na mnie nie miało to większego wpływu, skupiałam się na siatkówce.

Reprezentacja Polski w siatkówce przed odlotem na igrzyska olimpijskie w Meksyku: Halina Wojno, Barbara Hermel-Niemczyk, Krystyna Jakubowska, Krystyna Ostromęcka, Wanda Wiecha, Lidia Żmuda-Chmielnicka, Maria Maleszewska z Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Zofia Szcześniewska, Krystyna Czajkowska-Rawska, Józefa Ledwig, trener Benedykt Krysik, Elżbieta Porzec, Jadwiga Marko-Książek, kuca Krystyna Krupa
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

Jak wyglądały igrzyska w Meksyku?

Warunki mieszkaniowe nie przerażały mnie specjalnie. Zakwaterowano nas w wielkich blokach, które później społeczeństwo przejęło jako zwykłe mieszkania. Dziwne było to, że odgrodzono nas od chłopaków. Już w Japonii, cztery lata wcześniej, oddzielono nas siatkami, tak że chłopcy nie mogli do nas wchodzić. Było to dość zaskakujące.

Musiały się panie zmierzyć z gospodarzami igrzysk, a trenował ich wasz były trener.

Tak, Staszek. Z jednej strony zawsze chce się złupać przeciwnika, z drugiej strony tam jest nasz trener… Nie zamartwiałam się tym zbytnio. Wchodziłam, grałam i do widzenia.

Drużynę prowadził wtedy Benedykt Krysik. Jakim był trenerem?

Był zdecydowanie inny niż Staszek, ale to tylko moje zdanie. Nie umiałam odnaleźć z nim płaszczyzny porozumienia. To był po prostu inny typ człowieka. Po Staszku, który był dobrym psychologiem, fajnym kumplem, raptem przyszedł człowiek diametralnie inny, który w moim odczuciu próbował czasem być taki jak Staszek, ale nie bardzo mu to wychodziło. Byłam trochę najeżona, nawet dziewczyny stawiały mnie czasem do pionu.

Niemniej obroniły panie z nim brąz.

Obroniłyśmy, bo byłyśmy bardzo zgranym zespołem. Tuż przed igrzyskami okazało się, że nie pojedzie dwanaście dziewczyn, tylko znowu dziesiątka. Przed Meksykiem powiedziano nam tak: „Jest was dwunastka i wszystkie jedziecie do Meksyku. Pamiętajcie, że nie ma między wami rywalizacji, bo wszystkie jedziecie, więc macie zapieprzać”. I myśmy były posłuszne. A na jakiś tydzień przed wyjazdem, gdy pobieramy stroje i sprzęt, okazuje się, że Krysi Guryn nie ma w zespole. No i zaczęła się rozróba! Chodziłyśmy do komitetu partii, do różnych związków. Powiedziałyśmy, że albo jedziemy we dwanaście, albo nie jedziemy w ogóle.

Czyli bunt!

Tak, bunt był absolutny. Byłyśmy wkurzone i powiedziałyśmy, że nie odpuścimy. Jeżeli wcześniej się mówi, że jedzie dwunastka i cała dwunastka ma zapieprzać, to nie można na tydzień przed wyjazdem twierdzić: „Nie, jedna zostaje, bo musi jechać działacz”.

Nagłówek prasowy po igrzyskach w Meksyku
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

I wygrałyście, inaczej niż cztery lata wcześniej, kiedy pojechała dziesiątka.

Tak, nie odpuściłyśmy i cała dwunastka pojechała. Jest nas już coraz mniej, ale jesteśmy ze sobą ciągle bardzo zżyte. Utrzymujemy kontakt, czy to telefonicznie, czy bezpośrednio. Od ’86 roku organizujemy coroczne spotkania. Najpierw krakowska Wisła miała swój jubileusz, potem łódzki Start, a potem już spotykałyśmy się prywatnie. Przez wiele lat co roku widywałyśmy się w tym samym składzie.

Tworzyły panie niezwykły team, ale od czasu waszych trofeów polska siatkówka kobieca wyhamowała, jeśli chodzi o sukcesy na wielkich imprezach, na ponad 30 lat.

Tak było aż do Złotek. Czasami mnie pytano, co sądzę o złotych medalistkach europejskich z 2003 i 2005 roku. Trudno mi odpowiedzieć, dlatego że to inna siatkówka niż za moich czasów. Uważam, że obecne warunki: pieniądze, możliwości przejścia z klubu do klubu za mieszkanie, za samochód, za posadę dla męża, zmieniają bardzo dziewczyny. W moim odczuciu poszło to za daleko.

Troszeczkę bolało nas to, że naszych brązowych medali z obu olimpiad aż tak nie doceniono. Rozumiem, że złoto to złoto, i to zdobyte dwukrotnie, jednak w tym momencie sława Złotek została już tak rozdmuchana, że o nas zupełnie zapomniano. Troszkę cierpiałyśmy z tego powodu, ale z czasem człowiek odpuszcza, bo się starzeje, a przecież są inni, młodsi.

Można powiedzieć, że entuzjazm z powodu osiągnięć Złotek Niemczyka był wyrazem ogromnej tęsknoty za tym, żeby jakikolwiek sukces powrócił.

Tak, dlatego ja niczego dziewczynom nie ujmuję. Uważam, że Niemczyk wykonał świetną robotę. To był trener trudny jak jasna cholera, ale miał własną idée fixe i stworzył dobry zespół. I on, i Wagner to byli trenerzy mający swoją wizję, przekonani o słuszności tego, co robią. Jeden chamski i drugi chamski, choć to osobna kwestia. Po prostu jak postanowili coś zrobić, to robili to. Wprawdzie w sposób niewybredny, lecz mieli wyniki, trzeba im to przyznać.

Ja z takimi trenerami nie umiałabym pracować jako zawodniczka. Nie znoszę wulgaryzmów, chamstwa, a oni tym się charakteryzowali. Wagner pracował z chłopakami, oni pewnie inaczej to odbierają, ja nie widzę się w takiej drużynie. Staszek znacznie bardziej odpowiadał mi jako trener. Miał niesamowitą kulturę osobistą, Krysik – zdecydowanie mniejszą. Ale nie wyobrażam sobie, żebym miała trenować pod skrzydłami Wagnera.

Krystyna Jakubowska: Troszeczkę bolało nas to, że naszych brązowych medali z obu olimpiad aż tak nie doceniono. Rozumiem, że złoto to złoto, i to zdobyte dwukrotnie, jednak w tym momencie sława Złotek została już tak rozdmuchana, że o nas zupełnie zapomniano
Fot. M. Łobaczewski

Czy dzisiejszym polskim siatkarkom brakuje tego, co miałyście wy?

Nie wiem, na czym to polega. Nie jestem ekspertką od współczesnej siatkówki, więc o pewnych rzeczach nie powinnam się wypowiadać, ale uważam, że zbyt dobre warunki rozpieszczają zawodników. Myśmy naprawdę ostro trenowały. W Legii zasuwałam za puszkę mielonki, za tabliczkę czekolady. W trakcie przygotowań do igrzysk w Meksyku szóstka reprezentacyjna przez rok czy pół roku dostawała miesięcznie 900 złotych, druga szóstka – 600 złotych. Toż to krocie pieniędzy! I do tego tabliczka czekolady czy mielonka. Gratyfikacje finansowe są więc nieporównywalne.

Dlaczego zatem nie można wyjść z tego dołka? Nie wiem… Może za często zmienia się trenerów? Oglądam czasem wiadomości i słyszę, że po dwóch latach zmieniono trenera. No kurza dupa! Co przez dwa lata można zrobić? Czegoś można nauczyć, ale z pewnością nie zrobi się wszystkiego. Zostawcie go na całe cztery, przecież musi mieć czas, żeby się wykazać. A tu zaraz zmiana, znowu zmiana, a to Włoch, a to Argentyńczyk…

Podobnie uważa Wiktor Krebok. Twierdzi, że częste zmiany trenerów to poważny problem w polskim sporcie.

Oczywiście. Jeśli co chwila zmienia się trenerów, nie ma co liczyć na dobre wyniki. Trener, który prowadzi zawodnika, zna go jako człowieka, zna jego charakter, jego codzienność i potrafi się do tego ustosunkować. Na to potrzeba czasu. Nie da się zmontować dobrego zespołu w dwa lata.

Może to znak naszych czasów, że wszyscy chcą natychmiast odnosić sukcesy.

Ma pan rację. Wszystko ma być natychmiast. Zmieniamy trenera, więc zaraz będą sukcesy. Kurka wodna, przecież zawodnika wychowuje się ileś lat, żeby coś z niego było!

Cztery lata po drugim olimpijskim brązie wyjeżdża pani z Polski do Włoch.

To mój mąż wyjechał służbowo. Dołączyłam do niego po pół roku. Byłam po porodzie i wyjechałam z maleńką córką. Mąż pracował w Locie, miał dobre kontakty i szybko rozeszła się wieść, że grałam w siatkówkę. Włosi zaczęli mnie męczyć, czybym nie pograła. Nie bardzo chciałam, córka miała niecałe pół roku, ale w końcu się zdecydowałam i zaczęłam grać w klubie studenckim. To nie był typowy kontrakt jak dziś. Oczywiście płacono mi, choć to nie były żadne regularne wypłaty.

Poziom nie był zbyt wysoki, dziewczyny grały kiepsko, musiałam sama prowadzić grę. Początkowo się złościłam. Zawsze to jednak jakaś atrakcja i sposób na przedłużenie kariery. Tylko jedna zawodniczka, Marina, prezentowała wyższy poziom.

Czy dla Włoszek fakt, że grają z dwukrotną brązową medalistką igrzysk olimpijskich, miał duże znaczenie?

Nie umiem powiedzieć. Na pewno Marina doceniała moją obecność. Poza tym dziewczyny nie pyskowały, a gdyby nie moja kariera zawodnicza, możliwe, że byłoby inaczej.

Długo państwo tam mieszkali?

Cztery i pół roku.

Jest pani wybitną sportsmenką i utytułowaną medalistką olimpijską, mimo to 30 lat przepracowała pani jako asystentka projektanta w Biurze Studiów i Projektów Typowych Budownictwa Przemysłowego w Warszawie. To jednak, wbrew nazwie biura, dość nietypowe w przypadku utytułowanego sportowca.

To prawda. Skoro miałam pracę, nie chciałam z niej rezygnować. Zresztą aż tak wiele tam nie pracowałam – obozy sprawiały, że miałam dość długie przerwy w pracy. Aż trzykrotnie dostałam wymówienie.

Bo za rzadko była pani w pracy?

Tak. Bywało, że wyjeżdżałam nawet na pół roku. Dwukrotnie wybroniła mnie szefowa, tłumacząc, że przecież reprezentuję Polskę, więc nie wypada mnie zwalniać. Dostawałam bezpłatny urlop, ale w końcu podniosły się głosy, że skoro stać mnie na taki urlop, to po co zajmuję etat. Jednak rzeczywiście przepracowałam 30 lat.

Jak wygląda pani życie na emeryturze?

Do czasu pandemii żyłam bardzo intensywnie. Córka ma dwoje dzieci. Wnuczek ma 20 lat, zaczął studia, a wnuczka skończyła właśnie 10 lat. Chodzi do szkoły, więc wnuczkę trzeba zawieźć, odebrać, zagospodarować jej popołudnie. W takich momentach babcia się przydaje. Teraz znacznie rzadziej jestem potrzebna, bo nauka odbywa się zdalnie.

Najbardziej cenię sobie porę letnią, mam działkę za Serockiem. Tam jest moje życie, mój świat. Zmykam na działkę i czuję się świetnie. A w mieście, szczególnie teraz, kiedy moje koleżanki boją się spotykać i tylko wisimy na telefonach, trochę mi smutno. Wcześniej odwiedzałam dziewczyny czy to w Gdańsku, czy w Krakowie. Miałyśmy co roku pikniki olimpijskie, co było dla nas dużą frajdą, mogłyśmy wszystkie się spotkać. Nam lat przybywa, zdrowie zaczyna szwankować i nasuwa się pytanie, czy zdążymy się jeszcze spotkać…

Nie widać po pani wieku…

Dziękuję bardzo. A skończyłam już 78 lat.

Kiedy zadzwoniłem, żeby umówić się na wywiad, byłem przekonany, że rozmawiam z kimś znacznie młodszym.

Ludzie uważają, że mam bardzo młody głos. Przydarzyła mi się w związku z tym zabawna sytuacja. Zadzwoniono do mnie ze szpitala, żeby potwierdzić termin zabiegu. Pani mnie prosi, żebym podała mamusię do telefonu. Zdziwiona pytam, o kogo chodzi, a ona wyczytuje moje imię i nazwisko. Odpowiadam, że to ja. Po drugiej stronie – cisza. „A co, myślała pani, że jestem córką?” – dopytuję. „Tak, ma pani taki młody głos”.

Skąd czerpie pani tyle energii?

Czy ja wiem… Życie mnie nauczyło, że jęczenie nic nie da, bo nikt się nade mną nie ulituje ani nie zrozumie, co przeżywam. Jeśli człowiek nie ma podobnych doświadczeń, to nie zrozumie drugiej osoby. Widzę to po swojej relacji z córką. Mamy bardzo dobry kontakt, ale czasami córka mówi: „Mama, weź sobie w internecie poszukaj” albo „Weź telefon, to ja ci wszystko napiszę i wyślę”. Muszę jej wyjaśniać: „Córcia, chwila moment, ja jestem na innym etapie życia”. Do młodych nie dociera, że człowiek się zmienia. Nie wstydzę się mówić, że czegoś nie wiem, że źle spałam, że mi dziś trudniej.

Z drugiej strony trudno mi czasem okazywać smutek. Gdy rozmawiam przez telefon z koleżankami, czasem się upewniam: „Przepraszam, czy ja ci nie przeszkadzam?”. Bo po jej głosie mam wrażenie, że ona już umiera. To dlatego wszyscy mi mówią: „O, Gazela, dobrze, że u ciebie wszystko dobrze, ty zawsze jesteś taka radosna”. To miłe i cieszę się, że tak mówią.

Krystyna Jakubowska: Wszyscy mi mówią: „O, Gazela, dobrze, że u ciebie wszystko dobrze, ty zawsze jesteś taka radosna”. To miłe
Fot. M. Łobaczewski

Krystyna Jakubowska

(ur. 15 grudnia 1942 r. w Warszawie)
Siatkarka słynąca z technicznych ataków, przez lata podstawowa zawodniczka reprezentacji Polski. Karierę siatkarską zaczynała w klubie Drukarz Warszawa, potem przez wiele sezonów była jedną z gwiazd warszawskiej Legii. W barwach wojskowej drużyny wywalczyła trzy tytuły wicemistrza Polski (1967, 1968, 1969) i trzy brązowe medale krajowych mistrzostw (1970, 1971, 1972).
W latach 1961–1969 rozegrała w barwach narodowych 169 spotkań. Zdobyła dwa brązowe medale olimpijskie: w Tokio w roku 1964 i w Meksyku w 1968. W 1962 r. w Moskwie została brązową medalistką mistrzostw świata, a w 1963 r. w Rumunii i w 1967 r. w Turcji – srebrną medalistką mistrzostw Europy.
Po roku 1972 wyjechała do Włoch, gdzie grała w niższych klasach tamtejszej ligi. Z wykształcenia jest technikiem budowlanym.