Pociągały mnie wspólna gra, wspólne starania, by wygrać mecz. W ogóle nie czuję potrzeby rywalizacji

Rozmowa z Krystyną Ostromęcką-Guryn

Zacznę od anegdoty. Jadąc na spotkanie z panią, wspomniałem o tym swojej niespełna 30-letniej siostrzenicy, która interesuje się współczesną siatkówką. Gdy powiedziałem, że miała pani pseudonim „Mała”, odparła: „To pewnie grała jako libero”.

(śmiech) Od wprowadzenia libero do siatkówki minęły 23 lata, zatem z perspektywy kogoś niespełna 30-letniego to wieczność.

Postęp, jaki dokonał się w siatkówce, jest bardzo duży. Dziś są ataki nawet zza trzech metrów. Gdzie za moich czasów człowiek mógł uderzyć skutecznie z takiej odległości!

Największa różnica dotyczy zmiany w liczeniu punktów. Dawniej punkt można było zdobyć tylko przy własnej zagrywce, co znacznie wydłużało grę. Nowy system punktacji absolutnie odmienił grę.

Były też inne zmiany. Za moich czasów nie przekładało się rąk przez siatkę, dziś już można.

Jak się zaczęła pani przygoda z siatkówką?

Paradoksalnie – od koszykówki. To dlatego, że moja wuefistka, pani Janina Urbaniak, była znaną koszykarką. Potem przyszła nowa nauczycielka i ona preferowała siatkówkę. Warunki fizyczne predysponowały mnie – na tamte czasy – do uprawiania obu tych dyscyplin. Natomiast dziś to już bym tylko na libero się załapała. Mam metr siedemdziesiąt pięć, to dość mało. Gdy byłam na spotkaniu z młodymi siatkarkami, musiałam głowę do góry zadzierać. A to dopiero juniorki były!

Czy koszykówka nie skradła pani serca?

Nie, absolutnie. To była gra kontaktowa i myśmy były na to troszkę za młode. Wuefistka zgłosiła nas do rozgrywek w wyższej klasie i wszystko przegrywałyśmy. Mam już chyba uprzedzenie do koszykówki.

Za to siatkówka bardzo mi się podobała. Nie ma gry kontaktowej, wynik zależy od skuteczności całej drużyny, bo samemu niewiele się wskóra. Moja przygoda z siatką zaczęła się wtedy, gdy nauczycielka zaproponowała nam grę w Młodzieżowym Domu Kultury (MDK). Tam grałyśmy nieco bardziej na serio, jeździłyśmy na obozy. To był ’63 rok, miałam 15 lat. A zupełnie na poważnie zaczęłam grać, gdy w ’64 roku pani Włodarska zapisała nas do Legii do juniorek. Trenerem był Zygmunt Krzyżanowski.

Jak wtedy, jako młoda dziewczyna wkraczająca do świata siatkówki, postrzegała pani ówczesną reprezentację, która lada moment miała wystąpić na igrzyskach w Tokio?

Reprezentacja wydawała mi się czymś bardzo odległym, kompletnie nierealnym. Mimo wszystko dla nas siatkówka ciągle była raczej zabawą. Grywałyśmy mecze międzyszkolne, nikt nie myślał o spektakularnych karierach.

To zabawne, dlatego że zaledwie cztery lata później dołączyła pani do reprezentacji.

Bardzo to było niezwykłe. Niespodziewane i zaskakujące.

Jak rodzina postrzegała pani zainteresowanie siatkówką?

Moja rodzina była profesorska, antysportowa. Rodzice dbali o to, bym dobrze się uczyła, a uprawianie sportu wynikało wyłącznie z moich zainteresowań. Nie było u nas tradycji sportowych.

Czy rodzice spoglądali podejrzliwie na to, że chodzi pani na treningi?

Mieli do mnie zaufanie. Radziłam sobie w szkole, nie miałam z niczym problemów.

Ale gdyby siatkówka miała stać się pani profesją, to jak by zareagowali?

Chybaby mi to odradzali, ale na pewno by się nie sprzeciwili. Uważali jedynie, że to nie jest plan na życie.

Czy dla dobrze uczącej się, ułożonej dziewczyny kariera sportowa to było wejście do innego świata?

Trochę tak, bo chodziłam do szkoły żeńskiej i sport był ciekawy choćby z towarzyskiego punktu widzenia. Poza tym pociągały mnie wspólna gra, wspólne starania, by wygrać mecz. W siatkówce niezwykle ważne jest zgranie drużyny. Ja w ogóle nie czuję potrzeby rywalizacji jako takiej. Nie mogłabym uprawiać sportów indywidualnych. Ale już gra drużynowa bardzo mi odpowiada.

Dzisiaj zespoły w sportach drużynowych to często zbiory indywidualistów.

Tak, dlatego dziś pewnie byłoby mi ciężko. Myśmy przez lata grały w tym samym składzie. To zbliżało nas do siebie, siatkówka była naszą wspólną sprawą. Nie było między nami rywalizacji, przynajmniej ja nie pamiętam, żeby ktoś chciał kogoś wygryźć z drużyny czy źle zagrywał, żeby lepiej wypaść samemu.

Do Legii przeszła pani w ’64 roku, czyli w roku sukcesu siatkarek na olimpiadzie w Tokio. Jakie były pani początki w warszawskiej drużynie pod wodzą Zygmunta Krzyżanowskiego?

On bardzo poważnie traktował pracę z juniorkami. Od samego początku ukierunkowywał nas pod kątem technicznym. Wspominam go bardziej z początków lat 70., gdy ponownie objął reprezentację.

Dla pani to był znaczący moment, bo startowałyście w mistrzostwach Europy.

Tak, wtedy ciążyła na mnie większa odpowiedzialność w zespole niż podczas olimpiady w Meksyku. Na igrzyskach byłam dopiero zawodniczką wchodzącą, bardziej rezerwową. Nie ciążyła na mnie taka presja jak później, więc igrzyska były dla mnie raczej wielką przygodą.

Była pani 12. zawodniczką, a niewiele brakowało, by pani występ na olimpiadzie nie doszedł do skutku, bo – podobnie jak w Tokio – dodatkowe miejsca miały być dla działaczy.

Tak, dopiero później koleżanki przyznały mi się, że walczyły o mój udział w drużynie.

Nie wiedziała pani o tym?

Nie, dopiero potem wyszło to na jaw. Koleżanki wyjaśniły, że pertraktowały z ważnymi osobami i że przekonały je do tego, by mogła pojechać cała dwunastka.

Legia to, po grze w MDK, pani pierwsze spotkanie z profesjonalnym światem sportu.

W Legii grałyśmy w porozciąganych strojach po starszych zawodniczkach. Ważne było jednak to, że to było zaplecze pierwszej ligi, która trenowała za kotarą. To były już poważne treningi. Z grupy juniorek chyba tylko ja trafiłam do pierwszej drużyny.

Jak wspomina pani treningi Krzyżanowskiego?

On bardzo poważnie wszystko traktował. Na obozach w czasie wakacji obowiązywały kary i nagrody, miałyśmy szkolenia techniczne. Krzyżanowski nie obijał się z juniorkami.

Mówi się, że miał temperament naukowca, co pani, osobie bardzo poukładanej, musiało chyba odpowiadać.

Tak, bardzo pasowało mi jego podejście. Mam zeszyt, który prowadziłam w ’71 roku. Te moje zapiski to w istocie dokumentacja jego pracy. Wszystkie zajęcia były przygotowane, wszystkie obciążenia treningowe obliczone – kto, co, kiedy. Na początku Krzyżanowski zwoływał zebranie, na którym omawiał plan treningu z dokładnością co do godziny, w obciążeniu dostosowanym do każdej zawodniczki. Dbał nawet o to, co jemy, przyglądał się życiu zawodniczek pomiędzy treningami. Chyba został doceniony przez następców, bo przyjęło się to podejście naukowe.

Fragmenty zeszytu prowadzonego przez Krystynę Ostromęcką-Guryn w 1971 r.
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Ostromęckiej-Guryn

A może pani podać przykłady dotyczące właśnie diety czy trybu życia?

Krzyżanowski kształtował w zawodniczkach tak zwane cechy wolicjonalne. Na przykład od razu po przebudzeniu musiałyśmy wskoczyć do zimnej wody do basenu. Wszystko jedno, czy ktoś umiał pływać, czy nie – Krzyżanowski biegał dookoła z długim kijem i w razie potrzeby pomagał.

Inne przykłady: musiałyśmy przebiec ileś tam okrążeń albo chodzić po drugiej stronie barierki dość wysokiego mostu. Część dziewczyn tego nie lubiła, robiło im się niedobrze z powodu wysokości. Ale chodziło o kształtowanie silnej woli.

Miałyśmy też zajęcia umysłowe, trwały mniej więcej godzinę, półtorej. Na przykład Krzyżanowski czytał tekst i trzeba było wyłapać, ile razy wystąpiła litera A. Albo pytał, ile jest schodków po drodze na salę treningową. Albo trzeba było policzyć okna. Albo mnożyłyśmy duże liczby na czas. Kto pierwszy poda prawidłowy wynik, dostaje ileś tam punktów.

Czy tłumaczył sens swoich metod?

Niespecjalnie. Tak miało być, bo to jest dobre, kształtuje charakter, pozwala rozwijać cechy charakteru.

Podobały się pani te zajęcia?

Tak, lubiłam je. Częściowo były dla mnie denerwujące, bo wchodziła w grę rywalizacja – punkty, wyniki, nie każdy dawał radę.

Odbywały się też zajęcia z taktyki zespołowej. Krzyżanowski rozrysowywał różne ustawienia na boisku. Nic nie mogło być na wyczucie, na przykład że ktoś woli stanąć w innym miejscu. Miałyśmy narysowany trójkącik i trzeba było zająć swoje miejsce, bo potem nas z tego rozliczano. Krzyżanowski wprowadził także liczenie punktów, na przykład za odbiór zagrywki. To, czym teraz zajmują się fachowcy, wtedy robiły zawodniczki, które w danej chwili nie grały. Sprawdzały, czy zagranie było w odpowiednie miejsce, czy zagrywka nie została zepsuta. Potem na podstawie wzoru wszystko było podliczane w tabelce.

Trafiła pani do reprezentacji Benedykta Krysika, a więc tylko ze wspomnień koleżanek znała pani Stanisława Poburkę?

Tak, na podstawie swoich doświadczeń mogę mówić jedynie o Krysiku. Przyznam, że mamy z koleżankami różne wspomnienia. Dla mnie to był ideał trenera, najwyższy autorytet. Natomiast moje koleżanki były nieco krytycznie nastawione, dlatego że pamiętały treningi z Poburką. Mnie się wydawało, że Krysik to bardzo dobry trener, życzliwy dla zespołu. Trudno mi powiedzieć, dlaczego koleżanki wspominają to inaczej.

Na pierwszy obóz przybyłam z opóźnieniem. Przyjechało tam więcej osób i było nieco młodzieży, bo testowano szerszą kadrę. Dla mnie to była wielka atrakcja. Na każdych zajęciach zawodniczki i trener mi imponowali.

Nie miałam zbyt dużych nadziei. Już same przygotowania były dla mnie atrakcją.

Benedykt Krysik na spotkaniu zorganizowanym z okazji jego 90. urodzin w siedzibie PKOl-u
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Krupy

Czym one się różniły od pracy w klubie?

Wydaje mi się, że były bardziej intensywne, bardziej profesjonalne. Wiele zyskałam dzięki starszym koleżankom. Uczyłam się nie tylko od trenera, ale też od innych zawodniczek.

A jak przyjęły panią doświadczone koleżanki, już opromienione brązem z Tokio?

Troszkę z góry, ale z życzliwością. Był taki zwyczaj, że młodsze a to zbierają piłki, a to przynoszą coś, co jest potrzebne. Musiałyśmy się bardziej starać. Natomiast wszelkie uwagi były dla mnie bardzo cenne. Nawet gdy któraś z koleżanek życzyła sobie, by z nią dodatkowo potrenować, było to dla mnie wyróżnienie.

To wtedy nadano pani pseudonim „Mała”?

Tak, bo było dużo Krystyn i trzeba było je rozróżnić. Nie chodziło o wzrost, bo nie byłam najniższa, ale właśnie najmłodsza w zespole.

Jak wspomina pani samą atmosferę igrzysk?

Organizatorzy zapewniali różne atrakcje. Pokazali nam korridę, zwiedzałyśmy ogrody na wodzie, przyjęto nas w polskiej ambasadzie. Było bardzo miło, panowała dość luźna atmosfera. Przy wejściu do wioski zawsze gromadził się tłumek i można było chwilę porozmawiać, rozdać autografy. Oczywiście również trenowałyśmy.

Jak się pani jawił zachodni świat, który pani zobaczyła?

To świat wielu kontrastów. Z jednej strony szerokie ulice, duże amerykańskie samochody, rozkrzyczane towarzystwo. Bywało, że w czteroosobowym samochodzie jechało osiem osób, i to było dla nich normalne. Ale pokazano nam też biedniejszą dzielnicę, z lepiankami i bez bieżącej wody. To była dzielnica absolutnej biedy, poza miastem, na wzgórzu. Oczywiście widziałyśmy ją tylko z daleka, zwiedzanie nie wchodziło w grę. Było to zaskakujące – tu kolorowo, tam bieda.

Pamięta pani atmosferę podczas meczu z Meksykankami? Tamtą drużynę prowadził trener, który przygotował polską reprezentację do igrzysk cztery lata wcześniej.

Meksykanki zaskoczyły nas swoją dobrą grą. Dramatyczny był natomiast pierwszy mecz, z Koreankami.

Przegrywałyście z nimi po dwóch setach 0 : 2. Trener rwał sobie włosy z głowy.

Było bardzo nerwowo. Dodatkowo Krysia Jakubowska miała kontuzję, tak że nasza siła ognia była zdecydowanie mniejsza. Jeśli chodzi o mecz z Czechosłowaczkami, to był dziwny. Kontakty z nimi były napięte, dziewczyny obrażały się na nas. Nie doszło do żadnych ostrych wymian, ale były fochy.

Jednak dla mnie wszystko to było nowe i nie czułam dużej odpowiedzialności.

Nagłówek prasowy po zwycięstwie Polek z Koreankami (3 : 2)
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

To przywilej bycia tą dwunastą?

Można tak powiedzieć. Wiadomo, że człowiek zawsze się denerwuje, gdy siedzi na ławce i w każdej chwili może wejść na boisko. Trochę odpowiedzialności trzeba dźwignąć. Ale sam fakt, że Poburka stał po drugiej stronie, dla mnie nie miał znaczenia.

Ostatecznie udało się paniom obronić brąz. Czy mogło być lepiej? Benedykt Krysik po latach, w 2013 roku, powiedział, że miałyście taki potencjał, że istniała szansa na zwycięstwo.

Ciekawa wypowiedź, ale według mnie i Japonki, i Rosjanki były poza naszym zasięgiem. I nie chodzi o przewagę psychiczną, po prostu były lepsze. Japonki były bardzo szybkie, a Rosjanki to silne, wysokie dziewczyny, miały przewagę fizyczną.

Można powiedzieć, że na igrzyskach grała pani bez zobowiązań, u progu swojej kariery.

Tak, ten występ trafił mi się jak ślepej kurze ziarno. Miałam szczęście. Ale nie chcę powiedzieć, że to przypadek, że tylko się obijałam. Byłam osobą pracowitą, robiłam, co mogłam.

W wywiadach przeczytałem, że ceni pani sobie bardziej tę dekadę, która miała się rozpocząć dopiero dwa lata później.

Tak, bo wtedy ciążyła już na mnie większa odpowiedzialność.

Najważniejsze lata pani kariery to lata 1971–1974?

Tak. Musiałam pogodzić sport ze studiami, a potem z pracą.

Co ciekawe, nie studiowała pani wychowania fizycznego, tylko nauki ścisłe.

Wyszło to trochę przypadkiem. Nie nadawałam się na nauczycielkę, więc nie brałam pod uwagę studiów pedagogicznych. Stwierdziłam, że jako umysł ścisły sprawdzę się w zawodzie inżyniera elektronika. I potem pracowałam w wyuczonym zawodzie.

Dziś byłoby to ogromną sensacją, a pewnie też wtedy łączenie kariery ze studiami nie było częste.

Tak. W dzisiejszych czasach pewnie by się nie udało. Ale już za moich czasów wymagało to sporej pracy i odpowiedniej organizacji.

Wykładowcy wykazali się życzliwością – niejednokrotnie pozwalali mi przesunąć termin egzaminu albo zaliczenia. Wspierali mnie koleżanka i kolega, którzy sporządzali dla mnie notatki przez kalkę, gdy byłam na olimpiadzie. Również trenerzy byli wyrozumiali, kiedy z powodu egzaminów i zaliczeń musiałam szybciej kończyć treningi albo z opóźnieniem przyjeżdżałam na obóz kondycyjny.

Krystyna Ostromęcka-Guryn ze zdobytymi medalami
Fot. M. Łobaczewski

Obecnie, w czasach profesjonalizacji sportu, trudno byłoby to powtórzyć. Czy ma pani poczucie, że los podwójnie się do pani uśmiechnął?

Wydaje mi się, że po równo rozłożyłam akcenty na życie sportowe oraz naukę i pracę zawodową.  Moja instytucja patrzyła przychylnym okiem na nasze kariery zawodnicze. Dostawałam chociażby bezpłatne urlopy na czas wyjazdów na obozy sportowe. Udawało się połączyć jedno z drugim. Zawodowstwo nie miało wówczas tak komercyjnego wymiaru jak dzisiaj i nie dawało bezpieczeństwa finansowego.

Inaczej ceniono pracę sportowców, a więc i oczekiwania zawodników nie były takie jak obecnie?

Tak, choć właśnie w latach 70. powoli zaczynało się to zmieniać. Ostatecznie nie związałam się jednak tylko ze sportem. Chciałam mieć także fach, który pozwoli zarobić na życie.

Sportowi zawdzięcza pani również poznanie męża?

Razem studiowaliśmy. Podczas igrzysk mąż mi kibicował, ale jeszcze nie byliśmy parą. Na studiach należał do komisji sportu na wydziale. Razem z kolegą, zresztą naszym wspólnym przyjacielem, organizowali drużyny do spartakiady uczelnianej. Dyscyplin było tam sporo, w tym brydż czy kulturystyka. Zależało im, żebym reprezentowała nasz wydział w siatkówce. To był powód do poznania się i tak to się zaczęło.

Krystyna Ostromęcka-Guryn z mężem Januszem
Fot. M. Łobaczewski

Obserwuje pani współczesną siatkówkę kobiet?

Bardziej męską, bo siatkarze odnoszą więcej sukcesów i częściej można ich zobaczyć w telewizji. Ale oczywiście śledzę też mecze dziewcząt.

Po tym, jak zakończyła pani karierę w reprezentacji, trzeba było czekać 30 lat na kolejne sukcesy w polskiej siatkówce kobiet. Z czego to wynika?

Nie mam pojęcia. Odeszło wiele doświadczonych zawodniczek, a nie szkolono młodzieży. Wydaje mi się, że istotną rolę odgrywają szkoły sportowe, które stanowią naturalne zaplecze dla najlepszych zespołów. Sukcesy juniorów i juniorek przekładają się na sukcesy reprezentacji. Może coś nie tak było z treningami właśnie w tych szkołach. Trudno powiedzieć.

Później rozbłysła gwiazda Złotek pod wodzą trudnego, ale zdeterminowanego trenera Niemczyka, a dziś znowu musimy czekać na nowe sukcesy.

Tak, ale jest w tej chwili sporo wysokich, zdolnych dziewczyn.

Ma pani jakieś ulubienice?

Imponuje mi Malwina Smarzek-Godek. Jest indywidualistką i ma bardzo waleczny charakter.

A ma dopiero 25 lat. Czy ktoś jeszcze?

Agnieszka Kąkolewska. Również Magda Stysiak może zrobić spore postępy.

Krystyna Ostromęcka-Guryn

(ur. 12 marca 1948 r. w Bydgoszczy)
Dobrze wyszkolona technicznie i wszechstronna siatkarka, która do olimpijskiej drużyny w Meksyku wskoczyła w ostatniej chwili. Związana z warszawskimi klubami – najpierw ze słynącym ze szkolenia młodzieży MDK, a następnie ze Spójnią i Legią. Z zespołem MDK Warszawa wywalczyła tytuł mistrzyni Polski juniorek. W barwach Legii zdobyła cztery tytuły wicemistrza kraju (1965, 1967, 1968, 1969) i trzy brązowe medale rozgrywek ligowych (1970, 1971, 1972).
W latach 1968–1974 rozegrała 143 spotkania w reprezentacji narodowej. Oprócz brązowego medalu olimpijskiego, zdobytego w Meksyku (1968), sięgnęła także po brązowy medal mistrzostw Europy we Włoszech (1971). Dwukrotnie grała w mistrzostwach świata. Zarówno w Bułgarii w 1970 r., jak i w Meksyku w 1974 r. zajęła z polską reprezentacją 9. miejsce.
Ukończyła studia z elektroniki na Politechnice Warszawskiej – wybrała specjalność „elektronika medyczna”.