To zaszczyt reprezentować Polskę, nosić orzełka, słyszeć hymn. Trzeba to przeżyć

Rozmowa z Barbarą Hermel-Niemczyk

Sport chyba musiał być pani pisany, bo urodziła się pani w rodzinie o sportowych korzeniach. Jakimi dyscyplinami zajmowali się pani rodzice i jak wyglądało pani dzieciństwo?

Przed wojną działało Polskie Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, należeli do niego moi rodzice. Tato grał w piłkę nożną, również boksował, a mamusia – rocznik 1917 – grała w siatkówkę i koszykówkę, była lekkoatletką, sprinterką, startowała razem z Marysią Kwaśniewską.

Wspominała ją? Miała z nią później kontakty?

Nie, nie miała, ale spotkały się w Łodzi po latach, przy okazji pożegnania naszej pary łyżwiarskiej odlatującej na igrzyska olimpijskie.

W każdym razie rodzice byli wysportowani. W niedziele jeździliśmy do lasu całą rodziną i dorośli, zwłaszcza moi rodzice, organizowali dzieciarni różne zabawy. Aktywność fizyczna była więc dla nas codziennością.

Jaka była Łódź pani dzieciństwa i czasów dorastania?

Szara i biedna.

Sposobem na radzenie sobie z tą szarością było to, żeby wyszaleć się fizycznie?

Na pewno, nie było przecież innych atrakcji. Nie chodziliśmy do kina czy teatru, bo to było kosztowne, rodzice nie byli na tyle zamożni.

Kiedy po raz pierwszy zaczęła się pani na poważnie interesować sportem?

W szkole podstawowej mieliśmy dobrych nauczycieli. Bardzo lubiłam grać w dwa ognie, a graliśmy też dziewczyny przeciw chłopakom! Nieopodal znajdował się park Staromiejski, jeździłam tam na łyżwach, na sankach. Jedynie nie pływałam. Mamusia nie lubiła pływać, ja nauczyłam się z czasem, ale od momentu, gdy były małżonek, Andrzej Niemczyk, podtopił mnie na jeziorze, mam wstręt do wody. Byłam bardzo wysportowana i to poważny sport – a nie odwrotnie – zainteresował się mną w liceum.

Kiedy zorientowała się pani, że siatkówka jest tą dyscypliną, w której będzie się pani rozwijać?

Chodziłam do żeńskiego liceum, do siódemki. Miałam doskonałą nauczycielkę, Stefanię Lipińską, słynną „Lupę”. Wspaniała starsza pani! Nigdy nie wkładała dresu sportowego, zawsze była ubrana po cywilnemu, nosiła spódnice i halki pod spodem. Gdy pokazywała nam ćwiczenia, zaśmiewałyśmy się, bo całe ubranie leciało jej na głowę!

To właśnie pani Lipińska stworzyła szkolny zespół siatkówki z najlepszych uczennic z różnych klas. Przyszedł nas trenować Bolesław Skrodzki, mój późniejszy trener w łódzkim Starcie. Wtedy zaczęłam grać w siatkówkę, zdobyłyśmy nawet mistrzostwo Polski szkół ogólnokształcących. Wręczono nam piękne portfele, skórzane, z monogramami, bardzo ładne. To był dla nas wielki zaszczyt.

Do Startu trafiłam, będąc jeszcze uczennicą, w ’60 roku. Tam rozpoczęłam karierę zawodniczą. Byłam na tyle ukształtowana fizycznie, że nie startowałam jako juniorka. Start grał w pierwszej lidze, zawodniczki były starsze ode mnie, ale weszłam do pierwszego zespołu.

Dodam, że trenerzy ze Startu, lekkoatleci, chcieli zrobić ze mnie kulomiotkę, ponieważ byłam wysoka i postawna. Jednego miesiąca byłam na obozie lekkoatletycznym, na drugi miesiąc pojechałam na obóz siatkarski. Miałam dylemat, co wybrać. Czy zostać kulomiotką? Ale popatrzyłam na inne zawodniczki, to były wielkie kobiety, potężne, a ja byłam raczej filigranowa. Zdecydowałam się więc na siatkówkę.

W obronie swojej filigranowej figury wybrała pani siatkówkę.

Tak, ale nie tylko w obronie figury. Gra w siatkówkę sprawiała mi dużą przyjemność i zapowiadałam się na dobrą zawodniczkę. Do pierwszej reprezentacji Polski trafiłam już w wieku 20 lat. Do ’83 roku byłam zawodniczką, czyli łącznie 23 lata spędziłam na parkiecie. Kocham ten sport do dzisiaj, kibicowałam córce i chętnie oglądam siatkówkę.

Siatkarki łódzkiego Startu (w ciemniejszych koszulkach) w meczu z krakowską Wisłą, lata 60. XX w.
Fot. PAP / Witold Rozmysłowicz

Miała pani 17 lat, a już grała mecze ligowe. Jak wyglądała pani codzienność?

Moja codzienność to były głównie nauka i treningi. Wtedy nie trenowało się każdego dnia, tak jak dzisiaj. Dwa, trzy razy w tygodniu odbywały się treningi, wyjazdy mieliśmy w soboty i w niedziele. Nauczyciele patrzyli raczej z niechęcią na to, że uprawiałam sport. Nie bardzo im się to podobało, bo nie było mnie w szkole i miałam w związku z tym trochę pierepałków. Ale dałam radę.

Równolegle podjęła pani naukę w studium nauczycielskim.

Nie, najpierw, po maturze ’62, zdawałam na politechnikę, na kierunek włókienniczy. Dostałam się, a grałam już wtedy w reprezentacji Polski i przygotowywałam się do olimpiady w Tokio.

Moimi koleżankami były bardzo dobre zawodniczki, uczestniczyły wcześniej w mistrzostwach Europy i mistrzostwach świata. Ja byłam młodziutka, miałam 18, 19 lat. Do starszych zawodniczek zwracałam się na „pani”: „Pani Krysiu, niech pani odbierze. Pani Józiu, niech pani poda”. Ale przyjęły nas, młode, pod swoje skrzydła.

Naukę w studium nauczycielskim podjęłam dopiero w ’65 roku.

Gra w reprezentacji to było wyróżnienie dla młodych dziewczyn?

Dla każdego zawodnika to zaszczyt móc reprezentować Polskę, nosić orzełka, słyszeć hymn. Trzeba to przeżyć, bo nie sposób sobie tego wyobrazić, jeśli nie uczestniczy się w tym osobiście. Nawet w chwili obecnej, kiedy słyszę hymn narodowy, szczególnie na obiektach sportowych, mam dreszczyk emocji i pojawia się wzruszenie.

Pamięta pani swój pierwszy międzynarodowy mecz?

Wtedy w reprezentacji były dwie drużyny: pierwsza kadra i kadra młodzieżowa. Dziewczyny, dla których brakowało miejsca w pierwszej kadrze, występowały w młodzieżowej. Grałyśmy najrozmaitsze mecze, z Węgierkami, z Niemkami Wschodnimi, głównie z krajami demokracji ludowej. Co ciekawe, hymn grano po zwycięstwie, a nie przed meczem. Miałam to szczęście, że uczestniczyłam w najważniejszych imprezach, na których stawałyśmy na podium.

Wszystko toczyło się dobrze do momentu, w którym okazało się, że nie jadę na olimpiadę w Tokio. Miałam bardzo duże szanse na wyjazd. Na drugim roku studiów wzięłam specjalnie urlop dziekański, żeby się dobrze przygotować z koleżankami do igrzysk. Zespół liczył 12 zawodniczek, byłam zakwalifikowana – ale nie pojechałam, bo zamiast kompletnej drużyny pojechali jacyś działacze! Zabrano tylko 10 moich koleżanek. Odpadłam, bo byłam jedną z najmłodszych, takie to były wtedy czasy.

To było bardzo przykre. Moje miejsce zajął działacz, bo po co mają jechać zawodniczki, komu one tam są potrzebne! Gdyby mogli, toby najwyżej szóstkę wysłali! Zresztą niewiele brakowało, by pojechało zaledwie dziewięć koleżanek. Krystyna Krupa była zawodniczką z Wybrzeża i Żegluga Morska zasponsorowała jej ten wyjazd, dzięki temu pojechała do Tokio i mogła walczyć o medal olimpijski. Wtedy nie było sponsorów sportu, tak jak to jest w chwili obecnej.

Publikacja w „Przeglądzie Sportowym” – reprezentantki Polski w siatkówce na igrzyska olimpijskie w 1964 r. Zamiast Barbary Hermel do Tokio pojechał jeden z działaczy
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

W jakich okolicznościach dowiedziała się pani o tym, że nie wyjedzie na igrzyska?

Systematycznie jeździłyśmy do Warszawy na przymiarki strojów olimpijskich. Mój komplet był już gotowy. Podczas ostatniego obozu, było to mniej więcej na dwa tygodnie przed wyjazdem na olimpiadę, trener bierze mnie na rozmowę i mówi, że ja i Hania Busz nie jedziemy. Nie wyjaśnił wprost, o co chodzi.

Cały rok pracy poszedł na marne! Gdy wróciłam do domu, wszyscy zaczęli mnie wypytywać: „Dlaczego nie jedziesz? Byłaś taka pewna, że pojedziesz!”. Nie mogłam się odnaleźć w tej sytuacji. Wstydziłam się, bo wszyscy myśleli, że okazałam się za słaba. Nikt wtedy nie wiedział, jaki był prawdziwy powód zmniejszenia składu. Dziewczyny przywiozły mi dyplom olimpijski, ale bez medalu – bo dyplomy przygotowywane były wcześniej. Byłam w biuletynach informacyjnych o igrzyskach, otrzymałam pamiątki, które wręczano zawodnikom. Nawet niektóre encyklopedie wymieniają mnie w składzie zawodników igrzysk olimpijskich w Tokio. Dziewczyny na pamiątkę kupiły mi też japońskie radio tranzystorowe! Byłam mile zaskoczona, że o mnie pamiętały. A strój olimpijski, za który musiałam jeszcze zapłacić, wykorzystywałam później.

Trzeba się po czymś takim podnieść i żyć dalej.

Śledziłam olimpiadę poprzez ewentualne doniesienia prasowe czy radiowe, bo przecież w tamtych czasach nie było transmisji w telewizji. Po olimpiadzie rozpoczęła się liga i człowiek wpadł w rytm pracy klubowej.

Barbara Hermel-Niemczyk ze sportowymi pamiątkami
Fot. Marian Zubrzycki

Powiedziała pani sobie wtedy: „Za cztery lata muszę być na igrzyskach”?

Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, czy się zakwalifikujemy. Po olimpiadzie w Tokio odeszło sporo zawodniczek. Przyszły młodsze, które zaczęły odnosić sukcesy w klubach, i rozpoczęła się rywalizacja między dziewczynami z roczników ’42–’48. Jedne miały lepsze parametry, drugie gorsze. Miałam szczęście, że grałam w Starcie, który był jednym z bogatszych klubów, stwarzających warunki do rozwijania talentu. Przez wiele lat odnosiłyśmy sukcesy klubowe i międzynarodowe. Liga się kończyła, jechałam na obóz kadrowy i życie tak się toczyło.

Zaczęły się przygotowania do mistrzostw świata. Trenowałyśmy jak oszalałe, bo mistrzostwa to przy okazji szansa na atrakcyjny wyjazd zagraniczny. Japonia, Peru, Meksyk – kto mógł wówczas wyjechać do takich państw z Polski?

W ramach przygotowań miałyśmy zgrupowanie w Kielcach, cały hotel był tylko do naszej dyspozycji i został dostosowany do potrzeb drużyny. W nocy trenowałyśmy, jadłyśmy, a w dzień spałyśmy.

Po to, żeby przygotować się do zmiany czasu.

Tak, nie było możliwości wyjazdu na aklimatyzację, więc już w Polsce dostosowałyśmy się do tamtejszej strefy czasowej. Do ostatniego momentu siedziałyśmy na walizkach. Jedziemy czy nie jedziemy? Wszyscy czekają na to, co zrobi Związek Sowiecki. W końcu okazało się, że Związek się wycofał! A skoro tak, to miały taki obowiązek wszystkie pozostałe kraje. W rezultacie mistrzostwa w Japonii odbyły się bez udziału demoludów.

Po raz kolejny w pani życiu dochodzi do takiej dramatycznej sytuacji…

Tak, polityka znów weszła w życie sportowe, a tak nie powinno być. Podobnie było podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie i Los Angeles. Wielu sportowców cierpiało – stracone lata ciężkiej pracy. Sport to przecież czysta rywalizacja.

Cały kalendarz przygotowań do igrzysk w Meksyku bardzo się pokomplikował. Na igrzyska dostały się zespoły mało znaczące, a najważniejsi gracze musieli walczyć o kwalifikację. W rezultacie podczas turnieju w Jugosławii musiały panie zmierzyć się z najsilniejszymi.

Tak, kalendarz skomplikował się przez to bojkotowanie mistrzostw świata. W turnieju w Jugosławii walczyły rzeczywiście bardzo mocne zespoły: my, Czechosłowaczki, Niemki i Węgierki. Rosja już wcześniej się zakwalifikowała. Ostatecznie o naszej kwalifikacji decydował mecz Czechosłowaczek z Niemkami, które grały rewelacyjnie, miały doskonałą zawodniczkę atakującą – wysoką, wysportowaną, o męskich rysach. Myślałyśmy, że nie ma już dla nas szans, ale Czechosłowaczki ograły Niemki, robiąc nam niespodziankę, bo dzięki temu my uzyskałyśmy wymarzony awans olimpijski.

Jaki to jest czas w pani życiu, czyli lata ’64–’68 między igrzyskami?

Bardzo intensywny. Pomiędzy zgrupowaniami reprezentacji człowiek wpada w rytm klubowy. A gdy odnosi się sukcesy, zapomina się o innych sprawach. Czas leczy rany. Trzeba było przygotować się do następnej imprezy, czekały nas mistrzostwa Europy, mistrzostwa świata, turniej kwalifikacyjny, a sukcesy odnoszone w klubie dawały dużą motywację do gry.

Dużo więcej pracy było w reprezentacji, bo trenowałyśmy intensywniej niż w poprzednich latach. Przygotowania w ostatnim roku przed igrzyskami trwały 4–5 miesięcy. W ’68 roku, pod koniec stycznia, brałam ślub, w lutym pojechałam do Warszawy, bo reprezentacja Japonii przyjechała do Polski na mecze. A od marca byłyśmy już na zgrupowaniach, na rozmaitych turniejach, aż do połowy września. Do tego wcześniej wyjechałyśmy na aklimatyzację w Armenii.

W tamtym czasie polskie siatkarki górowały nad mężczyznami, jeśli chodzi o sukcesy w skali międzynarodowej.

Tak, siatkówka żeńska była wtedy na piedestale. Władze PZPS-u jednak nas nie doceniały, to muszę od razu powiedzieć. Najwięcej medali zdobyłyśmy dla polskiej siatkówki w latach ’49–’71 – my lub nasze starsze koleżanki, które brały udział w mistrzostwach świata, mistrzostwach Europy czy igrzyskach olimpijskich. Mimo to traktowano nas jak Kopciuszka. Dla chłopaków było zawsze wszystko, a dla nas – nic, figa z makiem.

Chociaż to wy zdobywałyście medale.

Zgadza się. Jedyny medal, brązowy, chłopaki wywalczyły w tamtych latach w Turcji. My tam zdobyłyśmy srebro.

Ale trzeba powiedzieć, że obydwie reprezentacje miały dobre składy, brakowało jedynie odpowiednich trenerów, którzy wykorzystaliby potencjał zawodników. Przydałby się trener z zagranicy, tyle że wtedy nie było takiej mody. Chłopaki też nic nie zdobywały, mimo to zapewniano im wszelkie przywileje. Miałyśmy wielki żal do władz siatkarskich, że nas odtrącają, a to my ciągnęłyśmy polską siatkówkę do przodu.

Jaka była wtedy kobieca siatkówka ligowa?

W łódzkim Starcie miałyśmy bardzo dobry zespół, zdobyłyśmy pięciokrotnie mistrzostwo Polski i parę razy Puchar Polski. Później przeszłam do ChKS-u Łódź, do drugiej ligi. W ’72 czy ’73 roku chciałam zakończyć karierę, bo nie układało się nam w małżeństwie.

Chwilę po brązowym medalu olimpijskim rodzi się pani córka Małgorzata. Czy przyszło pani do głowy, że to przyszła mistrzyni Europy?

Nie, wtedy o tym nie myślałam. Urodziłam dziecko, trzeba było je wychować. Mąż był też mocno zaangażowany w siatkówkę, najpierw jako zawodnik, później jako trener. W istocie to dzięki mnie mógł osiągnąć sukcesy. Jeździłam czasami za niego na obóz, spisywałam dla niego wszystkie nasze ćwiczenia, pomagałam mu w nauce – w jego studiach. Pracując w szkole jako nauczycielka, wyszukiwałam talenty, które uczyłam siatkówki od podstaw na lekcjach WF-u. Wiele z tych dziewcząt grało potem ze mną w ChKS-ie, a niektóre również w reprezentacji kraju. Mąż zajął się tymi dziewczynkami w juniorskiej drużynie ChKS-u, ściągnął też inne z różnych klubów z okolic Łodzi. Pracując przez cztery lata, awansował do drugiej ligi.

W pewnym momencie zaczęło się coś psuć w naszym małżeństwie, pomyślałam, że zakończę karierę. Wtedy zaproponowano mi przejście właśnie do ChKS-u. Pomyślałam: „Dobrze, to przynajmniej na treningach będziemy razem, wrócimy do domu o tej samej porze”. Wcześniej było tak, że ja wyjeżdżałam ze Startem, a mąż ze swoją drużyną, dziecko było na treningu albo ze mną, albo z nim. A tak mogliśmy być razem. Przez trzy lata grałam w ChKS-ie.

W pierwszym roku nie udało nam się awansować, ale w trzecim sezonie awansowałyśmy do pierwszej ligi. Mało tego! Od razu, jako beniaminek, zdobyłyśmy mistrzostwo Polski. To był ewenement!

Jak wspomina pani trenerów reprezentacji z czasów swojej gry?

Najpierw prowadził nas Stanisław Poburka, potem Benedykt Krysik – odszedł z nie wiadomo jakich powodów, byłam wtedy na urlopie macierzyńskim. Po Krysiku przez rok był jeszcze Gwidon Grochowski, ale on się nie sprawdził. A później nastał Zygmunt Krzyżanowski, wspaniały człowiek i trener.

Wielokrotnie miałyśmy go dość przez jego perfekcjonizm. Nie zlecił nam wykonania ćwiczenia, dopóki sam go nie przetestował. O późnych godzinach chodził na salę gimnastyczną. Zdarzało się, że spałam w pokoju obok i słyszałam przez ścianę, jak wieczorami, a nawet nocami, ćwiczy na steperze. Był wspaniałym fachowcem. Wypełniał nam również czas wolny pomiędzy treningami – do tego stopnia, że nie było czasu pójść do toalety czy napić się kawy na spokojnie.

Podobno dawał paniom także zagadki logiczne?

To prawda, różne krzyżówki, kalambury. W ten sposób wzbudzał rywalizację. Odnotowywał skrupulatnie wyniki, wieszał je na drzwiach, więc po zajęciach leciałyśmy sprawdzić, komu poszło najlepiej. Z perspektywy czasu wydaje się to zabawne, ale trenerowi zależało na rozwoju naszego myślenia, rozwoju spostrzegawczości, refleksu.

Krzyżanowski był niesamowity! Rankami na dzień dobry organizował zawodniczkom skoki do basenu do zimnej wody. W Wiśle kazał nam chodzić na zewnątrz balustrady na mostku – chciał nas uodpornić na strach, przełamywał w nas bariery. Pamiętam też sytuację z Bydgoszczy, gdy byłyśmy w ośrodku Zawiszy. Tam na sali znajduje się balkon, a pod nim leżała sterta materacy – na sali ćwiczyli tyczkarze i korzystali z nich. Krzyżanowski wpadł na pomysł, żebyśmy z balkonu skakały na materace!

To rzeczywiście ekstremalne pomysły.

Tak. Jego pomysły były dość niekonwencjonalne. Był matematykiem, a ja osobiście bardzo lubiłam te jego zagadki. Prowadził reprezentację kobiet w latach 50. i później w 70.

Mąż przejął kadrę po Adamie Żelaznym w ’75 roku i pojechaliśmy razem na mistrzostwa Europy w Jugosławii. Nie chciał zostać posądzony o to, że gram w reprezentacji z powodu układów, jako żona trenera, więc traktował mnie bardzo rygorystycznie. Niestety wyjazd zakończył się bez medalu.

Podobno zawodniczki przychodziły do Andrzeja Niemczyka i mówiły, że nie w porządku panią traktuje.

Tak było. Dziewczyny nie mogły tego znieść, prosiły go, żeby tak nie postępował. Jednak kryzys między nami się przez kolejne lata pogłębiał. W tamtym czasie miałam też bardzo ciężko chorego tatę. Mąż nie wspierał mnie w tej trudnej rodzinnej sytuacji. Za to dawał mi ostro popalić na obozach. Nie było lepiej też na turnieju przedolimpijskim w styczniu ’76 roku w Niemczech, w Heidelbergu. W tych trudnych dla mnie chwilach zdobyłam dwa miesiące później złoty medal z ChKS-em, ostatni w historii moich występów w polskiej lidze. Niestety tata zmarł w kwietniu ’76 roku i postanowiłam, że z Andrzejem się rozstajemy. Tamte obozy przeważyły szalę. Po pogrzebie poprosiłam go, żeby się wyprowadził. Zostałam sama z kilkuletnią córką.

To musiał być trudny moment, zwłaszcza że już za chwilę miała pani wyjechać za granicę.

W ogóle nie planowałam wyjazdu do Włoch. Nawet nie wiedziałam, że zawodniczki mogą wyjeżdżać. W przypadku kobiet obowiązywał limit 33 lat. W maju zadzwoniła do mnie Krysia Litwin, koleżanka z wrocławskiej Odry, bardzo miła dziewczyna. Zakończyła właśnie grę we Włoszech, wróciła do Polski. Widocznie Włosi poprosili ją, żeby znalazła kogoś na swoje miejsce. Spytała mnie: „Barbara, nie chciałabyś wyjechać do Włoch?”. Wahałam się, byłam zagubiona, nie wiedziałam, co zrobić. Zaryzykowałam: „To niech przyjadą ci Włosi”. Tak się stało i zgodziłam się na wyjazd. Jeszcze w czerwcu miałam operację na przepuklinę udową. Nie była zbyt duża, ale musiałam ją usunąć, żeby się nie powiększała. W październiku rozegrałam ostatni mecz z ChKS-em i pod koniec października wyjechałam.

Barbara Hermel-Niemczyk z wnuczką
Fot. Marian Zubrzycki

Jakie to było przeżycie: znaleźć się nagle, i to po dramatycznych perypetiach osobistych, we Włoszech? Jak wyglądały pierwsze miesiące pobytu w Lombardii?

Byłam zaznajomiona z Zachodem, bo jeździłyśmy z reprezentacją na liczne turnieje do Europy Zachodniej. Z klubami wyjazdy były rzadsze, chyba że brało się udział w Pucharze Zdobywców Pucharów.

Pamiętam, że jak sierota stałam na lotnisku, nikt po mnie nie wyszedł. Zaczęłam się zastanawiać, co robić. Po włosku nie mówię, nikogo nie znam. Ale patrzę, jakaś banda leci w moją stronę. Okazało się, że cały zespół przyjechał po mnie na lotnisko! Za półtorej godziny miałyśmy mecz w Bergamo, a odbierały mnie z Mediolanu, 70 kilometrów od Bergamo, więc od razu pojechałyśmy na salę. Na miejscu czekał już na mnie strój z numerem osiem, bo grałam całe życie z ósemką.

To wzruszające, piękne powitanie.

Tamtego dnia wzięłam udział w rozgrzewce, ale nie grałam z braku odpowiednich dokumentów. Ale w następnym tygodniu zaczęłam już walkę z zespołami włoskimi jako pełnowartościowa zawodniczka.

Jak wyglądała pani codzienność we Włoszech?

Mieszkałam z dwiema Włoszkami. Pomogły mi odnaleźć się w nowym środowisku, uczyły mnie języka, zadawały mi lekcje. Studiowały w Mediolanie, codziennie rano jeździły na zajęcia, wracały po obiedzie, wieczorami miałyśmy treningi. Z Polski zabrałam książki do nauki włoskiego, później dziewczyny mnie odpytywały. Byłam dla nich jak mama, bo dziewczyny miały po 19, 20 lat, a ja – 33.

Zdobyłyśmy mistrzostwo Włoch i wróciłam do Polski. Myślałam, że będę tam jeden sezon, a ostatecznie rozegrałam siedem sezonów. Przyjeżdżałam do Polski w maju, wakacje spędzałam z córką, a w październiku lub listopadzie wracałam do Włoch. Dopiero po siedmiu latach, w ’83 roku, wróciłam na stałe do kraju.

Kiedy zorientowała się pani, że będzie miała pani kontynuatorkę?

Trudno powiedzieć. Umknął mi ten okres, kiedy córka zaczęła grać w siatkówkę, bo do Włoch wyjechałam bez niej. Małgosia szła do pierwszej klasy. Gdybym wiedziała, że będę grała tyle sezonów za granicą, zabrałabym córkę ze sobą. Spodziewałam się, że wyjeżdżam tylko na rok.

W każdym razie Małgosia była wysoka, miała też doskonałą panią od WF-u.

Babcia, która się nią opiekowała, chodziła z nią na basen, na łyżwy. Córka zaczęła grać pod okiem męża mojej koleżanki, trenera Bronka Jaworskiego, który zajmował się siatkówką w Budowlanych. To było jeszcze w szkole podstawowej, a gdy wróciłam na stałe do Polski, Małgosia kończyła ósmą klasę. Nie śledziłam więc jej losów jako zawodniczki przez prawie cały okres podstawówki.

Po powrocie dostrzegła pani, że córka jest gotowym materiałem na siatkarkę?

Tak. Poza tym chciała grać, nikt jej tego nie bronił. Tylko od niej zależało, czy zdecyduje się na karierę zawodniczą, czy nie. Miała w domu zapewnione warunki do tego, by zacząć karierę.

Do rozmowy włącza się Małgorzata Niemczyk, córka, złota medalistka mistrzostw Europy w 2003 roku.

Małgorzata Niemczyk: Z mojej perspektywy to zupełnie inaczej wygląda. Nigdy nie widziałam innych dyscyplin. Od najmłodszych lat ciągle byłam na hali sportowej i obserwowałam treningi, bawiąc się, podając piłki, odbijając piłkę w wolnych chwilach z „ciotkami”, czyli koleżankami mamy. To był jedyny sport, który poznałam w najmłodszych latach. Babcia, która opiekowała się mną, gdy mama grała we Włoszech, nauczyła mnie jeszcze pływać, pilnowała tego mama, bo chciała w ten sposób nadrobić swoje braki sportowe. Pamiętam, że przez dwa lata, tydzień w tydzień, babcia chodziła ze mną na zajęcia pływackie. W wolnym czasie prowadziła mnie też na łyżwy i po prostu zachęcała mnie do uprawiania sportu, pozwalała mi wychodzić na podwórko, zachęcała do udziału w zawodach sportowych i do oglądania sportu w telewizji. Chyba od niej nauczyłam się rozpoczynać lekturę gazety od części sportowej. Z perspektywy lat mogę mieć żal do rodziców – i do jednego, i do drugiego, szczególnie do ojca – o to, że nie zadbali w ogóle o mój rozwój siatkarski oraz o prawidłowy rozwój koordynacji ruchowej. Przez całą karierę musiałam walczyć z dużą liczbą ułomności ruchowych.

Natomiast dzięki mamie rozwinęłam w sobie myślenie siatkarskie. Towarzysząc jej całe życie na hali, kątem oka obserwowałam, co się dzieje na treningu, na meczu, na boisku. W domu zawsze mama rozmawiała ze mną o szczegółach siatkarskich. Gadałyśmy o jej meczach, które rozgrywała we Włoszech, szczególnie gdy jeździłam do niej na ferie. Miała ze mną ciężko, bo musiała czasami akcja po akcji omówić mecz i wyjaśnić, dlaczego zagrała tak, a nie inaczej, dlaczego jej drużyna nie wygrała. Mama tłumaczyła mi przebieg treningów, pytałam, dlaczego wykonują konkretne ćwiczenia i czemu one służą.

Później w ten sam sposób analizowała moje mecze i treningi. Tłumaczyła, które momenty były kluczowe w setach, gdzie zawaliłyśmy. Po powrocie z Włoch była na wszystkich moich meczach, w późniejszej karierze towarzyszyła mi zawsze w tak zwanych meczach ważnych. To dzięki niej potrafiłam czytać siatkówkę. Inni zawsze mawiali, że wyssałam tę dyscyplinę z mlekiem matki.

Mama udzielała porad na bieżąco nie tylko mnie, ale też wszystkim moim koleżankom. W trakcie całej mojej kariery sportowej dawała mi duże wsparcie i zapewniała swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. Jeśli czekał mnie trudny mecz, a mama przyjechała go oglądać, wiedziałam, że wygram.

Małgorzata Niemczyk z mamą Barbarą Hermel-Niemczyk
Fot. Marian Zubrzycki

Barbara Hermel-Niemczyk: Prosiła: „Mamo, przyjedź na mecz”. Z Łodzi kursowałam więc po całej Polsce – do Szczecina, Poznania, Andrychowa, na wszystkie ważne mecze. Pojechałam nawet dwukrotnie do Włoch, pierwszy raz na mistrzostwa Europy juniorek w ’88 roku, a drugi na finał Pucharu Zdobywców Pucharów w ’94.

Małgorzata Niemczyk: Mama, będąc kierownikiem drużyny Startu w Łodzi, była na prawie wszystkich juniorskich meczach oraz na początku seniorskiej kariery. W pewnym momencie nieświadomie zaczęłam słuchać poleceń mamy, gdy siedziała na trybunach lub na ławce przy boisku. Mama mówiła „plas” i ja z automatu wykonywałam „plas”. Krzyknęła „prosta”, to atakowałam po prostej. Gdy wiedziała, że ktoś kiwa z drugiej strony, krzyczała „kiwka” – i biegłam obronić tę piłkę. Dla juniorskiej drużyny te podpowiedzi były normalnością. Ale w seniorskich ekipach było podobnie. Początkowo nikt z drużyn nie reagował na głos mojej mamy. Również w dalszej karierze wychwytywałam jej głos nawet z trybun, z tłumu. Czasami koleżanki w czasie przerwy w meczu odwracały się do niej i żartowały: „Już wystarczy tego podpowiadania Gośce!”. Nie miały o to pretensji, raczej chciały powiedzieć między słowami: „To niechże jeszcze nam pani popodpowiada!”. Ale ten głos wyłapywałam tylko ja. To była nasza siatkarska nić.

Można powiedzieć, że była pani siódmą zawodniczką na boisku.

Barbara Hermel-Niemczyk: Sami trenerzy potem dopytywali: „Czy mama przyjedzie dzisiaj na mecz?”, a Małgosia ich uspokajała: „Tak, już jest w drodze”.

To niesamowicie piękna historia.

Barbara Hermel-Niemczyk: Dzięki temu czułam się potrzebna, poza tym chciałam śledzić karierę córki. To wszystko wyszło spontanicznie, nie przypuszczałam, że gdy powiem „plas”, Małgosia to zrobi.

Małgorzata Niemczyk: I że w ogóle to usłyszę.

Barbara Hermel-Niemczyk: Nie zdawałam sobie sprawy, że ona mój głos wyłapuje.

Małgorzata Niemczyk: Nawet wtedy, gdy było wielu kibiców na trybunach!

Jakie to uczucie widzieć, że córka brązowej medalistki igrzysk olimpijskich sięga po złoto mistrzostw Europy?

Barbara Hermel-Niemczyk: Byłam dumna z tego, że jest tam Gośka, że gra dobrze. Może jedynie nie była na boisku wykorzystywana tak, jak powinna być. Poza tym Andrzej więcej od niej wymagał, tak samo jak wcześniej ode mnie.

Powtarza się historia z Andrzejem Niemczykiem. Trudna dla pani, trudna też dla pani Małgorzaty.

Barbara Hermel-Niemczyk: Momentami byłam na niego wściekła, a przed drugimi mistrzostwami, na które nie zabrał Gosi, nawet nie powiem, co o nim pomyślałam. Był tak samo niesprawiedliwy dla Małgosi jak dla mnie. Innym pozwalał na więcej i od innych wymagał mniej.

Zazdrości pani mamie tego, że była na igrzyskach olimpijskich i przywiozła brąz?

Małgorzata Niemczyk: To jest moje niespełnione marzenie. Mam bardzo duże pretensje do taty, bo najbliżej spełnienia swojego marzenia byłam w kwalifikacjach olimpijskich w Baku. Kazał nam dla lepszej układanki w turnieju przegrać mecz z Azerkami i wystawił mnie w szóstce, żebym przegrała mecz. To było dla mnie coś potwornego.

Plan się zrealizował w pierwszej części, ale reszta nie zadziałała, bo przegrały panie później z Turczynkami…

Małgorzata Niemczyk: …i wszystko się zawaliło.

Powróćmy do brązowej reprezentacji olimpijskiej z ’68 roku. Wraz z koleżankami, które zdobyły brąz także cztery lata wcześniej, utrzymują panie bliskie relacje.

Barbara Hermel-Niemczyk: Przez dłuższy okres to były sporadyczne kontakty, jak to w każdym zespole. Każda z nas założyła rodzinę, niektóre dziewczyny wyjechały z mężami na kontrakty zagraniczne. Poza tym zawsze w większym gronie tworzą się grupy i grupki, więc po zakończeniu kariery utrzymywałyśmy kontakt głównie z najbliższymi koleżankami.

Dopiero bodajże w ’88 roku, po 20 latach, przy okazji którejś rocznicy Wisły Kraków, Józia Ledwig zorganizowała nasze spotkanie. Pierwsze po latach w kompletnym gronie. Od tego momentu spotykałyśmy się na piękny weekend każdego roku, dziewczyny przyjeżdżały z mężami. Bardziej się ze sobą zżyłyśmy niż wtedy, gdy grałyśmy w drużynie!

Czy wymieniacie się uwagami na temat współczesnej siatkówki?

Barbara Hermel-Niemczyk: Ja nadal oglądam siatkówkę, chodzę na mecze, a Krysia Czajkowska jest najbardziej z nas zaangażowana, przez dłuższy czas była trenerem. Właśnie z nią często rozmawiam o siatkówce. Krytykujemy zawodniczki, ale i doceniamy ich pracę. Z innymi dziewczynami raczej nie rozmawiamy o sporcie. Jeszcze tylko ze świętej pamięci Halinką Aszkiełowicz-Wojno toczyłyśmy dyskusje na ten temat.

Barbara Hermel-Niemczyk

(ur. 13 listopada 1943 r. w Łodzi)
Jedna z najwybitniejszych rozgrywających i jedna z najbardziej utytułowanych zawodniczek w historii polskiej siatkówki. Związana z łódzkimi drużynami Start i ChKS Komunalni, a także z licznymi klubami ligi włoskiej.
W barwach Startu Łódź zdobyła cztery tytuły mistrza Polski (1968, 1971, 1972, 1973), wicemistrzostwo (1970) i trzy brązowe medale krajowych mistrzostw (1966, 1967, 1969). Dwa razy grała ze Startem w finałach Pucharu Europy (1972 – 4. miejsce, 1973 – 3. miejsce).
W 1976 r. wywalczyła mistrzostwo Polski z drużyną ChKS Komunalni, stworzoną przez jej ówczesnego męża Andrzeja Niemczyka.
W latach 1964–1976 wystąpiła w 172 meczach reprezentacji narodowej. Na igrzyskach olimpijskich w Meksyku w 1968 r. zdobyła brązowy medal. Figuruje też w dokumentach jako medalistka igrzysk w Tokio (1964) – należała do dwunastki zgłoszonej na olimpijski turniej, jednak do Japonii pojechało tylko 10 siatkarek, a miejsca dwóch pozostałych zajęli działacze. Trzykrotnie uczestniczyła w mistrzostwach Europy (1967, 1971, 1975), z których dwa razy wróciła z medalem: w 1967 r. z Turcji – ze srebrnym, a w 1971 r. z Włoch – z brązowym. Brała udział w mistrzostwach świata w Meksyku (1974, 9. miejsce). Sukcesy odnosiła też w lidze włoskiej. Z Alzano Lombardo została mistrzynią Włoch w 1977 r. i grała w turnieju finałowym Pucharu Europy w 1978 r. (4. miejsce). Należała także do drużyn z Bergamo, Reggio Emilia, Fano i Cenate Sotto. Po powrocie do Polski przez wiele lat była kierowniczką drużyny łódzkiego Startu.
Ukończyła VII Liceum Ogólnokształcące w Łodzi, z zawodu jest nauczycielką.
Wybitną siatkarką była też jej córka Małgorzata Niemczyk, która w 2003 r. zdobyła tytuł mistrzyni Europy.