Sport się skończył – i do widzenia, nie ma go. Wolę normalne życie
Rozmowa z Marią Golimowską
Urodziła się pani w Lachowie koło Kolna.
Tak, siedem lat przed wybuchem wojny. To była wspaniała wieś, tuż za nią Prusy Wschodnie. Dzielił nas kilometr od granicy. Przechodziło się przez rów z wodą. Chodziłyśmy tam, a dziewczyny z Mazur do nas. Mówiły po polsku, słabo, ale można było się dogadać.
We wsi stały olbrzymi kościół i plebania. Działały trzy sklepy, straż ogniowa, posterunek policji, mleczarnia, piekarnia z bułkami, sklep z wędlinami. O wszystko dbał dziedzic, Choynowski się nazywał. Z dzieciństwa pamiętam boisko do siatkówki. Podawałam piłki tym, którzy grali.
Jako kilkuletnia dziewczynka?
Tak, miałam 3–4 latka. Brat mojej mamy był wojskowym i gdy przyjeżdżał do nas na urlop, przywoził mi piłki. Żadnych lalek, misiów, tylko piłki. Bez przerwy grałyśmy z dziewczynami, czy to w dwa ognie, czy po prostu odbijałyśmy o ścianę. Można powiedzieć, że piłka prześladowała mnie od wczesnego dzieciństwa.
Co jeszcze pamięta pani z atmosfery wsi?
Byłam jedynaczką. Ojciec z zawodu stolarz, a mama krawcowa. Rodzice się wybudowali, mieli ładny dom, ogród i sad. A ponieważ byłam sama, uwielbiałam duże rodziny. Jeśli gdzieś krzątało się dużo dzieci, lgnęłam do nich. Od małego byłam towarzyska dziewucha. Przed wojną przedszkole znajdowało się w remizie strażackiej. Nie karmiono nas, trzeba było przynosić swoje posiłki. Mama dawała mi woreczek z jedzeniem, pamiętam to jak dziś, brałam go i szłam do remizy do przedszkola. A dzieci wszędzie było pełno, bawiły się w lesie, na ulicy.
Poszłam do szkoły w wieku sześciu lat. Od małego ojciec wtykał mi książki, przynosił je od dziedzica. Pamiętam, że pierwsza, którą przeczytałam, to była nowelka Za chlebem Sienkiewicza. Płakałam przy niej, tak smutno się kończy. Po wojnie ojciec stwierdził, że w Lachowie jest niski poziom nauczania, i postanowił, że wyśle mnie do innego miasta, do Ełku.
Brat mojej babci pracował na poczcie, mieszkałam u niego. Skończyłam w Ełku szkołę powszechną. Wtedy ojciec powiedział tak: „No dobra, skoro skończyłaś szkołę, to nie wracaj do Lachowa”. Załatwił mi internat i liceum pedagogiczne. Miałam wspaniałego nauczyciela sportowego, pana Michała Tumiłowicza. Młodzież niesamowicie go lubiła. Był żołnierzem. W Ełku działała duża jednostka wojskowa i jak Tumiłowicz wrócił z Zachodu, to zaczął pracę właśnie w szkole. To on stworzył drużynę siatkówki. Kiedyś przyjechała do nas drużyna studentek z warszawskiego AWF-u i myśmy wygrały!
To musiała być sensacja.
Tak. Akurat nasz nauczyciel leżał w szpitalu i specjalnie poszłyśmy do niego, żeby się pochwalić.
Czy to właśnie ten nauczyciel zaszczepił w pani miłość do siatkówki?
Myślę, że tak, bo wszystko zorganizował. Stworzył drużynę, uczył nas grać.
Kiedy się pani zorientowała, że wyróżnia się pani spośród koleżanek?
Raczej nikt nie liczył na to, że będzie z tego coś więcej. Miałam przykaz, by skończyć szkołę, bo dostałam skierowanie do pracy jako nauczycielka w Grajewie.
Mnie cały czas wojsko pomagało. Zorientowali się, że mam talent sportowy, i wysyłali mnie na spartakiady wojskowe. Biegałam i skakałam, rzucałam nawet dyskiem. Usłyszał o mnie generał z okręgu warszawskiego. Tak się mną zainteresował, że przyjechał do naszego liceum, zabrał wszystkie papiery i powiedział tak: „Zapisałem cię na naszą warszawską akademię fizyczną. Będziesz nas reprezentowała”. Nie miałam nic do gadania.
Cieszyła się pani opinią wszechstronnej zawodniczki, żywego srebra. To znaczy, że mogła pani z powodzeniem uprawiać również inne dyscypliny. Rozważała pani to?
Zachęcano mnie do innych dyscyplin. Jak odbywała się spartakiada wojskowa, trenowałam biegi. Nieopodal mieszkała biegaczka, to z nią trenowałam.
Chodziłam na zajęcia lekkoatletyczne. Gerard Mach wtedy trenował. Pamiętam, że szkolił mnie w rzucie dyskiem, choć on sam specjalizował się w płotkach. Skakałam również wzwyż i w dal. Któregoś razu wygrałam rower, ale nie kojarzę już, w której dyscyplinie. Zawiozłam go ojcu do Lachowa.
Rodzice byli dumni z pani kariery?
Nie wiem, nigdy się tym nie chełpili. Chyba traktowali to jako coś normalnego. Ojciec był mądrym facetem, jeździł do Łomży, gdzie mieszkała cała jego rodzina, i tam się uczył. Mam pamiątkę po nim – drewniane pudełko, bardzo ładne, malowane. Zawsze się dziwiłam: „Boże, jak on to robi?”. Przecież to jest tak trudne, żeby zrobić zamykane pudełko, politurowane. I jeszcze mam po nim szablę. Bardzo lubię starocie, od zawsze mnie pociągały. Od babci wzięłam tapczan i szafę.
Różne źródła przedstawiają panią jako Marię albo Mariannę. Z czego bierze się ta różnica?
Bo w dowodzie mam wpisane „Marianna”. Mało tego! Jako datę urodzenia podano 20 sierpnia, a powinno być 28 sierpnia. Ale już się nie dopominałam, w nosie to mam.
Dla bliskich zawsze byłam Marią. Z kolei w siatkówce nazywano mnie „Ruda” z powodu koloru włosów.
Miała też pani pseudonim „Koral”. Skąd się wziął?
To zbieg okoliczności. Raz opowiadałam dziewczynom, że facet do jakiejś dziewczyny mówił „Koral”, i jakoś to się przyjęło.
Karierę zawodniczą wspominam bardzo mile. To były cudowne lata. Wtedy nie było pieniędzy w sporcie. Siatkówka to był biedny sport. Jak jechałyśmy na Zachód, a tam było pełno wszystkiego, to nie miałyśmy na nic pieniędzy. Brałyśmy ze sobą rzeczy z Polski, żeby je sprzedać i móc coś kupić. Pamiętam, że do Paryża woziłyśmy kryształy. Sprzedawałyśmy je, były z tego grosze.
Do dziś pamiętam szok, gdy byłyśmy w Paryżu po raz pierwszy. Poszłyśmy do takiego wielkiego sklepu i pierwsze, co mnie zdumiało, to papier toaletowy! Boże kochany, takie były piękne, przeróżne kolory, a nie tylko szare jak u nas.
Po przyjeździe do Warszawy została pani zawodniczką Legii i wkrótce powołano panią do reprezentacji.
To była druga połowa lat 50. Zagrałam wtedy swój pierwszy mecz w kadrze. Dobrze go pamiętam. Grałyśmy na Skrze, nie na podłodze, tylko na korcie. A potem to już samo się potoczyło. Ściągnięto mnie do Lublina. Grałam tam przez rok czy dwa lata, mieszkałam w hotelu. Potem wróciłam do Warszawy, do Legii. Odtąd koniec, żadnych więcej wyjazdów klubowych.
Pierwsze sukcesy reprezentacyjne przyszły w miarę szybko, bo już w ’56 roku wywalczyły panie brąz na mistrzostwach świata w Paryżu. Kilka lat później czwarte miejsce w mistrzostwach świata w Rio i brązowy medal mistrzostw świata w Moskwie.
W Rosji to nawet zajęłam pierwsze! Przy okazji mistrzostw odbywały się wybory miss, a ja zostałam miss elegancji. Doceniono, że ładnie się ubierałam, dobrze wyglądałam. Jak człowiek był młody, to starał się ładnie prezentować.
Jak wspomina pani te wyjazdy? Pobyt w Rio de Janeiro to musiało być przeżycie!
Rio to pięknie położone miasto. Tamten wyjazd traktowałyśmy naturalnie, bo przecież musimy grać, musimy się starać. Zaprosili nas dwaj faceci, oprowadzili po mieście. Byłyśmy na wzgórzu, na którym stoi Statua Chrystusa Zbawiciela. Poszłyśmy na kawę na Copacabanę. Było tam pięknie, wszyscy pogodni, kawiarni od groma. Pojechałyśmy też do sklepu, żeby kupić materiały na sukieneczki. Każdym drobiazgiem człowiek się cieszył. Bo w Polsce smutno było, a tam po prostu wesoło.
Miała pani wielu trenerów.
Mój pierwszy był z Gdańska. Sukcesy siatkarskie zawdzięczam jednak Zygmuntowi Krzyżanowskiemu. To był niezwykły szkoleniowiec. Zajmował się nie tylko kwestiami sportowymi, kondycyjnymi. Zawdzięczam mu dużo więcej. Kazał zawodniczkom rozwiązywać szarady. Pisałyśmy też opowiadania, różne hasła, na przykład: „Od pokoju do pokoju niech brzmi hasło »mniej napoju«”. Albo zapisywał na tablicy wyrazy i musiałyśmy je zapamiętywać. Potem je zmazywał i sprawdzał, kto ile zapamiętał. Był bardzo ciekawym facetem. Ceniłam go sobie najbardziej ze wszystkich trenerów, a oprócz niego Stasia Poburkę.
Trenera reprezentacji, w której występowała pani w ’64 roku.
Przyjaźniliśmy się, miał kolegę na sąsiedniej ulicy.
Jak pani wspomina wyjazd na igrzyska w Tokio?
Radośnie! Przy okazji byłam w Szanghaju i w Pekinie. Różnica między tymi miastami to niebo a ziemia. Pekin wyglądał wtedy jak biedna wiocha, a Szanghaj to piękne miasto, typowo zachodnie. W ogóle myśmy się tam zgubiły. Poszłyśmy z koleżanką kupić coś dla dzieci. Reszta osób odjechała samochodem, a myśmy zostały. Pamiętałyśmy nazwę hotelu, wzięłyśmy rikszę i udało nam się wrócić.
W każdym razie było fajnie. Cieszyłam się, że można pojechać, zwiedzić świat. To była radość. Nie to, że jakiś interes czy pieniądze, ale samo to, że się gdzieś jedzie.
Jak wyglądała podróż do Tokio? Pamięta ją pani?
Myśmy tak się przyzwyczaiły do lotów samolotem, że nie robiło to już na nas wrażenia.
Japonki, gospodynie igrzysk, były poza konkurencją.
Tak, załatwiły nas zagrywkami. One były okropne, nikt z Europy nie umiał odbierać tych zagrywek. I tak podziwiano nas za to, żeśmy wygrały jeden set.
I to jeszcze, kiedy cesarz patrzył. Pamięta pani cesarza?
No pewnie! Po meczu zaproszono nas nawet do studia telewizyjnego na wywiad. Poszłyśmy we cztery.
Występ w Tokio był w pewnej mierze zwieńczeniem pani kariery reprezentacyjnej. Była pani tą zawodniczką, która rozpoczęła erę kobiecej siatkówki w Polsce.
Dobry to był czas, naprawdę. Wiele było wśród dziewczyn talentów siatkarskich.
Panowie musieli na swój moment czekać dużo dłużej. Jest pewna niesprawiedliwość w tym, że pamięta się sukces drużyny Wagnera, która zdobyła złoto olimpijskie, a o paniach rzadziej się wspomina?
O chłopach zawsze więcej piszą. Z Wagnerem się przyjaźniliśmy. Po tym, jak rozwiódł się z Danką Wagnerową, przez rok mieszkał u mnie z synem. Jestem chrzestną Grzegorza. On uczęszczał tu do szkoły, a ja chodziłam na wywiadówki. Wagner nie miał gdzie mieszkać, więc mówię mu: „Słuchaj, jest pokój wolny, przyjdź i mieszkaj”.
Jakim był lokatorem?
Takim jak to Jurek. Był szorstki, ale mimo wszystko sympatyczny. Wielu ludziom nie dawał się polubić.
Ale pani się z nim przyjaźniła.
Tak. Lubiłam też Dankę. Zanim się rozwiedli, chodziliśmy do nich na imieniny, a oni do nas. Ludzie wtedy często się spotykali. Jak kadra grała, tu, przy Wojskowej Akademii Technicznej, to cała drużyna i wszyscy dziennikarze bawili się u mnie.
Chociaż, jak się nad tym zastanowić, to nie nawiązałam długotrwałych, wielkich przyjaźni w siatkówce. Nie wiem, od czego to zależy. Miałam za to przyjaciółki, z którymi nie umiałam się rozstać, ale one nie były związane ze sportem. Na ulicy nieopodal mieszkali znajomi, którzy już nie żyją. Ich córka zrobiła mi przed ostatnimi świętami choinkę, wszystko przyniosła na wigilię, zaprosiła też do siebie na kolację. Miałam to szczęście, że trafiałam na osoby, z którymi traktowaliśmy się jak rodzina.
Czyli w czasie pandemii nie była pani samotna dzięki przyjaźniom sprzed lat.
A skąd! Jedna sąsiadka ma 20-letnią dziewczynę, która opiekuje się mną, mówi do mnie „ciocia”. Wciąż przychodzi, dzwoni i pyta, czy czegoś nie potrzebuję. Nie muszę chodzić do sklepów, bo robi mi zakupy. Z kolei koleżanka mojej córki Małgosi mieszka na drugiej ulicy. Była dzisiaj u mnie na kawie, choć to młoda dziewczyna.
Dzięki temu i pani czuje się młodziej?
Młodzi lubią do mnie przychodzić. Palimy świeczki, łykniemy sobie kieliszek z sokiem malinowym albo pigwowym. Lubię te dziewczyny. Bo ja w ogóle lubię ludzi, naprawdę. Jak siedzę sama, to, Boże kochany, głupieję. Zaraz biorę telefon i dzwonię, żeby z kimś pogadać.
Z siatkarek najbardziej byłam zaprzyjaźniona z Krystyną Jakubowską. Telefonujemy do siebie, a kiedyś odwiedzała mnie często, zwłaszcza jak mąż miał trudne czasy, wsadzili go do ciupy w ’71 roku. Wracał z Neapolu razem z koszykarzami Legii, z Włodzimierzem Tramsem, który był jednym z najlepszych zawodników w Europie. Zatrzymali ich na Dworcu Gdańskim, zabrali trochę złota przywiezionego z Zachodu i zamknęli.
Trams został dożywotnio zdyskwalifikowany i skazany na pięć lat więzienia, pani mąż na rok. Historycy mówią, że to była operacja SB przeciw wojskowym z Łazienkowskiej.
Ja nie wiem, w każdym razie to było straszne. Przecież wtedy wszyscy sportowcy coś przywozili z zagranicy! A trafiło na nich. Kiedy było mi ciężko, Krystyna często przychodziła. Miałam pół etatu w Legii, to zabierała mnie, odwoziła, bardzo serdeczna dziewczyna. Ma córkę, która urodziła dziecko, i Krysia zajmuje się swoją rodziną.
Męża poznała pani w Legii?
Nie, poznaliśmy się na spartakiadach wojskowych. Było tam oczywiście wojsko i my, cywile. Myśmy się przyjaźnili. W końcu sobie myślę: „Kurczę, poznaniak, oszczędny, a mówi się, że poznaniacy to wspaniali chłopcy. Może się nada”. I wybrałam go. Ale mąż to też wieloletni legionista.
Jakim trenerem był Stanisław Poburka?
Przede wszystkim był wspaniałym człowiekiem, powszechnie lubianym. Do tego bardzo delikatny, nie podnosił głosu. Krzyżanowski był inny. Taki prawdziwy trener – jest on i są zawodniczki. Ale również go lubiano.
A Poburka był wyciszony, do wszystkich grzecznie się zwracał. Bardzo go lubiłam, bardzo.
Po nim przyszedł Krysik, który nie chciał pani w reprezentacji.
Nie mam z nim dobrych wspomnień. Wiem, że umarł niedawno. Od początku nie przepadał za mną. Postanowił usunąć mnie z reprezentacji i w końcu mu się udało. Chciałam jechać do Meksyku, fajnie zakończyłabym karierę. Ciągle byłam sprawna, nie miałam żadnych kontuzji. A on mnie odrzucił. Wtedy zaszłam w ciążę.
Dość późno?
Tak. Powtarzam zawsze, że siatkówka tak mnie zajęła, że nie miałam czasu na dzieci. A ja lubię maluchy! Gdybym nie uprawiała sportu, to miałabym sporą gromadkę. Moja babcia urodziła sześcioro dzieci. Uwielbiałam ją, w Lachowie babcia była dla mnie wszystkim. Odbierała porody jako położna. Pytałam ją: „Babciu, czy tobie umarły jakieś dzieci?”. A ona: „Coś ty, dziecko! Żadne dziecko nie umarło”. Kochałam ją nad życie. Boże, tylko czemu ludzie tak wcześnie umierają? Powinni żyć ze 300 lat chociaż.
Czy z perspektywy kogoś, kto wkrótce skończy 89 lat, powiedziałaby pani, że życie upływa za szybko?
Pewnie. Teraz dni lecą jeszcze szybciej. Kiedyś człowiek nie zastanawiał się nad tym, że będzie stary, mniej sprawny. Dziś a to kolano boli, a to coś innego. Jak raz poszłam do lasu, przewróciłam się, karetka przyjechała, dali mi zastrzyki i wszystko wróciło do normy. A uwielbiam chodzić, codziennie łażę po lesie.
Ile kilometrów może pani przejść?
Nie tak dużo, może trzy. W lesie chodzę po ścieżkach. Sąsiadka jest wykładowcą na politechnice, ma dużego psa, więc jak bierze go na spacer, to mnie woła: „Ciociu, idziemy do lasu!”. I o ósmej rano idę do lasu. Potem zachodzę do kiosku po gazetę dla męża, później jeszcze na ćwiczenia, bo ścięgno mi pękło.
Chodzi pani na rehabilitację?
Tak, trzy razy w tygodniu, na masaż.
Lubi pani ćwiczyć?
Bardzo. Jutro też mam ćwiczenia, tylko kolano mnie boli i martwię się, czy dojdę. Ale może do jutra mi przejdzie. Bardzo lubię te różne wyciągi, w ogóle mi to nie przeszkadza. Gdyby nie urazy, to nogi miałabym zupełnie sprawne.
Po zakończeniu kariery sportowej pracowała pani jako nauczycielka.
Tak, w przedszkolu, pięć minut piechotą od domu. To przedszkole było jak rodzina. Któregoś razu dyrektorka Karbinowa przyjęła nauczycielkę bez wykształcenia pedagogicznego. To ja mówię: „Ewa, ja ciebie zastąpię rano, a ty będziesz przychodziła po południu”. Bo rano są różne zajęcia, a po południu dzieci odpoczywają. Do tej pory pamięta, że jej pomogłam. Ma działkę koło Zamościa. Jak tylko pierwsze truskawki się pojawiły, to mi je dała. Pierwsze maliny – też mam. „Niepryskane” – mówi. „Weź, bo zasługujesz na nie”. Znam też pielęgniarkę z Olsztyna. Bez przerwy dzwoni i pyta, jak się czuję. Takie mam przyjaciółki, ale właśnie z czasów po zakończeniu kariery.
To bardzo ciekawe, bo wielu sportowców wraca do swoich sukcesów sportowych i uważa je za najważniejszy etap życia.
A skąd! Sport się skończył – i do widzenia, nie ma go.
Sportowcy często z tęsknotą wspominają karierę – sukcesy, medale, zaszczyty – a później prowadzą normalne życie, w którym trudno im się odnaleźć.
U mnie odwrotnie, wolę normalne życie. Do młodszych mnie ciągnie, oni też lubią do mnie przyjść, wygadać się o tym i o tamtym, ale i mnie posłuchać. Koleżanka córki, która mnie odwiedza, jest w wieku mojej córki, ma 63 albo 62 lata. Nie ma dzieci, mieszka niedaleko, w następnym domu.
Ale spotyka się pani również z młodszymi?
Tak. Dziewczynki od tej mojej znajomej również do mnie przychodzą.
Wielu starszych ludzi uważa, że młodzi są dzisiaj inni, gorsi.
Ależ skąd, wspaniała młodzież! Tak samo kochałam wszystkie dzieci, które uczyłam w przedszkolu.
Czuła się pani spełnioną przedszkolanką?
Każde dziecko uwielbiałam. A te rezolutne to najbardziej! Miałam jedną dziewczynkę niepełnosprawną umysłowo. Do tej pory, jak mnie zobaczy, to podbiega, całuje i ściska. W szkole, w liceum, miałam przyjaciółki, które na przykład nie grzeszyły urodą. Ale trzymałam się z nimi, bo je lubiłam. Przyjaźniłam się z dziewczyną, która nie wyszła za mąż, miała różne problemy. Przychodziła do mnie, ja jej pomagałam. Boże kochany, taki mam charakter, po prostu lubię ludzi.
Próbuję wyobrazić sobie tę kilkuletnią dziewczynkę, która podawała piłki. Musiała być uśmiechnięta jak pani teraz.
Naprawdę od małego uwielbiałam piłki. Przeznaczenie! W tych meczach grali ksiądz, wójt. Jeśli piłka im uciekła tam, gdzie stałam, od razu biegłam, by im podać. Nigdy nie bawiłam się lalkami, tylko piłką. Ojciec raz zrobił mi kołyskę dla lalki, a ja mu mówię: „Tata, ale ja nie lubię lalek”.
Maria Golimowska
Wieloletnia kapitan narodowej kadry, znakomicie rozgrywająca i broniąca siatkarka. Jedna z liderek drużyny olimpijskiej w Tokio. Karierę zaczynała w OWKS-ie Lublin, potem na długo związała się z warszawską Legią. W 1961 r. miała wielki wkład w zdobycie jedynego w historii mistrzostwa Polski wywalczonego przez Legię. Z wojskowym klubem aż 10 razy zdobyła srebrny medal mistrzostw kraju (1955, 1956, 1957, 1962, 1963, 1964, 1965, 1967, 1968, 1969), a także dwa medale brązowe (1970, 1971).
W reprezentacji Polski w latach 1955–1966 rozegrała 182 spotkania. Oprócz brązowego medalu olimpijskiego w Tokio ma w dorobku dwa brązowe medale mistrzostw świata, zdobyte w 1956 r. w Paryżu i 1962 r. w Moskwie, oraz 4. miejsce w Rio de Janeiro w 1960 r. Dwa medale wywalczyła również na mistrzostwach Europy: w roku 1958 w Pradze – medal brązowy, a w 1963 w Konstancy – srebrny.
Jest absolwentką Liceum Pedagogicznego w Ełku.