Jak ktoś wystawiał rękę, tak jak teraz to się robi, trener mówił: „Z jedną ręką to pod kościół”

Rozmowa z Krystyną Krupą

Data urodzenia – ’39 rok – to pewnie częsty powód pytań o wojnę?

W latach 40. moje starsze rodzeństwo chodziło na tajne komplety. Strasznie płakałam i prosiłam mamę, żeby mnie też wysłała do nauki. Miałam wtedy pięć lat, a więc była to już końcówka wojny. Mama mi opowiadała – bo ja tego nie kojarzę – że któregoś razu się rozryczałam i powiedziałam jej: „Starszemu rodzeństwu to opłacasz naukę, a mnie żałujesz kilograma słoniny” – bo taka była opłata dla nauczycielki.

Jako pięciolatka była pani świadoma wartości waluty, którą był kilogram słoniny?

Tak, oczywiście. Dziadek prowadził sklep w Niemirowie, nad Bugiem, zaledwie 500 metrów od granicy sowieckiej. Pięknie położona miejscowość. Mama miała smykałę do handlu, więc też prowadziła sklepik – i przed wojną, i w czasie wojny. Po wojnie pracowała w Społem, aż do emerytury zajmowała się sklepem. To właśnie za sprawą pracy mamy w sklepie wiedziałam, jak ciężko było coś zdobyć w tamtych czasach.

Chodziłam do szkoły niedaleko domu, może 800 metrów. Szkołę, drewnianą, wybudowano w lesie. W czasie mrozów rodzice przekopywali tunel, żeby dało się dojść na lekcje. Zimy były siarczyste, temperatura spadała do minus 20–25 stopni. Ręce stale mieliśmy odmrożone, bo rękawiczki się gubiły, jak to u dzieciaków bywa.

Skończyłam siedem klas, tyle wtedy trwała podstawowa edukacja. W wieku 12 lat pojechałam do Bielska Podlaskiego. Gdy byłam tam parę lat temu, nie poznałam tego miasta. Za moich czasów stały jedynie stare drewniane domy w pożydowskich dzielnicach – bo w Bielsku mieszkało wielu Żydów. W każdym razie mama załatwiła mi stancję i od 12. roku życia byłam poza domem. Dostawałam parę złotych, choć w domu się nie przelewało. Strasznie tęskniłam. Co sobotę jeździłam do domu. Jeśli spóźniłam się na autobus, to leciałam 15 kilometrów piechotą z duszą na ramieniu, bo robiło się ciemno, a trzeba było iść przez las, biegła tamtędy brukowana szosa.

Liceum skończyłam jako 16-latka. Brat studiował już w Gdańsku, starsza siostra mieszkała w Warszawie, bo skończyła AWF, tam pracowała i wyszła za mąż. Gdy brat wracał do domu na wakacje, opowiadał o politechnice, o morzu. Jako dziecko nigdy nie byłam nad morzem, więc z zapartym tchem chłonęłam jego opowieści.

I tak dziewczyna, która uczyła się w Bielsku Podlaskim, wymarzyła sobie, żeby budować okręty?

Czytałam przewodnik poświęcony studiom na poszczególnych uczelniach i niesamowicie spodobała mi się ta wizja. Brat cudnie opowiadał o żaglówkach, statkach, o tym, jak przybijają do portu – a w młodym umyśle wszystko nabiera takich barw, że ho, ho. Pojechałam więc na studia do Gdańska.

Ostatnio rozmawiałam z córką o tym, że często puszcza wnuczki same. A ona na to: „Mamo, to ty nie pamiętasz, że gdy miałam 16 lat, pozwoliłaś mi jechać do Włoch do koleżanki?”. Koleżanka oczywiście ją odebrała, ale po drodze, chyba w Wiedniu, córka miała przesiadkę, musiała sama dać sobie radę. Dziś trudno mi sobie wyobrazić, że się nie bałam, o wnuczki bardzo się zamartwiam. Może wtedy było mniej lęków, a ludzie bardziej życzliwi…

Może mniej mediów, które opowiadały o złych rzeczach.

To też prawda.

Ale to ciekawe, bo to znaczy, że trzecie pokolenie kobiet w pani rodzinie szybko się usamodzielnia.

Mam dwie wnuczki – Maję i Zuzię. Zuzia ma 15 lat, Maja jest dwa lata młodsza. Do szkoły poszły w wieku sześciu lat. Jako dziewczynka byłam bardziej nieśmiała od nich. Nieco więcej odwagi nabyłam dzięki sportowi, gdy zaczęłam grać w czasie studiów w Gdańsku.

Jak zaczęła się pani przygoda z siatkówką?

Zwrócił na mnie uwagę Aleksander Bereśniewicz, znany żeglarz. Był lektorem na politechnice. Trenował też piłkę ręczną i stwierdził, że dobrze sprawdzę się na bramce. Zgodziłam się, ale drażniło mnie to, że człowiek tylko stoi, stoi, stoi, do tego wpuszcza gole. Wolałam ganiać, biegać, strzelać. Koleżanka, która grała w siatkówkę, namówiła mnie, żebym przyszła na trening.

I przyszła pani do Janusza Badory?

Tak. On potrafił omotać każdego, tak barwnie przekonywał, co to można osiągnąć. W końcu zaczęłam chodzić na siatkówkę. Już w szkole średniej próbowałam gry. Oczywiście ona była dość siermiężna i jak przyszłam do Badory, to mi usztywniał rękę, żebym nie zginała jej przy uderzeniu. Sporo było takich nawyków, które potem przeszkadzały.

Krystyna Krupa (stoi pierwsza z lewej) w siatkarskiej drużynie AZS Gdańsk. W jasnym golfie trener Janusz Badora, 1960 r.
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Krupy

Na 80-lecie AZS-u przybył pan Bereśniewicz, już na wózku. I mówi: „Krystyna, ty to mnie zdradziłaś! Dlaczego zrezygnowałaś z tej piłki ręcznej?”.

Odpowiadam: „Panie profesorze, przecież widzi pan, że zdobyłam medale olimpijskie. A gdzie ja bym je zdobyła w piłce ręcznej? Niech się pan cieszy ze mną”. Wtedy przyznał mi rację.

Nie wyobrażałam sobie, że mogę grać w innym klubie niż AZS. Towarzystwo było fajne, na ogół grali studenci i studentki. Na pewno nie trenowaliśmy tak, jak robią to teraz zawodnicy. Kiedyś każdy musiał umieć wystawić, uderzyć, zrobić blok. Siatkówka się zmieniła. Oczywiście była wtedy prostsza, nie było specjalizacji, na boisku trzeba było być wszechstronnym. Myśmy nie trenowały codziennie, zwykle w soboty i niedziele były rozgrywki. Poniedziałki były wolne, od wtorku do czwartku treningi, a w piątek wyjazd na mecz.

W każdym razie siatkówka sprawiła, że nie zaczęła pani budować okrętów.

Tak, byłam stracona dla żeglugi, żadnego okrętu nigdy nie wybudowałam. Ale nie żałuję czasu poświęconego na te studia. Poznałam ciekawych ludzi. Zapraszano mnie na wszystkie uroczystości uczelniane. Przeurocza była nasza grupa.

Pod koniec drugiego roku lub na początku trzeciego jeden z profesorów z teorii mechanizmów szykanował mnie nieco, ponieważ byłam jedyną kobietą w grupie. Jeżeli pożyczałam cyrkiel od kolegi, bo zapomniałam swojego, to stawiał mi dwóję za brak przygotowania do zajęć. Powiedział mi tak: „Proszę pani, musi pani wybrać – albo sport, albo nauka”. Złapałam już bakcyla sportu, więc po długich namysłach i rozmowach poszłam do Wyższej Szkoły Ekonomicznej.

Czyli nie zrezygnowała pani z nauki jako takiej ani nie poszła na AWF, żeby ułatwić sobie karierę.

Nie brałam nawet pod uwagę AWF-u. W zespole AZS byłam najmłodsza. Nowe koleżanki były ode mnie starsze o 8 czy 10 lat, ale opiekowały się mną. Czasami trochę ze mnie pokpiwały, pożartowały. Pamiętam, jak trenowałyśmy w Sopocie w technikum ekonomicznym przy dworcu. Nad salą znajdowały się drewniane balkoniki i raz ktoś z nich krzyknął: „Ej, ty, uważaj, bo się połamiesz!”. Byłam chuda, przy 176 centymetrach wzrostu ważyłam 50–52 kilo, czyli same gnaty! Na tamte czasy byłam wysoka, bo w porównaniu z dzisiejszymi zawodniczkami nie można tak powiedzieć. Trochę przez te wyzwiska płakałam, przychodziły różne myśli do głowy i momenty załamania. Ale ostatecznie to mnie też mobilizowało.

Jak wyglądał pani rozwój sportowy i kiedy poczuła się pani ukształtowaną siatkarką?

Szczerze mówiąc, stale uważałam, że dużo mi brakuje. Mam taki charakter, że cokolwiek zrobię, to wydaje mi się mało doskonałe w stosunku do tego, jak robi to ktoś inny. Nie umiem powiedzieć: „No dobrze, zrobiłam, jak umiałam, i cześć”. Myślę raczej, że mogłam lepiej.

Nie miałam za dużo wiary w siebie. Mimo wszystko po przyjeździe do Gdańska nabrałam nieco pewności. Może nie był to wynik samej gry, a bardziej tego, że myśmy tworzyli fajną grupę, zarówno siatkarze, jak i siatkarki. Większość osób kończyła politechnikę, a po studiach nie wszyscy szli do pracy. Niektórzy podejmowali się dorywczych prac, żeby móc jeszcze chwilę pograć. W dzisiejszych czasach to by się nie zdarzyło. Dwaj Andrzeje, lekarze, wprawdzie pracowali, ale dwaj inni koledzy, architekci, to byli wolni strzelcy, zresztą znakomici fachowcy. Jeden został później głównym architektem w Bydgoszczy, a drugi – w Olsztynie.

A czy pani poszła do pracy po skończeniu studiów?

Niestety musiałam, nie było mnie stać na utrzymanie. Gra w klubie, szczególnie w AZS-ie, nie wiązała się z wielkimi apanażami. Myśmy dostawały na przykład bon na 200 złotych, żeby coś kupić w określonym sklepie spożywczym. Gdy jednak zaczęłam grać w kadrze i brałam urlopy bezpłatne, zwracano mi utracone zarobki. Wtedy wydawało mi się to bardzo korzystne. Niestety, gdy przechodziłam na emeryturę, okazało się, że tamtych lat się nie uwzględnia do wyliczenia świadczeń.

Gdybym miała jeszcze raz zacząć, starałabym się być nieco odważniejsza. Ale trudno się zmienić, bo to są kwestie charakteru, jeden jest przebojowy, a drugi – nieśmiały. W Gdańsku poznałam wielu ciekawych ludzi, między innymi dziennikarza Jerzego Geberta. On skończył medycynę i zajął się dziennikarstwem. Mówił o sobie, że jest najlepszym lekarzem wśród dziennikarzy i najlepszym dziennikarzem wśród lekarzy. Rzeczywiście był dobrym dziennikarzem, napisał sporo książek, również o mnie. Chyba mnie lubił. Teraz ma ponad 90 lat. Dzwonię czasami do niego, bardzo się cieszy i pyta, czemu tak rzadko dzwonię. Ale każdy z nas ma też swoje zmartwienia i problemy.

Dzięki siatkówce poznała pani Wandę Rutkiewicz, późniejszą himalaistkę.

Bodajże w ’59 roku kadrę młodzieżową prowadził Janusz Badora. Grałam tam i ja, i między innymi Wanda. Ona była bardzo skrytą osobą, wtedy jeszcze nie wiedziałam, jakie trudne miała dzieciństwo. Była świetną kumpelą, bardzo mądrą dziewczyną – umysł ścisły, kończyła informatykę. Któregoś razu, gdy pojechałyśmy na turniej do Czechosłowacji, budzimy się rano na śniadanie, a Wandzi łóżko – puste! Już wtedy lubiła alpinistykę i okazało się, że o trzeciej rano poszła sama w góry, nikomu nic nie mówiąc. Ani trenerom, ani nam. Proszę sobie wyobrazić, jakiego stracha mieli trenerzy! Tak że była upartą dziewczyną i wiedziała, czego chce.

Wanda Rutkiewicz
Źródło: domena publiczna

W kadrze młodzieżowej była pani właśnie od ’59 roku.

W ’59 roku AZS Lublin wygrał mistrzostwa Polski AZS-ów. Drużynę uzupełniono o parę dziewczyn z innych klubów. Była tam między innymi Krysia Czajkowska, pojechałyśmy do Wiednia na festiwal młodzieży. To był mój pierwszy wyjazd do wielkiego miasta. Trzy lata później, w ’62 roku, trener Poburka powołał mnie do kadry i pojechałam na mistrzostwa świata do Moskwy.

Również w ’62 roku wyszła pani za mąż.

Tak. Termin ślubu był uzależniony właśnie od mistrzostw świata, które odbywały się w październiku. Zgrupowanie trwało od połowy września, więc ślub cywilny wzięliśmy we wrześniu, a kościelny – w listopadzie, kiedy mało kto bierze śluby.

Mąż trenował pływanie. Musiał przerwać ze względu na serce. Gdy się poznaliśmy, mieszkał na Traugutta na prywatnej kwaterze, a jeździł rankami do Gdyni na treningi przed zajęciami na politechnice! Kto by się na to zdobył!

Kiedy poznała pani teściową?

Chyba w ’60 roku. Teściowa też była sportsmenką.

I to nie byle jaką. Stefania Krupa, gimnastyczka, uczestniczka igrzysk w Berlinie w ’36 roku.

Tak. Polki zajęły szóste miejsce drużynowo.

Trochę poniżej oczekiwań, ale przygotowania do tego wyjazdu były bardzo doniosłe, zawodniczki reprezentowały Sokoła. Rozmawiała pani z teściową o jej olimpijskiej historii?

Teściowa pokazywała mi zdjęcia, ale nie opowiadała o wielu szczegółach. A może to ja byłam zbyt mało dociekliwa… Jak poznaje się człowieka, do tego teściową, to jest się trochę skrępowanym. Teściowa mieszkała w Szczecinie, więc często się nie widywałyśmy, ale potem się polubiłyśmy, tak mi się przynajmniej wydaje. Choć, wiadomo, jak się jest daleko od siebie, to łatwiej się polubić.

W każdym razie po ślubie przyjęła pani nazwisko olimpijki, a dwa lata później sama pani wystąpiła na igrzyskach i – w przeciwieństwie do teściowej – została medalistką.

Teściowa zmieniła później nazwisko w drugim małżeństwie, ale rzeczywiście w historii sportu zapisała się jako Krupa.


Stefania Krupa – olimpijka w Powstaniu Warszawskim

Żeńska drużyna gimnastyczna Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” w Warszawie, 1937 r. Druga z prawej stoi Stefania Krupa
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Stefania Gawałkiewicz urodziła się 14 grudnia 1909 r. w Warszawie. Była krawcową i ekspedientką – miała 19 lat, gdy zaczęła pracę w słynnym Domu Braci Jabłkowskich, największym centrum handlowym ówczesnej Polski. Jeszcze wcześniej, jako 17-latka, trafiła do sekcji gimnastycznej warszawskiego Sokoła. Dwukrotnie – w 1929 i 1931 r. – zwyciężała w Zawodach Gimnastycznych o Pierwszeństwo o randze równej mistrzostwom kraju. Wyszła za mąż za Henryka Krupę, również gimnastyka, zawodnika Skry Warszawa. W 1934 r. urodził im się syn Stefan. Dwa lata później Stefania Krupa znalazła się w 10-osobowej reprezentacji Polski gimnastyczek na igrzyskach olimpijskich w Berlinie. Choć Polki nie odniosły sportowego sukcesu, zdobyły sympatię i szacunek kibiców. Uwagę przykuwały stroje, dzięki którym zawodniczki były określane w relacjach jako „sehr eleganten Polinnen”.

W barwach Sokoła Stefania występowała przez kolejnych 13 lat – aż do wybuchu II wojny światowej. W czasie Powstania Warszawskiego była łączniczką – a według niektórych źródeł także sanitariuszką –

w batalionie Ruczaj. Nosiła pseudonim „Mama”. W tym samym oddziale walczył jej kolega z Sokoła, pięściarz i gimnastyk Antoni Kołakowski (znali się też z pracy w Domu Braci Jabłkowskich). Obojgu udało się przeżyć powstanie. Ranny Antoni trafił do Pruszkowa, a Stefania – do obozów jenieckich, najpierw Stalagu X B Sandbostel, a następnie Stalagu VI C Oberlangen/Niederlangen.

W kwietniu 1945 r. obóz wyzwolili żołnierze 1 Dywizji Pancernej gen. bryg. Stanisława Maczka.

Po wojnie Stefania rozstała się z mężem i wyszła za Antoniego Kołakowskiego. Osiedlili się w Szczecinie, gdzie przyszła na świat ich córka Alicja. Po wojnie Stefania pozostała przy krawiectwie i gimnastyce – jako trenerka i sędzia międzynarodowy. Zmarła 24 września 1981 r., siedem lat później odszedł Antoni. Aby uczcić pamięć gimnastyków-bohaterów, w Szczecinie zaczęto organizować Memoriał im. Stefanii i Antoniego Kołakowskich.


W roku ’62 przesądza się kwalifikacja olimpijska kadry. Wiadomo, że za dwa lata odbędą się igrzyska i po raz pierwszy siatkówka znajdzie się w programie olimpijskim.

Wiedziałyśmy, że Japonki grają zupełnie inaczej niż my. Myśmy odbierały wszystko na palce. Zresztą jak ktoś wystawiał rękę, tak jak teraz to się robi, trener mówił: „Z jedną ręką to pod kościół”.

Najwięcej trudności sprawiała zagrywka Japonek?

Tak, była niesamowicie trudna. Piłka leciała zupełnie bezwładnie i spadała nagle albo szybowała. Japonki jako pierwsze stosowały zagrywkę zwaną flotem. Ich trening był katorżniczy. Później również Wagnera nazywano „Katem”, gdy trenował chłopaków, ale nie wiem, czy jego treningi były tak ciężkie jak trenerów tych japońskich dziewczyn.

Sposoby Wagnera chyba nie sprawdziły się w przypadku kobiet.

Kobiety w ogóle bardzo trudno się trenuje. Trzeba mieć podejście. Bardzo cenię sobie Janusza Badorę, bo to dzięki niemu znalazłam się w kadrze. Oczywiście musiałam sama mocno pracować, ale był dobrym trenerem i znał się na psychice kobiet.

Trener Janusz Badora i prezes AZS prof. Czesław Druet wręczają Krystynie Krupie radio „Atut” po igrzyskach olimpijskich w Tokio
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Krupy

Jaki był duch kadry, kiedy pani do niej trafiła?

Dla starszych zawodniczek Poburka był dobrym kumplem. Bardzo często konsultował się z nimi, gdy miał podjąć decyzję co do sposobu gry. Oczywiście stawiał również wymagania, ale nie w sposób autorytarny, raczej mobilizował sposobem – a to rozmową, a to kpiąc trochę, żeby wzbudzić ambicję.

Natomiast Krysika nie umiem osądzić. Chyba był niezłym trenerem, przecież miał osiągnięcia z chłopakami w Holandii. Ale miał twardy charakter. Jeśli podjął jakąś decyzję, to nie było zmiłuj się. W trakcie przygotowań do igrzysk w Meksyku myśmy biegały po górach, z łańcuchami, nad przepaściami. Jedna z nas miała lęk wysokości, wchodziła jednak, choć z przerażeniem w oczach. Asekurowałyśmy ją, ale gdyby na przykład zakręciło jej się w głowie czy gdyby zasłabła, to co my byśmy zrobiły? A trener do niej: „Masz iść dalej!”.

Nie odpuszczał jej?

Nie odpuszczał nikomu. Odchorowała to potem. Nie mówię tego po to, by go oskarżać, on po prostu był stanowczy, trochę jak Wagner. Wymagał od nas, wchodził na ambicję: „Jak to nie możesz!? Możesz to zrobić!”. Przyznam, że nauczyłam się od niego trochę tej twardości.

I Poburka, i Krysik zdobyli brąz na igrzyskach.

A byli bardzo różni! Krysik na pewno miał swoje wady, jak każdy. Ale załatwiał wszystkie sprawy związane z olimpiadą, nadzorował treningi. Z upływem czasu dziewczyny umiały przemówić mu do rozsądku – przede wszystkim Czajka.

Spotkanie w Polskim Komitecie Olimpijskim z okazji 90. urodzin trenera Benedykta Krysika (siedzi drugi od prawej). Za Krysikiem, w białej bluzce, stoi Krystyna Krupa
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Krupy

W reprezentacji, do której pani trafiła, było kilka Krystyn. Jak się układały relacje między nimi?

Dobrze, a nawet bardzo dobrze. Każda miała jakąś ksywę. Czajkowska to była „Czajka”, Jakubowska – „Gazela” albo „Jakubienko”. Ja byłam „Krupienko” albo „Nadieżda Krupska”. Wszystkie się lubiłyśmy. Zawodniczki reprezentacji długo są ze sobą, miesiąc, półtora, dwa. Wiadomo, zawsze są jakieś nieporozumienia. Jedna z koleżanek miała cięty język, mówiła, co myśli. Nie dało się jej wytłumaczyć: „Słuchaj, trochę źle mi wystawiłaś”, bo zaraz było: „Ja!? To ty źle zbiłaś”. Czasem więc musiałyśmy przymknąć oko.

To były jednak drobiazgi, generalnie byłyśmy zgraną i lubiącą się drużyną. Proszę sobie wyobrazić: ile jest takich zespołów, które przez lata utrzymują kontakt?

Ilekroć jeździłyśmy na piknik olimpijski, wszyscy nam zazdrościli, bo myśmy zajmowały cały stół. Siatkarze przychodzili pojedynczo albo najwyżej w kilku i dosiadali się do nas. Dołączali koszykarze, gimnastyczki, zawodnicy sportów zimowych, między innymi Helena Pilejczyk. Ona mieszka tu niedaleko, w Elblągu. Bardzo życzliwa osoba, zawsze uśmiechnięta, mimo różnych przeciwności życiowych.

Ma halę swojego imienia w Elblągu.

Tak, i urządziła tam drobne muzeum ze swoimi zdobyczami. To chyba jedyna medalistka z Elbląga, więc jest bardzo szanowana. Gdy człowiek jest trochę starszy, to miło, gdy inni o nim pamiętają, nadal zapraszają to tu, to tam. Wiem, że Lusia już źle się czuje, ale nadal, ile razy ją słyszę, jej głos brzmi młodzieńczo i jest pełen radości.

Kiedy odwiedziłem ją w Elblągu kilka lat temu, była w świetnej formie. Teraz zbliża się do dziewięćdziesiątki.

Do 80. roku życia brała udział w zawodach seniorów, między innymi w Kanadzie, i wygrywała je.

Nie wszyscy sportowcy po latach mają takie doświadczenia. Po zakończeniu kariery zawodniczej zaczyna się życie po życiu, które nie zawsze bywa przyjemne.

To prawda, czasem zawodnicy w życiu poza sportem nie potrafili się odnaleźć. Ceniłam sobie bardzo Jurka Kuleja. Poznałam go przed igrzyskami w Tokio. Lubiłam go, ale niełatwo się było z nim dogadać, nie mówił zbyt wiele. Pietrzykowski był bardziej rozmowny, ale już z Walaskiem trudniej się rozmawiało.

Mówi pani o bokserach, którzy w ’64 roku interesowali się wami i przychodzili oglądać mecze?

Tak, przychodzili, podobnie szermierze. A my też, jak tylko była wolna chwila, leciałyśmy ich oglądać. Widziałyśmy, jak Egon Franke zdobył złoty medal, płakałyśmy razem z nim. W Tokio wioska olimpijska była inna niż potem w Meksyku. To był wspólny teren, mieszkałyśmy w piętrowych domkach, choć co prawda nas, kobiety, odgrodzono od mężczyzn.

Egon Franke – pierwszy polski złoty medalista olimpijski w szermierce
Fot. Mieczysław Świderski / newspix.pl

Podobno niektóre z pań robiły sobie żarty, przebierając się za chłopaków i wjeżdżając rowerem do ich strefy.

Tak, byłyśmy krótko ostrzyżone, między innymi ja czy Czajka. W dużym pędzie wjeżdżałyśmy na teren wydzielony dla kobiet, a strażniczki ganiały za nami aż do drzwi.

Sądziły, że jesteście chłopakami?

Tak. Nie mówiąc o tym, że nocą chodziły z latarkami wokół bloku, chyba szukały chłopaków. Ale myśmy i tak mogły chodzić do facetów, więc to wszystko było dość śmieszne.

Japonki żartowały sobie z naszych nosów, mówiły, że nas nie rozróżniają, a myśmy nie mogły rozróżnić ich! Wydawały nam się na początku bardzo podobne.

Marian Kasprzyk wspomina, że w jednej z walk walczył z kimś innym niż zawodnik, który miał być wystawiony. Na ważeniu widział swojego przeciwnika, czarnoskórego, a później był przekonany, że walczył z kimś innym.

Ciekawe, ale przecież mu się nie przywidziało. Inne czasy i inne emocje. Nie do pomyślenia było wiele rzeczy. Lecąc do Japonii, miałyśmy międzylądowanie w Anchorage na Alasce. Polonia wiedziała o naszym przylocie, ludzie przyszli na lotnisko. Spotkanie było miłe, ludzie dopytywali o wszystko, a my opowiadaliśmy o Polsce.

A w Meksyku spotkałam Polkę, która pracowała jako wolontariuszka na olimpiadzie. Miała zaledwie 20 lat, a znała cztery języki. Urodziła się w Kanadzie, jej rodzice byli Polakami. Mówiła tak piękną, literacką polszczyzną, że słuchając jej, złościłam się na siebie, że tak nie umiem. Wyjaśniła mi: „W domu rodzice nie pozwalali mówić inaczej niż po polsku”. W szkole oczywiście rozmawiała po angielsku, po francusku, bo mieszkała we francusko-angielskiej strefie, ale w domu – tylko po polsku. Spytałam ją: „A nie chciałabyś przyjechać do Polski?”. Ona na to: „Chciałabym, ale słyszałam, że u was jeszcze niedźwiedzie chodzą po ulicach”. Pytam ją: „Dziewczyno, jakie niedźwiedzie?!”. „No tak u nas mówią”. To był ’68 rok, wiadomo, że półki w sklepach puste, stało się w kolejkach, ale przecież żadnych niedźwiedzi nie było.

W większości jeździłyśmy jednak do demoludów. Dziewczyny z AWF-u były jeszcze w Paryżu. W ’60 roku odbywały się mistrzostwa świata w Buenos Aires. Świętej pamięci Jadzia Marko została miss tych mistrzostw.

Ludzie chodzili za nią i krzyczeli „miss Marko, miss Marko”.

Tak było, natomiast jak grałyśmy w Bułgarii – a „marko” to po bułgarsku „osioł” – to proszę sobie wyobrazić, jakie były żarty! Z kolei „láska” po czesku oznacza „miłość”, a przecież była w drużynie Krysia Laska. Ile razy Czechosłowacy ją wołali, to żartowali, że taka ładna dziewczyna, i wołali „láska nebeská”.

Dużo było zabawnych historii. Pamiętam, jak w czasie naszych spotkań, chyba u Lidki Żmudy w Opolu, zdarzyła się śmieszna sytuacja. Wiadomo, że wspominamy sobie dawne czasy. Któraś z dziewczyn mówi: „A pamiętacie te nasze szare płaszcze z Meksyku?”. Ja i parę koleżanek pytamy: „Jakie płaszcze?”. A to było chyba już z 15 lat po tamtych igrzyskach. „Przecież tam było ciepło, żadnych płaszczy myśmy nie miały”. Potem patrzymy na zdjęcie i faktycznie – miałyśmy szarobure płaszcze, jak kaftany do pracy. A już w ogóle jak Czajka wspominała jakieś zdarzenie, a robiła to bardzo barwnie, to czasem myślałam sobie: „Matko Boska, ona brała udział w innym spotkaniu niż ja!”.

Wiele zdarzeń już po krótkim czasie ludzie pamiętają inaczej.

Albo inna historia – jedna z dziewczyn pyta mnie: „A pamiętasz, jak w Meksyku byliśmy na przyjęciu w ambasadzie i łyknęłaś sobie brandy?”. Ja na to: „Przecież ja nie piję brandy!”. Ale faktycznie tak było, bo myślałam, że to coca-cola, i poleciałam zaraz do toalety.

A kiedy spotykały się panie po latach na swoich zjazdach, to były wieczory wspomnień?

Początkowo rozmawiałyśmy głównie o tym, co wydarzyło się u nas w międzyczasie. Gdy nie było jeszcze pikników olimpijskich, spotykałyśmy się dwa razy do roku, czasami częściej, jeśli ktoś był w Warszawie czy Gdańsku.

Spotkanie zorganizowane przez Krystynę Krupę w Cetniewie, 1997 r.
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

Krystyna Jakubowska lubiła przyjeżdżać do Gdańska, bo mieszkała kiedyś w Oliwie.

Tak, Krysia miała stąd nieco wspomnień. Ona zaczęła chyba wcześniej trenować, bo ja grałam od 17. roku życia. Oczywiście te początki trudno nazwać profesjonalną grą pod okiem trenera.

Muszę też powiedzieć, że ważną cechą u trenera jest to, żeby nie tylko wymagać, ale też umieć odpuścić. Wiem to z doświadczenia, bo przez pół roku prowadziłam młodzieżówkę. Z natury jestem dosyć zasadnicza, choć nie wyglądam na taką. Szkopuł w tym, że nie jestem zbyt asertywna i trudno mi powiedzieć pewne rzeczy wprost. Wydaje mi się, że wiele rzeczy można zrozumieć. Skoro trener mówi: „Dziewczyny, zróbcie to 10 razy”, a zawodniczki się obijają, to można się wkurzyć. Mnie też tak mówiono i jeśli źle wykonałam na przykład 10 przysiadów, to musiałam zrobić kolejne 20. Szlag mnie trafiał, ale byłam posłuszna.

Lata 60. to jest czas sukcesów pań, a później przyszły lata 70.

W latach 70. miałam wypadek samochodowy i kontuzję biodra. Próbowałam wrócić do gry, ale nie szło mi. Zresztą za chwilę urodziłam dzieci. Wróciłam do siatkówki w końcu lat 70. Lidka Żmuda grała w Ankonie we Włoszech, chciała ściągnąć Zofię Szcześniewską, ale ona nie mogła pojechać, więc Lidka zaproponowała moją kandydaturę. Wzięłam urlop w pracy, wydawało mi się, że dam radę pograć. Okazało się, że mięśnie brzucha są jednak osłabione po porodach. Zerwałam mięsień brzuszny, miałam przez to nieco problemów. Po tym jednym sezonie we Włoszech wróciłam do domu, trzeba było pójść do pracy i zająć się dziećmi.

Lata 70. to był czas sukcesów Wagnera, zwieńczony złotem olimpijskim w ’76 roku, a wcześniej, w ’74 roku – złotem na mistrzostwach świata. Czy panie obserwowały dokonania mężczyzn? Przetarłyście szlaki, ale w pamięci kibiców „wielkie sukcesy polskiej siatkówki” to właśnie złoto mężczyzn pod wodzą Wagnera.

To prawda. Ale wcześniej w Meksyku mężczyźni zajęli, mimo oczekiwań, piąte miejsce. Żalili się nam, że to my mamy brąz, a oni zajęli dopiero piąte miejsce. Osiem lat później wywalczyli pamiętne złoto. To już byli młodsi koledzy, bo większość z tych, którzy byli z nami w Meksyku, osiem lat później już nie grała. Część tych młodszych znałyśmy i śledziłyśmy ich poczynania. Trzeba im oddać sprawiedliwość, że ich przeprawa na igrzyskach to był horror. Prawie we wszystkich meczach grali po pięć setów, jedna piłka decydowała o wyniku. Nie wiem, jak oni to wytrzymywali. Grają, grają, grają, idą łeb w łeb, a potem pach – i cześć, po meczu. Pach, pach – i koniec. Ale wytrzymali, chwała im za to i bardzo się cieszę. Oczywiście wiadomo, że złoto jest cenniejsze od brązu, tylko czasami było nam przykro, że po latach trochę o nas zapomniano.

Pamiętam jedną sytuację sprzed kilku lat, która wydarzyła się na pikniku olimpijskim. Razem z Krysią Jakubowską podeszłyśmy do Krzysztofa Wanio. Krysia znała go dobrze, bo swego czasu komentowała razem z nim mecze. Witamy się, rozmawiamy, a w którymś momencie on woła dwie dziewczyny z drużyny Złotek. I mówi: „Słuchajcie, to wasze starsze koleżanki, które zdobyły brązowe medale olimpijskie!”. A jedna z nich: „Tak? To siatkarki zdobyły medale olimpijskie?”.

Żartuje pani! Naprawdę?

Jak Boga kocham! Zaniemówiłam. Myślę sobie: „Kurczę, przecież polska siatkówka nie zaczęła się wtedy, kiedy one zdobyły złoto Europy. Myśmy też miały dwa srebrne medale mistrzostw Europy!”. Może i nasza siatkówka była siermiężna, ale nie miałyśmy ani masażysty, ani kucharzy, ani nawet lekarza. Jak coś się stało, to ratował nas rosyjski lekarz. Nie było żadnych specjalnych diet, a one mają odnowy biologiczne. Pamiętam, że jak złamałam biodro, to mi polski związek zafundował dwutygodniowy pobyt w Ciechocinku w ramach rehabilitacji. Dziś, jak komuś coś się stanie, to trafia na rehabilitację i dostaje wynagrodzenie wynikające z umowy. Myśmy tak nie miały.

Krystyna Krupa: Czasami było nam przykro, że po latach trochę o nas zapomniano
Fot. Justyna Chrzanowska

A po was na igrzyska kobiety pojechały już tylko raz.

Tak, raz, i nie wypadły zbyt dobrze – nie wyszły z grupy.

Zwłaszcza że w waszym przypadku to nie były tylko dwa medale olimpijskie. To cały cykl sukcesów w latach 60.

Tak. Brąz na mistrzostwach świata w Moskwie w ’62 roku, a w ’63 i ’67 roku dwa srebrne medale na mistrzostwach Europy.

Czy po zakończeniu kariery utrzymywała pani relacje z zawodniczkami z innych krajów?

Najbardziej trzymałyśmy się z Czechosłowaczkami. Z jedną z dziewczyn korespondowałam aż do ’81 roku, potem ona bała się do mnie pisać, bo były u nich kontrole i czytano listy.

Zresztą u nas też działała cenzura. Gdy raz wysłałam list do męża siostry, okazało się, że został ocenzurowany.

Ale w związku z tym, że myśmy uprawiały sport, nie czułyśmy się zniewolone. Może dlatego, że mogłyśmy wyjeżdżać z kraju, być ze sobą, żartować we wspólnym gronie, nie trzeba było się obawiać, że ktoś doniesie.

Pamiętam mecze, które grałyśmy na kortach, na otwartym powietrzu, bodajże w Słupsku. Jeśli wiał wiatr, było niezwykle trudno. Wtedy grało się tylko palcami, a kort nie był zbyt drobno zmielony. Przewróciłam się i zdarłam sobie skórę na połowie pleców! Strup się z tego robił, rozwarstwiało się i mocno bolało. Jeśli padał drobny deszcz, to też się grało. Tak że to były mocno siermiężne czasy.

Czy dziś chodzi pani na mecze?

Kiedyś poszłam nawet z wnuczkami, Polska grała z Brazylią. Dostałam akurat bilety z polskiego związku, dziewczyny razem z babcią krzyczały, skakały, bardzo im się podobało. Mówiły potem: „Babciu, zawsze będziemy chodzić i kibicować”.

Teraz już jestem nieco zmęczona. Dziś siatkówka to sport zawodowy, w naszych czasach zawodowstwo było co najwyżej u Japonek i Rosjanek, one nie musiały pracować.

Nawet jeśli formalnie pracowały.

Pracowały może parę godzin, a potem treningi miały jak w wojsku. Myśmy naprawdę były przy nich amatorkami.

Wiele pani koleżanek zdecydowało się na pracę trenerską. Pani miała swoje życie zawodowe.

W ’63 roku skończyłam studia, podjęłam pracę na kolei w dziale pasażerskim. Zostałam kierownikiem stacji w Gdańsku-Oliwie. Przejmowałam się pracą, bardzo serio do niej podchodziłam.

Pracowałam blisko domu, ale były też nocne dyżury. Gdy padał śnieg, trzeba było odśnieżyć perony i schody. Któregoś razu przyszłam o trzeciej nad ranem, patrzę, wszystko zasypane śniegiem. Wkurzyłam się, idę do człowieka, który miał to zrobić – a on już podcięty! Mówię: „Proszę pana, jak ktoś złamie nogę, to kto będzie odpowiadał? Przecież my!”. Poprosiłam drugiego pracownika, poszedł odśnieżyć, wróciłam do tamtego: „Proszę pana, ma pan pięcioro dzieci. Nie będę pana karać za odmowę wykonania polecenia i za to, że pan sobie popił w pracy, żal mi pańskich dzieci” – bo kary były wówczas finansowe. „Proszę jechać do domu najbliższym pociągiem”. Za pół godziny patrzę, a on znowu pijany włóczy się po peronie. I niestety musiałam go ukarać.

Gdy przyszłam do pracy, na kolei panował niesamowity rygor. Jeśli naczelnik wydawał polecenie, to starsi pracownicy, którzy pracowali jeszcze przed wojną, trzaskali obcasami.

Jak w wojsku, umundurowana służba.

To mnie trochę śmieszyło. Gdy raz na kontrolę przyszedł naczelnik, to kasjer, referenci i wszyscy pracownicy stali niemal na baczność. Też wstałam, naczelnik się przedstawił, porozmawiał chwilę z pracownikami, ze mną mniej, bo byłam dopiero stażystką. W końcu się żegna, wszyscy zgodnie: „Do widzenia, panie naczelniku”. Mnie też podaje rękę, mówi: „Do widzenia pani”, odpowiadam odruchowo: „Do widzenia”. Wtedy on spojrzał na mnie i mówi: „Proszę pani, ja jestem naczelnikiem!”. A ja na to, może niezbyt mądrze: „A ja panią magister!”. Naczelnik poczerwieniał i odszedł. Pozostali zaczęli mnie straszyć: „O Jezu, pani Krysiu, co to teraz będzie!”. Odpowiadam: „Trudno. Co będzie, to będzie”. Ale nic się nie stało. Jak dziś sobie to wspominam, to te zachowania ocierające się o służalczość mnie śmieszą.

Kilku znajomych sportowców pełniło oficjalne funkcje, na przykład Jurek Młynarczyk, koszykarz i bardzo dobry profesor prawa morskiego. Przy innych mówiłam „panie prezydencie”, ale przecież na co dzień nie będę się wygłupiać, zresztą on sam tego nie chciał. Czasami pół żartem, pół serio odpowiadałam: „Panie prezydencie, chyba żartuje pan sobie!”.

Długo pani pracowała na kolei?

Najpierw dwa lata w Oliwie, potem dwa lata w dyrekcji koło dworca głównego. To taki duży gmach, który widać, gdy jedzie się w stronę Wrzeszcza. Później pracowałam w Centralnym Ośrodku Badań i Rozwoju Technik Kolejnictwa. Nazwa była bardziej górnolotna niż to, czym się tam zajmowaliśmy. Sporządzaliśmy opracowania, czasami nawet wykorzystywano nasze badania związane z techniką, wygodą czy ze sposobem podróżowania. Pracowałam tam od roku ’70 do ’91.

Gmach dyrekcji kolei w Gdańsku – dawne miejsce pracy Krystyny Krupy
Źródło: domena publiczna

Sporo, ponad 20 lat. Czy czuje pani sentyment do kolei?

Może niewielki sentyment czułam, ale irytowało mnie, że była to niezwykle skostniała instytucja. Dużo nadzoru, a mało zaufania do ludzi. Wkurzało mnie to. Ale pracowałam, byłam stypendystką, mam z tamtych czasów parę koleżanek.

Była też taka zabawna sytuacja: ja z domu jestem Malinowska i dyrektorem kolei w latach 60. również był Malinowski. Z kolei mój brat był projektantem mostów, robił dla kolei jakiś most czy kładkę. I dyrektor Malinowski mówi mu: „Wiem, że pana siostra gra w siatkówkę. Powiem panu, że ona ma bardzo wysokie wymagania finansowe! Myśmy jej proponowali, żeby przeszła do Gedanii Gdańsk, ale nie chciała”. Jednak cała sytuacja była nieporozumieniem. Gdy dyrektor Malinowski wezwał mnie do siebie, bałam się, że mnie wyrzuci albo zdegraduje ze stanowiska. A on, proponując mi przejście do Gedanii, zaczął obiecywać awans, dożywianie na obozach. W AZS-ie dobrze się czułam, więc zaczęłam wymyślać, że dostaję tam nagrody i też mam specjalne dożywianie. Cuda-niewidy wymyśliłam, żeby tylko odwieść go od jego pomysłu! Musiałam potem tłumaczyć bratu: „Słuchaj, nazmyślałam tak Malinowskiemu, bo nie chciałam się narazić, więc ciągle coś dodawałam, żeby tylko zrezygnowali ze mnie”.

Wyczytałem, że pani mama dożyła setki.

Tak, opiekowałam się nią w ostatnich latach. Byłam jej to winna za czas dzieciństwa. Ojciec chorował, więc mama musiała zarabiać na nas wszystkich. Łapała się wszystkiego, co się trafiło. Mama budziła nas o trzeciej nad ranem – bo o ósmej zaczynała pracę, a my szliśmy do szkoły – i w okresie letnim zbieraliśmy smardze, które potem się sprzedawało, i widłaki, które rosną w lasach. Pyłku z widłaków używa się do leków i kremów. W ten sposób mama dorabiała, żeby nas utrzymać.

A jak wyglądała jej późna starość?

Przez długi czas była samodzielna. Ojciec zmarł wcześnie, mama przeżyła go o prawie 40 lat, miała 100 lat i kilka miesięcy w chwili śmierci. W grudniu skończyła setkę, a zmarła w marcu.

Mieszkała tutaj, w Oliwie, miała swoje mieszkanie. Któregoś razu przewróciła się i złamała biodro. Zaopiekowało się nią bratostwo, oni mają niedaleko domek, 20 minut drogi ode mnie. Bratowa dbała o jedzenie, spanie, ale w nocy trzeba było dyżurować, żeby mama się nie wywróciła. Co drugi dzień jeździłam na noc, spałam u nich na rozkładanym łóżku, żeby w nocy pilnować mamy, gdyby musiała pójść toalety.

Pięć lat mieszkała u brata, a kolejne pięć lat – u mnie. Wzięłam ją do siebie, gdy kolejny raz przewróciła się w ciągu dnia. Byłam na wcześniejszej emeryturze, bo objęły mnie zwolnienia grupowe. Początkowo mama usiłowała chodzić, potem już nie chciała. Parę miesięcy przed śmiercią zamknęła się w sobie i przestała mówić.

Czy sąsiedzi rozpoznają panią jako byłą reprezentantkę kraju, uczestniczkę igrzysk?

Jeden z moich sąsiadów jest dziennikarzem i opublikował artykulik w gazetce osiedlowej, gdzie napisał, że mieszka tutaj olimpijka. Nie miałam nic przeciwko temu, za to większość ludzi zaczęła mnie poznawać i kłaniać się.

Miałam też inną historię, było to z 10 lat temu. Szłam na dworzec i naraz ktoś krzyczy: „Dzień dobry, pani Krysiu!”. Ja mówię: „Przepraszam bardzo, ale nie kojarzę pana”. On na to: „Byłem pani zagorzałym kibicem!”. To miłe, że po tylu latach ktoś mnie poznał i darzy sympatią.

Przykro jednak, gdy ludzie deprecjonują nasze osiągnięcia: „O, masz lepiej, bo ty byłaś sportsmenką, zdobyłaś medale”. Zawsze wtedy zastanawiam się, co robili inni, kiedy ja pędziłam na treningi, a po nich, zmęczona i spocona, wracałam do domu, gdzie musiałam zająć się dziećmi. Poza tym przez długi czas nie było z tych medali żadnych specjalnych profitów. Dopiero po wprowadzeniu emerytury olimpijskiej my jako sportowcy poczuliśmy się w jakiś sposób docenieni.

Trudno było łączyć sport z życiem rodzinnym?

Dzieci urodziłam późno, po wypadku samochodowym w ’70 roku. Śmieję się, że coś musiało mi się wtedy poprzestawiać. Kiedy próbowałam swoich sił we Włoszech, dziećmi zajmowali się mąż z moją mamą. Później sport się skończył i pozostało normalne życie: praca i rodzina. Niestety syn zginął w wypadku tydzień po maturze. Długie lata nie mogłam się pozbierać. Teraz już jakoś funkcjonuję, ale to pozostaje w człowieku na zawsze.

Mamy tu w domu, wśród różnych pamiątek, korzenie przywiezione z rodzinnych wakacji na Mazurach. A ten najokazalszy znalazł mój syn, gdy byliśmy nad morzem – nazywamy go „Pytak”.

Jest to kawałek drewna rozchodzący się na cztery strony.

Gdy go znalazł, miał sześć lub siedem lat. Pamiętam, że spytałam: „A co to ma być, Piotr?”. On na to: „Pytak?”. Chciał powiedzieć, czy pytam go, co to ma być, więc nazwaliśmy go „Pytak”.

Dużo tu rodzinnych pamiątek. I piękne obrazki.

Te obrazki malowała moja wnuczka. Ona ma zdolności plastyczne.

Widzę nawet żelazka!

Mąż na pchlich targach kupował różne rzeczy. A tu nasze zdjęcia. Na 50-lecie naszego pożycia byliśmy u świętej pamięci prezydenta Adamowicza. Mam fotografie z uroczystości, choć przyznam, że nie lubię pamiątek. Gdyby nie mąż, nie miałabym zbyt wielu zdjęć. Dzięki niemu mam i odznaczenia, i medale, i dyplomy. Przydają się, bo pamięć czasami płata figle.

Krystyna i Stefan Krupowie. Przyznam, że nie lubię pamiątek Gdyby nie mąż, nie miałabym zbyt wielu zdjęć. Dzięki niemu mam i odznaczenia, i medale, i dyplomy
Fot. Justyna Chrzanowska

Krystyna Krupa

(ur. 15 stycznia 1939 r. w Wyszkach)
Niezwykle wszechstronna siatkarka, która występowała na boisku i jako atakująca, i jako rozgrywająca. Przez większość kariery, w latach 1956–1972, była związana z AZS-em Gdańsk. Początkowo grała tam w piłkę ręczną (jako bramkarka), szybko jednak przeszła do sekcji siatkarskiej. W 1967 i 1968 r. zajęła wraz z klubowymi koleżankami 4. miejsce na mistrzostwach Polski.
Do reprezentacji narodowej należała w latach 1962–1968, wzięła udział w 131 spotkaniach. Jest brązową medalistką igrzysk olimpijskich w Tokio (1964) i Meksyku (1968). Zdobyła także brązowy medal na mistrzostwach świata w Moskwie (1962) oraz dwa tytuły wicemistrza Europy – w 1963 r. w Rumunii i w 1967 r. w Turcji.
Karierę sportową kończyła we Włoszech, gdzie w sezonie 1977/1978 grała w drużynie Adriatica Ancona.
Jest absolwentką Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie.