Nie ma między nami zawiści, zazdrości. Szanujemy się nawzajem

Rozmowa z Włodzimierzem Sadalskim

Właśnie przeszedł pan na emeryturę, zamykając karierę zawodową 13-letnim kierowaniem Pionem Sportu i Szkolenia w Polskim Związku Piłki Siatkowej. W trakcie pana pracy polska siatkówka męska odniosła sukcesy podobne do sukcesów, do których wcześniej przyczynił się pan jako zawodnik. Jak podsumowałby pan ostatnie kilkanaście lat swojej pracy?

Ważną rolę odegrało to, że udało się zebrać zespół odpowiednich ludzi w Polskim Związku Piłki Siatkowej, którzy chcieli rozwijać tę dyscyplinę. Metody pracy z reprezentacjami stały na wysokim poziomie. Oczywiście zmiany te nie przebiegały bezproblemowo, ale trudności z roku na roku zanikały.

W 2014 roku, w 40. rocznicę zdobycia przez Polaków mistrzostwa świata, polscy siatkarze kolejny raz sięgnęli po to trofeum. Jak wspomina pan tamten ponowny triumf?

Pamiętam, że szykując się do mistrzostw, zastanawialiśmy się razem z ówczesnym trenerem, co można by zmienić w przygotowaniach reprezentacji. Wpadł nam do głowy pomysł, by zgrupowanie zorganizować za granicą. Stéphane podpowiedział nam dobry ośrodek treningowo-rehabilitacyjny w Capbreton we Francji nad Zatoką Biskajską. To była taka ichniejsza klinika dla wybitnych sportowców. Nie było olśniewającej sali treningowej, za to miejscowość urzekająca, blisko morza, ze świetną plażą, a zawodnicy mogli zabrać rodziny. To był zupełnie inny obóz niż dotychczasowe. Pogoda nam dopisała, chłopaki jeździły na halę rowerami, zawodnicy bardzo to polubili. Wszystko to pozwoliło dobrze się zintegrować. Uważam, że pomysł z Capbreton był strzałem w dziesiątkę.

Pewnie 40 lat wcześniej trener Wagner miałby inne zdanie, bo za dużo luzu, do tego rodzina u boku, a za mało ciężkiej pracy.

My też w ’74 roku byliśmy w słynnym Font-Romeu, ale rzeczywiście za czasów Wagnera bardzo dużo trenowaliśmy i takie chwile należały do rzadkości. Z czasem Jurek zaczął pozwalać, by żony do nas dołączyły – chyba na jedno zgrupowanie w roku, zwykle w Zakopanem. Nie lubił też, gdy robiliśmy coś bez celu. Przykładowo gdy w niedziele widział nas plączących się po ośrodku, zatrzymywał się i mówił: „Skoro nie umiecie sobie zorganizować czasu, to potrenujemy”. Jurek bardzo lubił trenować.

Co najbardziej ukształtowało pana jako siatkarza? Jacy ludzie, jakie okoliczności?

Bez wątpienia muszę wspomnieć o swoim pierwszym trenerze, Mieczysławie Taberskim. Powtarzał mi, że mam potencjał. Jako młody chłopak nie bardzo w to wierzyłem, ale dopingował mnie mocno i zachęcał, żebym myślał o grze w reprezentacji.

Później inspirowali mnie koledzy. Grałem w Skrze Warszawa. To potężny klub, ale zmagał się z problemami finansowymi. Któregoś razu Rysiek Bosek ze świętej pamięci Wieśkiem Gawłowskim przyjechali do mnie i mówią: „Co ty robisz w Warszawie? Przyjedź do nas, do Płomienia Milowice, tam pogramy o coś więcej niż utrzymanie się w lidze”. Namówili mnie i grałem w Płomieniu bodajże sześć lat. Dwukrotnie zdobyliśmy mistrzostwo Polski, dwukrotnie – wicemistrzostwo, do tego Puchar Europy w ’78 roku. W reprezentacji tym bardziej miałem się od kogo uczyć i było z kim rywalizować.

Ale zaczynał pan w rodzinnym Poznaniu.

W tamtych czasach żyło się stadnie, na podwórku graliśmy we wszystko. Nieopodal przy szkole pożarniczej znajdowało się boisko, na którym chłopaki często grały w siatkówkę. To był Dębiec, dzielnica robotnicza. Dookoła była łobuzerka, ale chłopaki z naszego bloku grały głównie w piłkę, również pływały. Patrzyliśmy, jak grają w siatkówkę w tej szkole pożarnictwa, i wpadliśmy na pomysł, że zbudujemy boisko na podwórku, akurat były ku temu dobre warunki między blokami. Pochodziliśmy po lokatorach, tłumaczyliśmy, że potrzebujemy pieniędzy na słupki, siatkę i piłkę. Zebraliśmy odpowiednią kwotę, rodzice pomogli nam wkopać słupki, zawiesiliśmy siatkę i zaczęliśmy grać.

Osiedle na poznańskim Dębcu, początek lat 60.
Źródło: domena publiczna

Dobra organizacja, po poznańsku.

Tak to zapamiętałem. W każdym razie takie były moje siatkarskie początki. Później był AZS w Poznaniu. A z czasem zaczęły się mną interesować różne kluby, także pierwszoligowe. Ostatecznie przyjechałem do Warszawy do Skry. Nie zmieniałem klubów zbyt często. Ze Skry trafiłem do Płomienia Milowice, a następnie wyjechałem za granicę.

Dobrze pan trafiał, bo Skra wychowała wielu znakomitych zawodników, a Płomień Milowice stanowił ważny ośrodek siatkówki lat 70.

Tak, grali tam Bosek, Gawłowski, Zarzycki, Molenda. To był górniczy klub, a te miały lepsze finanse. Tam, gdzie działały duże zakłady pracy, była siatkówka. W każdym razie trafiłem do fajnego klubu, który był dobrze zorganizowany, dowodził nim mądry dyrektor, no i grałem u boku kolegów. Dobrze się czułem w Płomieniu, a że warunki finansowe jak na tamte czasy były niezłe, to nie myślałem nawet o kolejnej zmianie.

Jakie były pana początki w reprezentacji?

Najpierw grałem w reprezentacji juniorskiej, następnie trafiłem do seniorskiej kadry Szlagora.

Było tam wiele znakomitych osobowości, ale wyników w ważnych wydarzeniach sportowych brakowało. Co sprawiło, że ci sami zawodnicy, którzy nie potrafili się przełamać w ważnych imprezach, pod wodzą Wagnera zaczęli odnosić sukcesy?

Kadra nieco się zmieniła, bo doszła młodzież, między innymi Tomek Wójtowicz. Ze starszych zawodników zostali ci bardzo dobrzy: Edek Skorek, Olek Skiba, Staszek Gościniak. Do tego Jurek dołożył swoją żelazną konsekwencję, twardość i sporo treningu – i to wszystko zadziałało.

Przede wszystkim Jurek zmienił naszą mentalność, wygrywanie stanowiło dla niego imperatyw. Liczyły się wyłącznie zwycięstwa, nie wolno było przegrywać ani nawet myśleć, że możemy przegrać. Czechosłowacy nas zawsze ogrywali, a Jurek przełamał to mentalnie, powiedział: „Jak ktoś kiwnie, to zabiję”. I w końcu złamaliśmy Czechosłowaków, później wygrali z nami zaledwie raz albo dwa razy.

Ważna była gra psychologiczna, zwłaszcza w przypadku Związku Sowieckiego. Wagner lubił wyprowadzać przeciwnika z równowagi.

Trenerem Rosjan był Czesnokow. Cała wojenka o to, kto jest mocniejszy, twardszy, zaczęła się właśnie między trenerami, to była osobista rywalizacja Wagnera i Czesnokowa. Jurek nie odpuszczał w niczym.

Dwie sytuacje zapadły mi w pamięć. Na mistrzostwach świata w Meksyku Wagner wypuścił na boisko drugą szóstkę, która wygrała półtora seta czy nawet dwa pierwsze sety, dopiero wtedy ich zmienił. A drugie spięcie dotyczyło już rozgrzewki. Były tam jedna sala do gry i dwie sale do trenowania. Myśmy trafili na maluteńką salę, na której niespecjalnie dało się przeprowadzić rozgrzewkę, z kolei Rosjanie byli na tej większej. Jurek mówi: „W dupie mam wszystko! Idziemy tam, gdzie Rosjanie”. Gdy oni przenieśli się na halę meczową, Jurek mówi: „To my też idziemy na meczową”. Dla niego nie było barier, nigdy nie odpuszczał. Dla drużyny zrobiłby wszystko.

Jurek w ogóle dużo opowiadał nam o Rosji, o jej historii. Pamiętam odprawę przed olimpiadą, na obozie w Rudziskach Pasymskich koło Olsztyna.

Bardzo ładne miejsce, byliśmy na łące, Jurek przybliżał nam historię, opowiadał o wojnach, przekonywał, że Związek Sowiecki da się pokonać.

Jurij Czesnokow, trener reprezentacji Związku Sowieckiego na olimpiadzie w Montrealu. Po finałowej porażce z siatkarzami Huberta Wagnera podał się do dymisji. Zmarł w 2010 r.
Fot. Rafał Bała / newspix.pl

To ciekawe, że wprowadzał kontekst historyczny.

Jurek miał szerokie horyzonty. To był facet, który czytał paryską „Kulturę”, „Życie Literackie”, grał w brydża.

Wagner zmienił również styl gry?

Słynna podwójna krótka to był nasz system. Jurek już wtedy wiedział, że w siatkówce liczy się szybkość, choć gra nie była tak szybka jak teraz. Chciał i zdołał wymyślić system, który sprawi, że piłka będzie szybsza od reakcji przeciwnika. Dużo nad tym pracowaliśmy. Teraz się mówi „blok–obrona”, Jurek już wtedy to rozpracował.

Czytałem, że miał rozpisane setki wariantów, bardzo szczegółowe analizy.

Miał wszystko rozpisane. Pamiętam, że któregoś razu, było to w Font-Romeu, zapomniał swojego brulionu. Wziął go jeden z chłopaków i postanowiliśmy, że nie oddamy. Jurek chodził skwaszony, bo wszystko miał tam zapisane. Przyznam, że trochę podejrzeliśmy, co powypisywał o każdym zawodniku.

Były kąśliwe uwagi?

Owszem, ale przede wszystkim każdy trening był rozpisany, wszystkie warianty. Jurek miał żelazną konsekwencję. Nie przychodził na trening nieprzygotowany, nie wymyślał, co będziemy robić, dobrze wiedział, co będziemy ćwiczyć za tydzień i za dwa tygodnie.

Jakim był pan zawodnikiem w jego oczach? Jakich informacji zwrotnych panu udzielał?

Jurek próbował ze mnie zrobić wystawiacza, bo byłem wysoki. Trochę mu się to udało, a trochę nie. Bo grałem normalnie, jak każdy inny, i na ataku, i na przyjęciu. Miał pomysły na każdego chłopaka, potrafił wyciągnąć z danej osoby to, co w niej najlepsze, nawet z Edka Skorka – jemu dodał odpowiedniej twardości w grze. Każdego dobrze przeanalizował, a potem oczekiwał tego, tego i tego – i to działało!

Był pan jednym z dwóch zawodników reprezentacji, którzy wybrali nietypowy kierunek swojej dalszej pracy siatkarskiej – wyjechał pan do Finlandii.

Miałem przenieść się do Włoch, toczyły się rozmowy na ten temat. Włosi nawet przyjechali do Polski, do mojego klubu, do Milowic, spraliśmy ich mocno. Byliśmy na obozie, graliśmy sparingi. Rozmawiałem też z belgijskim klubem, z Francuzami z Arago de Sète. Zastanawiałem się, co robić, aż któregoś dnia przyjechał Polak, lekarz, i mówi, że fiński klub również by mnie chciał. Zaczął opowiadać o Finlandii. Byłem chłopakiem, który lubił spokój, więc stwierdziłem: „Słuchaj, to brzmi sensownie, pojadę na dwa lata i jakoś przetrzymam fińskie zimy”. Pojechałem więc na 2 lata i wróciłem… po 29.

Innymi słowy – spędził pan kawał życia w Finlandii!

To prawda. A przez ten czas Finlandia mnie ukształtowała. Musiałem żyć jak każdy inny obywatel. Byłem traktowany jak Fin, ale mentalnie ten kraj mi odpowiadał. Tam ceni się prywatność, a mnie to odpowiada. Lubię być sam ze sobą, nie lubię zgiełku.

W Finlandii miałem niezłą pracę, chociaż Finowie po mistrzostwo świata raczej nigdy nie sięgną, bo to malutki kraj. Ale trenowało mi się z nimi bardzo dobrze, i jako zawodnikowi, i później jako trenerowi. Zresztą wszyscy Finowie, którzy przyjeżdżali do Polski, chwalili nas, twierdzili, że chcieliby mieć tak trenujących zawodników.

Mimo wszystko Finlandia to kraj dość odmienny kulturowo od Polski, do tego fiński to zupełnie inny język, niezrozumiały dla większości świata.

Sławek Makowiecki, który po mnie przyjechał, już w Polsce mnie przestrzegał: „Włodek, fiński jest paskudny, ale da się go nauczyć i namawiam cię do tego”. Bardzo szybko nauczyłem się języka, a Finowie bardzo to doceniali. Myślę, że również w Polsce jest to mile widziane, gdy obcokrajowiec nauczy się polskiego, tak jak to było choćby ze Stéphane. Z czasem zacząłem czytać o historii Finlandii, dowiedziałem się, co znaczy to sławne „sisu” – wytrzymałość, hart ducha, siła woli. Finowie są bardzo patriotyczni, dużo rozmawiałem z nimi o wojnach, które musieli stoczyć w przeszłości. Nieliczna armia fińska była świetnie zorganizowana i niezwykle ofiarna, pięknie bronili niepodległości. To twardy naród, ujęli mnie w wielu sprawach. Odpowiadały mi ich sposób bycia, kuchnia fińska, ale i niezwykłe zamiłowanie do porządku, do konsekwencji.

Pokochałem też saunę, zresztą mam w Polsce oryginalną fińską saunę. Zbudowali mi ją sami zawodnicy! Przyjechali specjalnie w tym celu, tydzień u mnie siedzieli, żeby ją zbudować. To piękne podziękowanie za lata pracy. Przez cały ten czas bardzo zżyłem się z Finlandią.

Prowadził pan również reprezentację Finlandii. Jakie to doświadczenie dla kogoś, kto przyjeżdża do kraju, który świadomie wybiera, jest zawodnikiem jednego klubu, później trenerem, aż w końcu otrzymuje misję prowadzenia reprezentacji?

Bez wątpienia było to wyróżnienie. Przyjąłem propozycję, choć wiedziałem, że czeka nas sporo pracy. Finowie przeżywali wtedy kryzys – ciężko było o turnieje czy sparingi i po prostu nie mieli z kim grać. Miałem tę przewagę, że znałem wiele osób w całej Europie. Zadzwoniłem do Olka Skiby, mówię mu: „Olek, potrzebuję sparingu”. Olek na to: „Włodek, nie ma problemu!”. Jeździliśmy więc do Włoch, oczywiście do Polski – dzwoniłem do Zbyszka Zarzyckiego, do Edka Skorka, do Staszka Gościniaka, do Zbyszka Jasiukiewicza. I tak pomalutku graliśmy z drużynami, od których mogliśmy się wiele nauczyć. To był ogromny krok do przodu dla fińskiej siatkówki. Wcześniej grali po 10–12 spotkań w roku, a doszliśmy do poziomu 30–35 meczów rocznie – tylu, ile powinno się grać.

Śmiali się ze mnie, że gdziekolwiek jedziemy, to kogoś znam. Tu kolega z siatkówki, tam kolega z siatkówki. Pamiętam, jak w Portugalii pojechaliśmy do hotelu, mówię im: „Chłopaki, przebierzcie się, zrobimy przebieżkę”. Finowie schodzą, czekam na nich na schodach, a jeden, taki cwaniaczek, mówi: „I co, Włodek?” – bo oni tam wszyscy są na „ty”. „A w Portugali to nikogo nie znasz”. I na te słowa pojawia się Władek Kustra, wita się ze mną: „Włodek, jak cię miło widzieć w Portugalii!”. Finowie tylko skwitowali: „To niemożliwe…”.

Dobre relacje w sporcie to rzeczywiście ogromna wartość.

Zgadza się. Bardzo nam to pomogło, Finowie mieli szansę pograć z dobrymi drużynami. To była jedyna szansa, żeby wejść do europejskiej siatkówki.

Ratusz w Kokkoli, fińskim mieście nad Zatoką Botnicką. Po zakończeniu kariery reprezentacyjnej Włodzimierz Sadalski grał w tamtejszym klubie Tiikerit Kokkola
Źródło: domena publiczna

Czy w czasie pobytu w Finlandii miał pan kontakt z Włodzimierzem Stefańskim, pana kolegą z reprezentacji, który też zdecydował się na wyjazd do tego kraju?

Oczywiście spotykaliśmy się ze sobą, ale Włodek szybko porzucił sport wyczynowy. Został nauczycielem, bardzo dobrze sobie radzi. Podobnie jak ja dostrzegał pewne minusy życia w Finlandii, ale cenił sobie wiele innych rzeczy i do tej pory tam mieszka.

Mówił mi, że zimy są teraz cieplejsze i krótsze.

Te zimy są inne niż u nas. Ja tam doświadczyłem temperatury minus 40 stopni!

To nie brzmi zachęcająco…

Dlatego Finowie borykają się często z depresją. Jest tam mniej słońca, szybciej robi się ciemno, zwłaszcza na północy Finlandii. Ale nie miałem z tym problemu, stale byłem aktywny, co chwila mecze i treningi. Poza tym miałem kontakt z młodzieżą, słuchałem tej samej muzyki co oni. Co innego, gdy wiedzie się ułożone życie: praca, dom, praca, dom. A ja całe życie na walizkach, co rusz w autokarze albo w samolocie.

Czy z punktu widzenia człowieka, który przekroczył siedemdziesiątkę, myśli pan sobie, że to jest patent na dobre życie: mieć relacje z ludźmi, którzy są coraz młodsi? Jakim doświadczeniem dla pana było to, że obcował pan wciąż z młodymi zawodnikami?

Człowiek na pewno inaczej się czuje, młodziej. Oni z kolei widzieli we mnie starszego pana, który dużo wie. My, Polacy, byliśmy mocno doświadczeni jako naród. Musieliśmy sobie radzić, czasy były trudne, a Finowie to dostrzegali, powtarzali mi: „Jesteś niemożliwy, zawsze sobie radzisz! Czy to zabraknie piłek, czy coś innego się dzieje, zawsze dajesz sobie radę”.

Słynne polskie „załatwić”.

W Finlandii nic się nie załatwia, wszystko jest uregulowane. To też jest męczące, ale lepsze.

Z pewnością stały kontakt z młodymi to wielka korzyść. Mogłem dać im coś od siebie, nie tylko siatkarsko, ale i życiowo. Miałem na tyle dobre relacje z większością zawodników, że nie wahali się poruszać spraw prywatnych. Poza tym pracując jako trener, miałem nieco więcej czasu, niż gdybym musiał tyrać osiem godzin w fabryce. A to trochę poczytałem, a to spotykałem się z innymi. Miałem szczęście, że trafiłem w życiu na dobrych i mądrych ludzi. Dzięki temu człowiek uczy się od innych.

To w ogóle szczęście nie mieć takiego poczucia, że praca jest ciężarem, powinnością, tylko że stanowi część stylu życia.

Z pewnością. Uważam, że praca w Finlandii to nie był stracony czas.

Włodzimierz Sadalski: Uważam, że praca w Finlandii to nie był stracony czas
Fot. Marek Żochowski / newspix.pl

W sporcie różnie z tym bywa. Ludzie kończą kariery zawodnicze i mają poczucie pustki, tymczasem odnoszę wrażenie, że wy, wszyscy panowie z ekipy Wagnera, macie udane życie.

Bardzo lubię spotykać się z chłopakami. Nie ma między nami zawiści, zazdrości, szanujemy się nawzajem. Czasami ktoś zadzwoni, a z Markiem Karbarzem ciągle wiszę na telefonie. To są zdrowe, przyjacielskie relacje. Choć wiek robi swoje i jak się spotkamy, to już nawet nie bardzo można wypić, ale dawniej potrafiliśmy nieźle się bawić.

Jak zmieniła się siatkówka przez tych kilka dekad?

Zawsze podaję taki przykład: siatka jest zawieszona na wysokości 2,43 metra i dawniej dla wielu zawodników była to zbyt duża wysokość. Później doszedł atak z trzeciego metra, który teraz jest tak potężny jak atak z pierwszej linii. W konsekwencji dziś atakuje się nawet z dziewiątego metra. To pokazuje, jak bardzo siatkówka stała się siłowa, dynamiczna.

Poza tym sport się skomercjalizował. Dziś w sporcie są wielkie pieniądze, sponsorzy, jest telewizja. To normalne i nie ma co nad tym ubolewać ani nikomu zazdrościć. Tak po prostu się stało i fajnie, że tak jest.

Myśli pan czasem, jak wyglądałoby tworzenie waszej drużyny w dzisiejszych warunkach, czyli gdybyście spotkali się 50 lat później i byli o 50 lat młodsi?

Wydaje się, że byłoby dość łatwo, ale tego nikt nie wie. Wiele spraw jest zależnych od innych: gdzie ktoś się urodzi, ile zarabia i tak dalej.

Jak wyobraża pan sobie życie na emeryturze?

Lubię siebie i daję sobie radę, nie boję się o to, co mnie czeka i co będę robił. Z pewnością znajdę sobie zajęcie, zwłaszcza że teraz mam więcej czasu. Emerytury się nie boję.

Czy siatkówka nadal będzie dla pana ważna?

Tak, stale mam kontakt z kolegami, dzwonimy do siebie. Może coś doradzę, może nie, ale na pewno będę w kontakcie, to jest pewne.

A na co ma pan ochotę po siedemdziesiątce? Co chciałby pan robić?

Po tym cholernym covidzie chciałbym być zdrowy przede wszystkim.

Przeszedł pan COVID-19 dość ciężko.

Tak, trafiłem do szpitala. Chciałbym więc być zdrowy.

Zawsze dużo czytałem, ale jest jeszcze tyle książek do przeczytania, tyle rzeczy do zobaczenia. Mam nadzieję, że czas pandemii minie. Raz w roku wyjeżdżam do ciepłych krajów i bardzo to lubię, a chciałbym też pojeździć po Polsce. Jest cała masa miejsc w naszym kraju, które chcę zobaczyć. Gdy z Płomieniem jechaliśmy do Olsztyna czy do Gdańska, wszystkie kościoły zwiedzaliśmy, chodziliśmy do teatru, chłopaki były ciekawe świata. Ja nadal jestem ciekawy świata.

Czy ma pan poczucie, że życie trwa trochę za krótko i za szybko mija?

To bardzo filozoficzne pytanie. Mnie życie mijało szybciutko. Przez lata żyłem w cyklu tygodniowym, czy to jako zawodnik, czy jako trener. Nie wyobraża pan sobie, jak czas pędzi! W niedzielę mecz, potem trzeba go przeanalizować, poćwiczyć, człowiek patrzy, a tu czwartek! Kurczę pióro, a jeszcze tyle do zrobienia. Czas pędzi szalenie!

Tym, co mnie cieszy, są dobre relacje z ludźmi. Może to zabrzmi nieskromnie, ale wydaje mi się, że ludzie mnie lubią, chcą być w moim towarzystwie, nie przeszkadzam nikomu. Wiele się nauczyłem od innych. Byłem 30 lat w Finlandii, a wyjechałem jako młody człowiek. Finowie nie są wylewni, raczej tacy gruboskórni, trudno o bliskość w relacjach, o to, by zaprosili do siebie do domu.

Mnie się udało, chłopaki wiedziały, że do mnie zawsze można przyjść pogadać, wpaść na kawę. Zresztą w Finlandii kawę pije się bez przerwy, najwięcej na świecie. Wyjechałem już 12 lat temu, a zawodnicy nadal mnie odwiedzają. Pokazuję im Polskę albo po prostu siedzimy u mnie na wsi, chodzimy do sauny. Mam naprawdę wielu przyjaciół, i dyrektorów banku, i kilku polityków. Dzwonimy do siebie, zawsze mogę liczyć na ich pomoc – i na odwrót.

A czuje pan więź z Finlandią jako krajem?

Finlandia się mną zaopiekowała, dała mi szansę. Co mogę złego o niej powiedzieć? Oczywiście nie zawsze było różowo, niektórzy zawodnicy mnie nie lubili, jak to w życiu. Ale jeżeli Fin pozna się na kimś, zobaczy, że fajny facet, to jest naprawdę nieźle. Nie jest to wylewna przyjaźń jak u nas, ale bardzo trwała. Z wieloma chłopakami zapraszaliśmy się nawzajem na kolacje, bardzo szybko przekroczyłem tę pierwszą barierę w kontaktach i zapraszano mnie do wielu domów. To chyba najlepsza oznaka tego, że Finowie darzyli mnie zaufaniem i chyba polubili.

Włodzimierz Sadalski

(ur. 29 sierpnia 1949 r. w Poznaniu)
Niezwykle wszechstronny zawodnik, na igrzyskach w Montrealu dubler pierwszego rozgrywającego – Wiesława Gawłowskiego. Karierę rozpoczął w AZS-ie Poznań, następnie był siatkarzem Skry Warszawa i milowickiego Płomienia, z którym odniósł największe klubowe sukcesy. W barwach Płomienia wywalczył dwa tytuły mistrza Polski (1977, 1979) i dwa wicemistrzostwa (1975, 1976) oraz sięgnął po najcenniejsze europejskie trofeum klubowe, wygrywając w 1978 r. Puchar Europy Mistrzów Klubowych. Rok później zdobył w rozgrywkach Pucharu Europy brązowy medal.
W reprezentacji debiutował w 1970 r., ale liczne kontuzje wykluczyły go z wielu dużych imprez. W latach 1970–1977 rozegrał w barwach narodowych 187 spotkań. Oprócz złotego medalu olimpijskiego (1976) i złotego medalu mistrzostw świata (1974) ma w dorobku dwa srebrne medale mistrzostw Europy (1975, 1977). W 1977 r. zajął 4. miejsce w Pucharze Świata.
W roku 1980 wyjechał do Finlandii, która stała się jego drugą ojczyzną. Grał i pełnił funkcję trenera w czołowych fińskich klubach: Tiikerit Kokkola, Seinäjoen Maila-Jussien (Puchar Finlandii w 1985 r.), Raision Loimu, Ylivieskan Kuula, Salon Piivolley. W latach 1987–1991 był trenerem reprezentacji Finlandii, z którą na mistrzostwach Europy w 1991 r. zajął 8. miejsce (po porażce z polską drużyną, prowadzoną wówczas przez Edwarda Skorka i Zbigniewa Zarzyckiego).
Z wykształcenia jest technikiem łączności. Przez 13 lat był dyrektorem Pionu Sportu i Szkolenia Polskiego Związku Piłki Siatkowej. W 2021 r. przeszedł na emeryturę.