Ukłoniłyśmy się w stronę loży cesarskiej. Dostałyśmy ogromne brawa!

Rozmowa z Krystyną Czajkowską-Rawską

Krystyna Czajkowska-Rawska: Na pewno będziemy rozmawiać o igrzyskach w Tokio i w Meksyku?

Maciej Zdziarski: Oczywiście.

A nie wolałby pan o żużlu? Na początku chciałam zostać żużlowcem!

Słyszałem, że to z powodu znajomości z Janem Ciszewskim.

Ano tak. Zanim stał się znanym dziennikarzem, próbował sił jako zawodnik. Starszy ode mnie o sześć lat i tak samo jak ja z Sosnowca. Poznałam go na podwórku. Jak to się śpiewało: „Na podwórku fajnie jest, można flaszkę obalić, można opitolić sklep, posterunek podpalić”. Takie niepoprawne znam piosenki, chociaż nie dorastałam w wesołych czasach.

Ma pani wspomnienia z czasów wojny?

Pamiętam doskonale, jak koło naszego domu wożono trupy na koniec ulicy. Tam kończyły się zabudowania, zaczynały się pola. Gdy Niemcy odjeżdżali, myśmy wszyscy biegli, żeby popatrzeć, kto leży martwy, czy nie ma czasem naszego ojca.

Wprawdzie nie mieszkałam w miejscu, gdzie trwała typowa wojna, ale parę nalotów przeżyłam, chowaliśmy się do piwnicy. Sosnowiec to był przecież jeden z wielkich ośrodków żydowskich. Siedziałam z koleżanką w jednej ławce, Ireną Rozenfeld. To były takie przeżycia, których nie sposób wymazać z pamięci.

Już po wojnie podwórkowe przyjaźnie zaczynały się od zabawy na trzepaku, gry w piłkę, czasem jeszcze między gruzami. Po lekcjach spotykaliśmy się na boiskach w różnych dyscyplinach. Musiałam i skakać, i biegać. Dlatego jestem tak wszechstronnie wyszkolona.

W Technikum Ekonomiczno-Kolejowym Ministerstwa Kolei, do którego chodziłam, siatka na boisku wisiała cały rok, więc graliśmy na każdej przerwie. Wie pan z kim? Z księdzem! Ksiądz był u nas w szkole bardzo długo. I proszę sobie wyobrazić, że dyrektorką szkoły była Balbina Semczuk, jedna z pierwszych posłanek na sejm w PRL-u. Jaką mocną musiała być osobą, że utrzymała religię w szkole.

Chodziłam też do szkoły muzycznej, ale w końcu spytano mnie, co robię z palcami, że są takie sztywne. Do gry na pianinie palce muszą być miękkie, a moje były zesztywniałe od odbijania piłki.

A co z tym marzeniem o torze żużlowym?

Myśmy chodzili oglądać speedway w Sosnowcu. Kochałam motory. Wielokrotnie jeździłam z tyłu na siedzeniu. Wozili mnie nie tylko żużlowcy, ale też zwykli miłośnicy motoryzacji.

Ciszewski nie pojeździł długo jako żużlowiec.

Tak, miał ciężki wypadek, a później nasze drogi się rozeszły. Bardzo wcześnie wyjechałam z Sosnowca, w wieku 17 lat. Kiedy on już zaczynał pracę w katowickim radiu, ja zrobiłam maturę i w ’53 roku przeniosłam się do Warszawy. Musiałam jeszcze zaliczyć praktykę zawodową jak prawdziwy kolejarz! To były różnorodne zajęcia, nawet parowozem jeździłam. Odprawy kolejowe, szkolenie w kasie biletowej. Wtedy były inne drukarki, wkładało się kartonik. Mam zresztą bilet w formie kartonika po dziadku, który wrócił z Sybiru.

Dziadek był powstańcem?

Tak, styczniowym. Zesłano go na Sybir w 1863 roku. Bilet z Krasnojarska z dziureczkami kontrolowanymi przez kontrolerów to niemalże relikwia. Historia zawsze dzieje się obok nas. W marcu ’53 roku umarł Stalin. Pamiętam, że wszyscy w szkole musieliśmy wstać z ławek i wysłuchać na stojąco informacji o śmierci wielkiego przywódcy światowego proletariatu.

A później była matura.

Zdałam ją i bardzo chciałam wyjechać, ale nie było to proste. Nie poszłam od razu na studia jak inni, bo miałam nakaz pracy z kolei. Trafiłam do Kolejowych Zakładów Gastronomicznych w Chorzowie. To była praca administracyjna w biurze, ale musiałam swoje odbębnić i dopiero pojechałam na studia zaoczne w Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie.

Akademia Wychowania Fizycznego w Warszawie, lata 50. XX w.
Fot. PAP / Wiesław Prażuch

Wśród studentów zaocznych – głównie dokształcających się nauczycieli – wyróżniałam się sprawnością. Wszyscy pukali się w głowę, dlaczego nie jestem na studiach dziennych. Wzięła mnie pod opiekę asystentka, która prowadziła moją grupę kandydatów na studentów. Powiedziała, żebym zdawała wszystkie egzaminy. Do dziś mam telegram od pani Tatiany Grabowskiej, która zauważyła we mnie materiał na sportowca. Gdy trafiłam w końcu na studia dzienne, miałam ogromne zaległości. O godzinie jedenastej gaszono światła w akademiku, więc nawet nie można było się dokształcić wieczorami. Jedyne światło było w ubikacji.

I uczyła się pani w ubikacji?

Tak, to była jedyna szansa, żeby nadrobić zaległości. I czasami koleżanki mnie spotykały, jak siedziałam tam z kością udową i uczyłam się anatomii. Przyznam, że ciężko mi było. To były takie czasy, że na całe wyżywienie dzienne musiało wystarczyć 15 złotych. Margarynka, dorsze, makarony, zupy mleczne. Jeździłam na Żoliborz do ciotki, troszeczkę od niej podkradałam. Wuj zafundował mi resztę studiów, ponad 200 złotych. Mama przysyłała, co się dało. Wtedy nie było plastikowych pojemników, więc jeśli mama zapakowała smalczyk w szklany słoiczek, to musiałam wybierać kawałki szkła, żeby coś z tego było!

Wspominam ten czas jako niezwykły, nawiązywały się przyjaźnie. Studiowałam z Andrzejem Gmochem, bratem Jacka. Andrzej ożenił się z koleżanką z mojej grupy, zresztą też siatkarką. Łączyły więc nas mocne więzi w tamtym czasie. Przyjaźniłam się z Jasiem Kopytą, lekkoatletą, on też ożenił się z siatkarką, i z Januszem Sidłą, wybitnym oszczepnikiem. To wielkie nazwiska, ale nikt nie gwiazdorzył, myśmy po prostu przyjaźnili się ze sobą.

Czy miała już pani wtedy plan na życie?

Miałam dylemat: z jednej strony siatkówka, z drugiej – szermierka. Na obozie studenckim była akurat cała kadra szermierzy. Wzięli pod skrzydła po parę osób, studentów i studentek. To było coś cudownego, nauka od takich ludzi.

Szermierka bardzo mnie wciągnęła, byłam zwinna i sprawna. Od razu mnie zauważono. Szpadzista Kazimierz Laskowski, brązowy medalista olimpijski z Amsterdamu, chodził za mną, któregoś razu powiedział: „Spotkajmy się o siódmej rano na ścieżce w lasku”.

Krystyna Czajkowska (druga z lewej) jako florecistka AZS, 1953 r.
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

Dlaczego ostatecznie nie wybrała pani szermierki?

W pewnym momencie zaczęłam się gubić, bo przegrywałam na planszy szermierczej. Nie mogłam sobie poradzić, że przegrałam na przykład z mistrzynią Polski. Dziś by każdy powiedział: „Dziecko, masz dopiero 17–18 lat, spokojnie, to jest mistrzyni Polski, a ty dopiero zaczynasz”. A ja i tak z nią prowadziłam, tylko mnie głupimi trzema trafieniami skończyła, identycznymi!

To wystarczyło, żeby powiedziała pani sobie: „To może jednak postawię na siatkówkę”?

W ’55 roku powołano mnie do reprezentacji Polski, dwa lata po moim przyjeździe do Warszawy. Skoro powołali mnie już do reprezentacji, to jak tutaj odmówić! Cieszyłam się jak nie wiem co.

Zwłaszcza że miała pani zaledwie 19 lat.

Tak, ale maszynka się już rozkręciła. Walczyłam po prostu, żeby dobrze wypaść w meczu. I o pozycję nie tylko w reprezentacji. Kiedy wchodziłam w AZS-ie Warszawa do pierwszej szóstki, było w klubie sześć reprezentantek, między innymi Krysia Wleciałowa, Halina Lenkiewicz i Wanda Poleszczuk. I któraś musiała wylecieć z szóstki, żeby mnie wpuścić. Zastąpiłam dziewczynę, dla której ważne były po prostu inne sprawy. Trzymałam się z Krysią Wleciałową, która była już po AWF-ie, i nas, młode zawodniczki, miała obowiązek pilotować. To była grupa naprawdę mocnych siatkarek.

I jak one przyjęły taką młodą dziewczynę? Czy zwracałyście się do siebie po imieniu?

Nie zawsze. Był między nami dystans, zwracałyśmy się na „pani”. Co innego z młodszymi dziewczynami. To było już następne pokolenie siatkarskie, bliższe przyjaźnie, myśmy były w kontakcie poza boiskiem. Grałyśmy w karty, chodziłyśmy na zabawy.

Powiem panu, że życie jest czasami nieprzewidywalne. Jest tyle przypadków, nie wiadomo, czego się spodziewać, gdy wybierze się tak lub inaczej, gdy pójdzie się tą albo inną drogą. Wsiąkałam w to warszawskie życie. Moja ciotka mieszkała przy ulicy Tucholskiej, miała ogród, który wychodził na Szklany Dom na Mickiewicza, i do niej chodziłam. Niedaleko była szkoła zmartwychwstanek. Pracowałam tam po studiach. Dzięki tej pracy spotkałam kardynała Wyszyńskiego, a uczennice pisały do mnie listy na olimpiadę w Tokio. To było bardzo miłe.

Kardynał Stefan Wyszyński w liceum zmartwychwstanek. W tej szkole Krystyna Czajkowska (na zdjęciu szósta
od prawej) uczyła po ukończeniu studiów (zdjęcie z 1963 r.)
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej
List wysłany do wioski olimpijskiej w Tokio przez uczennice Krystyny Czajkowskiej z liceum zmartwychwstanek (1964 r.)
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

W siatkówce kobiecej w ’59 roku na scenę weszły Japonki. Wcześniej uprawiano tam siatkówkę dziewięcioosobową, ale gdy Japonia przyjęła reguły FIVB, szybko okazało się, że zaczyna się nowa epoka.

Spotkałyśmy się z nimi pierwszy raz w ’60 roku w Brazylii na mistrzostwach świata. Tam nam pokazały, jak wygląda prawdziwa siatkówka. Oczywiście wcześniej przeczytałyśmy, z kim mamy grać – a to Urugwaj, a to Argentyna, tak że odfajkowałyśmy, że będzie 3 : 0, tu też 3 : 0. I sprawdziło się. A potem zobaczyłyśmy rozgrzewkę Japonek. Weszły na boisko, w koszach niosły z 50 piłek, rączki miały chudziutkie, stroje powypychane gąbką. A jak zobaczyły, że nie mamy nic pod koszulkami, to przestały na nas patrzeć. A myśmy po prostu wiedziały, jaki będzie klimat, i wywalczyłyśmy stroje z cieńszego materiału. Zrobili więc nam takie jedwabne i Japonki się speszyły.

W każdym razie gdy zobaczyłyśmy ich rozgrzewkę, wiedziałyśmy już, co nas czeka. Były niezwykle sprawne, a uderzenia miały tak szybkie, że nie widziało się nadgarstka. Trenerzy, którzy prowadzili rozgrzewkę, nie byli zbyt pobłażliwi. Japonki tylko się im kłaniały, a jak któryś rzucił piłkę na drugą stronę boiska, to zawodniczka musiała po nią biec.

Prawie niewolnicze stosunki. Podobno zdarzało się, że trenerzy uderzali je, wymierzając karę.

Tak. To było straszne. Tak że wiedziałyśmy, co nas czeka. W Brazylii przegrałyśmy z nimi 0 : 3, kolejne mecze też poszły poniżej oczekiwań i wróciłyśmy bez medalu. Co prawda w finale Japonki przegrały z ZSRS 1 : 3, ale już było widać, co się święci.

Cztery lata później w Tokio siatkówka po raz pierwszy znajduje się w programie igrzysk olimpijskich.

Do Japonii przyjechałyśmy nieco wcześniej, więc mogłyśmy potrenować przed igrzyskami. Siatkówka i judo to były w tym czasie narodowe sporty Japonii, wszędzie było mnóstwo fotografów i dziennikarzy, Japończycy łaknęli widoku zawodników. Ale też nasza Jadzia Marko nie mogła się opędzić od ludzi, bo cztery lata wcześniej zdobyła tytuł miss mistrzostw świata w Brazylii.

W każdym razie pomyśleliśmy, że skoro ich siatkówka jest na takim poziomie, są zajęcia w szkołach, to pewnie nie tylko zawodniczki umieją tak serwować. Miałyśmy akurat trening, więc mówię trenerowi Staszkowi Poburce: „Niechżeż ci dziennikarze nam poserwują. Poproś tłumacza, żeby ich o to zapytał”.

I zwerbowała pani japońskich dziennikarzy?

Pewnie! Zdjęli ubrania, kłaniali się nam w pas i serwowali. Istna uczta dla nas! I muszę powiedzieć, że to było bardzo pomocne. Oczywiście pojedynczy trening wiele nie da, ale przynajmniej było to coś innego niż zwykle. Jeśli przez lata ćwiczy się z tymi samymi osobami, zna się ruch ręki, układ ciała, to wiadomo, gdzie pójdzie zagrywka.

Krystyna Czajkowska-Rawska z pamiątkami z igrzysk w Tokio
Fot. Andrzej Banaś

Jakie były pani pierwsze wrażenia z pobytu w Tokio?

My już byłyśmy stałymi bywalczyniami w różnych krajach – widziałyśmy Paryż, Brukselę, Brazylię. Te wyjazdy pozwoliły nam przetrzeć się przez wielki świat. A wcześniej zawsze mieliśmy odprawy przed wyjazdem, żeby nie demonstrować zachwytu nad tym wszystkim, co zobaczymy. Jak to mówi młodzież: żeby nie dać ciała.

Pięknie pani gestykuluje!

Mój wnuk się ze mnie śmieje, mówi: „Babciu, ale ty machasz rękami!”. A ja nie wiem dlaczego. Nie umiem mówić nieruchomo. To są emocje i człowiek, jak o czymś opowiada, to się emocjonuje.

W każdym razie różnica czasu i klimat dały nam się nieco we znaki. Byłyśmy trochę nieprzygotowane do tego, więc gorzej spałyśmy. Oczywiście gospodarze przygotowali nas wspaniale – filiżanki, herbaty, różne sprzęty, które mogły być potrzebne, włącznie ze szczoteczkami do zębów!

Relacja z igrzysk w Tokio w prasie z 1964 r.
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

Jak zostały panie zakwaterowane?

Pokoje były trzyosobowe, mieszkałam z Marysią Śliwką w pokoju. A w pierwszym dniu przeżyłyśmy trzęsienie ziemi! Odpoczywałyśmy i w pewnym momencie filiżanki zaczęły drżeć, przesuwały się meble i łóżka. Trwało to bardzo krótko, ale myśmy się przeraziły.

A wioska olimpijska cudowna! I bardzo rozległa, więc jeździło się rowerami, żeby pokonywać duże dystanse. Do części dla kobiet nie mieli wstępu panowie. Niektóre z nas były krótko ostrzyżone. Chciałyśmy sprawdzić, czy strażniczki się zorientują. Wkładałyśmy chustkę na głowę i na rowerze próbowałyśmy wjechać. One uznawały, że to mężczyźni, gwizdały, zaraz pojawiała się policja.

Igrzyska olimpijskie w Tokio. Maria Śliwka z Krystyną Czajkowską
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

Pierwszy mecz był zwycięski, z Amerykankami.

Dla nas to było przeżycie, myśmy się paliły do tego meczu. Jeszcze wtedy nie było odpraw, żeby było wiadomo, kto z kim gra i kiedy. Poza tym nie było baz danych, z których by wynikało, jaki będzie skład drużyny przeciwników. Ale sytuacje na boisku wymagają eksperymentów, taktyka nie była wtedy najważniejsza. Myśmy miały zupełnie inny system gry, grałyśmy na dwie rozgrywające. Nie było tak, że są zawodniczki przyjmujące, każda musiała umieć odebrać piłkę. Wszystko jedno, kto się dorwał, ważne, by odebrać. Oczywiście jedne robiły to lepiej, inne trochę gorzej, ale pierwsza piłka była najważniejsza.

Poza tym każda z nas mogła śmiało atakować, byłyśmy w tym mocne. Grała Danusia Kordaczuk, Marysia Śliwka, zresztą bardzo skoczna, bo ona była lekkoatletką. To były wszechstronne zawodniczki, tak że musiałyśmy sobie dawać radę również w ataku.

Mecz z Amerykankami był nieprzewidywalny. Nie wiedziałyśmy, kto i kiedy uderzy. Czarnoskórych zawodniczek było pełno i myśmy pierwszy raz spotkały się z takim żywiołem. Owszem, my też grałyśmy nieuporządkowane, nie było skomplikowanej taktyki, ale każdy wiedział, co ma robić. Tak że Amerykanki doprowadzały nas do szału tym, że myśmy nie wiedziały, co one zagrają. Ale jakoś się udało.

Chociaż po wynikach tego nie widać, bo w pierwszym secie było 15 : 3 dla Polski, w drugim – 15 : 4.

Z Japonkami też tak wysoko przegrywałyśmy, a ileśmy się nagrały! Takie byłyśmy spracowane, tyle razy na ziemi leżałyśmy, że do głowy by mi nie przyszło, jak wysoko przegrałyśmy. Człowiek nie śledził na bieżąco wyniku, tylko grał. Można było się popłakać w meczu z Japonkami, bo tyle dawałyśmy z siebie, taka była radość, że coś się udaje, a potem patrzymy – set do czterech, set do dwóch.

Gdy wcześniej dziewczyny pojechały do Japonii, to proszę sobie wyobrazić, że Japonki też nas ogrywały, tylko że to były szkolne zespoły! I reprezentacja narodowa przegrywała z taką drużyną szkolną do dwóch, do pięciu…

W drugim meczu, dzień później, 13 października, grały panie z Koreą Południową. Mecz również wygrany 3 : 0.

Tam przyjechały dwie Koree, Północna i Południowa. Ponieważ nie można było grać dwóch hymnów ani wywiesić dwóch flag, trzeba było wybrać, kto zagra. Oczywiście Korea Północna wróciła do domu.

Dwa dni później, 15 października, jest mecz ze Związkiem Sowieckim, przegrany 0 : 3.

Rosjanki zawsze były dla nas trudnym przeciwnikiem, ale wydawało nam się, że możemy sobie poradzić. Brakowało nam tego, co one miały zapewnione, czyli odpowiedniego systemu szkolenia. Wiadomo było, że one trenują wytrwale, podobnie jak później Koreanki Północne, które prawie że mieszkały na sali. Grały o każdej porze dnia i nocy i były posłuszne – bo jak nie, to wiadomo, co je czeka. A gra w reprezentacji to było okno na świat. Myśmy nie były aż tak zdyscyplinowane. Dziewczyny przychodziły do nas, pytały: „Czajka, a zapalić można u was?”. I wpuszczało się dziewczyny, żeby zapaliły u nas w pokoju. Bo u nas w porównaniu z nimi to było jak na Zachodzie.

Luz i liberalizm.

Miały też jedną wszechstronną zawodniczkę, w moim wieku zresztą. Mamy piękne zdjęcie, na którym widać, jak wymieniamy sobie proporczyki. Kolejna dziewczyna, Inna Ryskal, grała krótką piłkę, tak jak w tej chwili grają mężczyźni. Atakowała piłkę z pola, spoza linii trzymetrowej. Dla nas było nie do pomyślenia, że z tego może być atak, a Ryskal wyskakiwała w górę i piłka jak pershing przelatywała nad nami. Po takich zawodniczkach można wyczuć liczbę wyrobionych godzin treningowych.

Krystyna Czajkowska wymienia proporczyki z reprezentantką Związku Sowieckiego, Ludmiłą Bułdakową
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

Rosjanki były też mniej zmęczone niż my. Czechosłowacy próbowali je raz, chyba na mistrzostwach Europy, podpatrzeć w szatni, sprawdzić, czy nie biorą czegoś przed piątym setem na przykład. Przecież wtedy mecze trwały ponad dwie godziny, a one wchodziły świeże jak szczypiorki na wiosnę, kiedy myśmy już powłóczyły nogami.

Dwa dni przerwy i słynny mecz z Japonią.

Trwał niezwykle krótko. Myśmy nie mogły przyjąć ich zagrywki. Wtedy był jeszcze obowiązek przyjęcia piłki na palce, a jeśli piłka miała rotację, to w zderzeniu z palcami to był koniec.

Podobno jeszcze trudniejsza była zagrywka bez rotacji, bo piłka szła bardzo mocno…

Tak. Bo ręce były przygotowane, a na koniec piłka się wznosiła. To były dla nas nowości, nie wiedziałyśmy, jak się ustawić. Kiedy indziej piłka potrafiła zgasnąć – w tej chwili nazywa się to skrótem. W każdym razie zlały nas tak, że nie wiedziałyśmy, jak się nazywamy.

Poza tym były inne przepisy, nie wolno było przełożyć rąk przez siatkę. Dziś blok to jest blok, a wtedy myśmy mogły co najwyżej nadstawić ręce i uderzenie było jak bat. To nawet nie był silny atak, a raczej szybkie plaśnięcie, nie było szans tego wybronić.

Ale dzięki temu, że wcześniej z nimi zagrałyśmy, mogłyśmy się przygotować. Próbowałyśmy serwować podobnie do Japonek, trzeba było nad tym popracować. To była silna zagrywka, tenisowa. Dobrze byłoby po drugiej stronie siatki mieć partnera, który też by w ten sposób zagrywał, żeby poćwiczyć przyjęcie…

A nikt w Polsce tak nie zagrywał.

Zgadza się. Próbowałyśmy i nawet czasami mi się udawało, tyle że pięścią. Dłoń ma tyle różnych niedoskonałości, że piłka dostaje rotacji i odbiór sprawia trudności.

Jako jedyne na igrzyskach wygrały panie seta z Japonkami. W trzeciej partii, wygranej przez was 15 : 13, musiała być wyrównana walka.

To było największe szczęście, jakie mogło nas spotkać.

Relacje z igrzysk w Tokio w prasie z 1964 r.
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

Mecz obserwował sam cesarz Japonii.

Jak podczas prezentacji drużyny ukłoniłyśmy się w stronę loży cesarskiej, dostałyśmy ogromne brawa!

Później wygrałyście jeszcze z Rumunkami 3 : 0. I brązowy medal. Jeden z dziesięciu, które wywalczyli na tych igrzyskach polscy sportowcy. A było jeszcze sześć srebrnych i siedem złotych.

Jak mówił Jurek Wagner, tylko złoto się liczy (śmiech). Byłyśmy jednak bardzo szczęśliwe i dumne, także z sukcesów koleżanek i kolegów. Pamiętam, jak złoto zdobywał ciężarowiec Waldemar Baszanowski. Byłyśmy akurat już po treningu, zerwałyśmy kwiaty z jakiejś rabatki i wręczyłyśmy je Waldkowi jako prezent od siatkarek. Podobnie z bokserami. Myśmy chodziły na walki bokserskie chłopaków. Lekkoatletki mieszkały z nami, i Ewunia Kłobukowska, i Irena Kirszenstein, która miała wtedy 18 lat i pod panieńskim nazwiskiem zdobywała swoje pierwsze olimpijskie złoto i dwa srebra.

Igrzyska olimpijskie w Tokio. Mecz z Rumunkami, który zadecydował o brązowym medalu dla Polek (zwyciężyły 3 : 0)
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

Jak wyglądała podróż powrotna z Tokio?

Płynęliśmy najpierw statkiem do Nachodki, a z Nachodki jechaliśmy pociągiem, i w tym pociągu było niesamowicie! To był oczywiście wagon sypialny, jechałyśmy przez cały Sybir. Towarzystwo było rozmaite, ekipa ponad 100 osób. Któregoś razu Danka Wagnerowa dopadła Władka Komara, który zajął w Tokio odległe, dziewiąte miejsce, a Danka miała ostry język, i mówi do niego tak: „Ty to jesteś taki zasrany mistrz! Jak trzeba rzucić, to nie rzucasz, a na byle jakich zawodach bijesz rekordy”. Do mnie od razu przyszedł Andrzej Piątkowski, szermierz, i mówi: „Czajka, zrób coś z Wagnerową, bo niedużo trzeba, żeby Komar ją przez okno wyrzucił”. Ale – jak to myśmy zawsze mówiły – mistrz się opanował, Dankę spacyfikowałyśmy i do niczego złego nie doszło.

Czy po zdobyciu medalu olimpijskiego zaczęła pani nowy, lepszy etap życia?

Musiałam opuścić Warszawę. Niestety Wandzia Zarzycka wjechała mi w kręgosłup kolanem i nie mogłam grać. AZS był dla mnie wszystkim, 11 lat gry! Napisałam pismo, ale odpowiedzieli mi, że w siatkówkę można grać wszędzie, nie tylko w Warszawie. A stolica była wtedy zamknięta, nie wolno było meldować się w Warszawie.

Musiała pani spakować walizkę i wrócić do Zagłębia?

Tak. Nie udało się nic załatwić. Dopiero przed następną olimpiadą dowiedziałam się, że jest taka możliwość, że kiedy po igrzyskach były spotkania w Radzie Ministrów, to wkładało się pisemka do kieszeni pana premiera albo kogoś, kto potem pomagał w załatwianiu tych wszystkich spraw.

Jak prośba do cesarza.

Tak. To chłopcy mnie uświadomili: „Jak to?! To nie napisałaś nic, żeby coś ci załatwili?”. A potem się okazało, że władze państwowe miały kieszenie wypchane od tych wszystkich próśb o samochody, o mieszkanie, o cokolwiek.

Wraca pani do Sosnowca?

Tak. A chwilę później Wisła Kraków składa mi ofertę. Przyjechała moja koleżanka z reprezentacji Józefa Ledwigowa, oczywiście z panem Janowskim, prezesem klubu, później zresztą wicepremierem. Mówię do Józki: „Nie namawiaj mnie, przecież nigdzie nie pójdę”. Tym bardziej że moja mama, która pracowała jeszcze w technikum kolejowym, mówiła mi, że Kolejarz Katowice chciałby mnie, bo potrzebują trenera. To mi rozwiązało sprawę.

Nagłówek prasowy z 1964 r.
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

Jest pani w Kolejarzu. To jest czas między jednymi a drugimi igrzyskami. Z jednej strony musi pani wrócić do Zagłębia, na Śląsk, z drugiej – w reprezentacji pani rola rośnie, bo zostaje pani kapitanem.

Tak. Miałam zestaw ćwiczeń – i dla siebie, i do wykonywania z dziewczynami. Takie miałam przez to zakwasy, że nogi do góry nie mogłam podnieść, a trzeba było się sprężyć na następny mecz. A Sosnowiec to moje rodzinne gniazdo, fani siatkówki dobrze mnie znali, więc zachęcali: „Przyjedź do nas, do Sosnowca, to my cię urządzimy”. Tak zrobiłam, wybrałam mieszkanie, właściwie pokój z kuchnią. Pytali, dlaczego nie chcę innego, przecież mam cały dom do dyspozycji. Mówię: „Bo mnie więcej nie potrzeba, jestem cały czas w rozjazdach”.

Wróćmy do reprezentacji. Kończy się czas Stanisława Poburki w kadrze.

Smutne to było, ale prowadzenie Meksyku to była jego szansa.

Już w Tokio dostał tę propozycję?

Tak.

Miały panie takie poczucie, że was zostawił?

Trochę tak. Po prostu bardzo dobrze nam się pracowało. Myślę, że nie byłyśmy jeszcze aż tak wypalone. Owszem, wiek już nie ten, ja miałam 28 lat, inna zawodniczka – 32 lata. Trudno sobie wyobrazić, co to znaczy wytrzymać tyle lat w takim reżimie.

Na miejsce Poburki wchodzi Benedykt Krysik. Jak go pani zapamiętała?

Byłyśmy bardzo doświadczonymi zawodniczkami. Była nas szóstka z poprzedniej reprezentacji. Wiadomo, że cel był jeden, ale jak to mówią, każda miotła inaczej zamiata. Krysik chciał nas ukształtować na swoją modłę, a to nie zawsze się udaje, tym bardziej że doszły nowe dziewczyny. W Zakopanem odbywało się zgrupowanie, zaczęły się przygotowania na wysokościach, wyjścia w góry. Nie wszystkie dziewczyny to tolerowały, miały psychiczny opór, poza tym to są duże góry.

Benedykt Krysik (pierwszy z lewej) z zawodniczkami kadry narodowej
Fot. Mieczysław Świderski / newspix.pl

Ale to były przygotowania związane z tym, że Meksyk leży wysoko.

Myśmy były w Armenii, tam też jest wysoko, ale to były zupełnie inne góry, niezalesione, kompletne pustkowie. Można powiedzieć, że to takie nasze Bieszczady, więc spokojnie mogłyśmy pobiegać. Natomiast w Zakopanem zaczęły się marsze, tempówki po górach. Na przykład Wanda Wiecha miała ogromny lęk przestrzeni, próbowałyśmy ją jakoś ochronić, jest cała masa ćwiczeń, które można wykonać na innej wysokości. Ona była nieprawdopodobnie psychicznie spalona, zresztą my też.

Została pani kapitanem drużyny.

Wie pan dlaczego? Dlatego że miałyśmy przez jakiś czas grupę psychologów, prowadził ją Nawrocki z Katowic. Byłyśmy wściekłe, że zabierają nam wolny czas, żeby z nami porozmawiać o atmosferze w drużynie. Profesor przedstawił wykres, na którym były strzałki z numerami skierowanymi do poszczególnych osób, w zależności od tego, ile ktoś miał pozytywnych recenzji od koleżanek. Okazało się, że osobą, do której schodzą się wszystkie linie, byłam właśnie ja. Tak mnie dziewczyny oceniły.

Poczuła pani większą odpowiedzialność za zespół?

Tak, zwłaszcza że droga do igrzysk w Meksyku była bardziej skomplikowana. Trzecie miejsce z Tokio nie gwarantowało kwalifikacji. Nasz wyjazd miał się rozstrzygnąć na mistrzostwach świata w NRD, ale przełożono je, miały odbyć się później w Japonii. Tymczasem z Moskwy przyszła wiadomość, że nie jedziemy, bo Japończycy nie godzą się na odegranie hymnu NRD.

Podobno w hotelu czekałyście na odlot samolotu.

Na placu Konstytucji. Z walizkami. Aż przyszła wiadomość, że wyjazd odwołany. Pojechałyśmy za to do Zakopanego na urlop, ponieważ urlopy miałyśmy już pobrane w zakładach pracy, utracone zarobki były wypisane – bo Państwowe Przedsiębiorstwo Imprez Sportowych wypłacało nam utracone zarobki. Coś musieli z nami zrobić, więc zafundowali nam Zakopane zamiast wyjazdu do Japonii.

Mistrzostwa w Japonii się odbyły, tam zdecydowano o kolejnych kwalifikacjach. Japonki miały gwarantowany udział, podobnie ZSRS, a zakwalifikowały się też Stany Zjednoczone, Korea i Peru. Okazało się, że jest szóstka drużyn, i tylko w wyniku protestów turniej został poszerzony do ośmiu zespołów, co otworzyło na nowo szanse. No ale trzeba było zdobyć tę kwalifikację.

W ’67 roku, w Jugosławii.

Ogromnie to przeżyłyśmy. Niemki tam grały, a to bardzo mocna drużyna. W grę wchodziły awanse trzech drużyn: nas, NRD i Czechosłowacji. O tym, że pojechałyśmy na igrzyska, nie zdecydował nasz mecz, tylko mecz między Czechosłowaczkami a Niemkami. Gdyby Czechosłowaczki przegrały, i tak pojechałyby na turniej razem z Niemkami, a my nie. Ale wygrały i dlatego Niemki zostały wyeliminowane. Można powiedzieć, że ostatecznie to Czechosłowaczki załatwiły nam udział w igrzyskach.

Nagłówki prasowe poświęcone kwalifikacjom do igrzysk w Meksyku rozegranym w Jugosławii (1967 r.)
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

To były wasze dobre koleżanki?

Bardzo. My miałyśmy dobre relacje prawie ze wszystkimi. A Czechosłowaczki też zawsze były koleżeńskie. Głupia sprawa, ale myśmy uwielbiały ich knedliczki, te parówki czeskie, których u nas nie było. Dziewczyny przywoziły je w puszkach, ale nie miały jak ich podgrzać. Myśmy z kolei jeździły z grzałką, żeby kawkę móc sobie zrobić, to był nasz jedyny środek dopingujący. Czechosłowaczki przychodziły więc do nas zagrzać sobie te parówki. Takie to były śmieszne wymiany, niemalże dziecinne, ale ludzkie, a nie jak przeciwnik z przeciwnikiem.

To zmieniło się po inwazji na Czechosłowację.

Tak, ale my nic o tym nie wiedziałyśmy! Polityka była nam bardzo odległa. Tyle było rzeczy ciekawych na świecie, i w życiu, i w sporcie. Jedyne polityczne relacje miałyśmy na spotkaniach po meczach, kiedy władza nas przyjmowała.

Tymczasem już na igrzyskach w Meksyku przed meczem przychodzi do mnie kapitanka ich drużyny i mówi: „Krystyna, ja ci na prezentacji drużyn nie podam ręki”. Wcześniej było zawsze „ahoj!”, a teraz czuć było dystans. Ja mówię: „Judka, czyś ty zwariowała? O czym ty mówisz?”. Ona na to: „Najechałyście na nas czołgami, myśmy to widziały”.

Było mi przykro, bo przecież ja czołgiem nigdzie nie wjeżdżałam, ale mówię do niej: „Judka, damy radę”. Musiałam o tym powiedzieć kierownictwu. Dobrze, że ona mnie uprzedziła, ale kierownictwo nie zareagowało. Dla nas to było przykre, ale musiałam to powiedzieć dziewczynom, musiały o tym wiedzieć.

To w ogóle był specyficzny czas, bo na chwilę przed igrzyskami, także w Meksyku, doszło do wielkich protestów studenckich. Było kilkaset ofiar.

Tak, i myśmy o tym wiedziały, ale także niezbyt szczegółowo. Wiedziałyśmy, że uniwersytet strajkował, że odbyły się manifestacje i byli ranni. Chodziło o autonomię uniwersytetu. Nie wychodziłyśmy za bardzo poza wioskę, ale zorganizowano nam dwie wycieczki, jedną na piramidy: Słońca i Księżyca, a drugą do pływających ogrodów.

Prześledźmy turniej. Zaczyna się od Koreanek, grają nadspodziewanie dobrze, wygrywają dwa sety, w trzecim wygrywacie już wy, w czwartym też. Ale później jest 12 : 8.

Okropny mecz!

A później jest 13 : 13.

Można było ducha wyzionąć na koniec.

Trudniej nie można było zacząć igrzysk.

Zgadza się. Było sporo wahania w grze, słaba forma u wielu zawodniczek. Natomiast bardzo dobrze grała Wanda Wiecha.

To był jej pierwszy mecz w reprezentacji olimpijskiej.

W sporcie jest tak, że człowiek ma dzień, że nic nie idzie albo idzie falami. Próbowałyśmy zmian, trener uważał, że pomogą. Tyle że my byłyśmy dość zgrane dzięki temu, że przez tyle lat grałyśmy ze sobą. Ale Wanda miała dzień konia, naprawdę, aż jej powiedziałam: „Wanda, musisz to wszystko kończyć, bo ja będę tobą grała”. Tylko Wandę pamiętam z tego meczu i nic poza tym, chyba w jakimś amoku grałyśmy. Czasem tak jest, nie wiadomo, co zapadnie w pamięć.

Liczyły panie, że drużyna w końcu się przełamie?

Dziewczyny może liczyły, że ja się przełamię, jak to się teraz mówi, ale to niemożliwe. Człowiek nie przełamuje się tak łatwo. Może inni mają taką mentalność i nagle zaczynają inaczej grać, ale ja tak nie mam. Człowiek się łamie, a nie przełamuje. Zamiast mieć wzrost formy, jest dołek.

Później mecz ze Związkiem Sowieckim, przegrany 0 : 3, a następnie z Amerykankami, wygrany 3 : 0.

I wreszcie Meksyk. Z tymi dziewczynami też się przyjaźniłyśmy. I oczywiście ze Staszkiem Poburką, który je prowadził.

Relacja ze zwycięskiego meczu Polek z reprezentacją USA opublikowana w meksykańskiej gazecie „El Heraldo” (październik 1968 r.)
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

Wyrównany mecz. Raz miałyście przewagę wy, raz one.

Taka jest siatkówka. Kiedyś mówiono, że ktoś gra jak baby. Ale i dzisiaj w męskiej siatce widać, że można prowadzić 14 : 9 i przegrać mecz. Jak to Komar mówił: człowiek rzuca, a Pan Bóg kule nosi.

W piątym secie sprawa się rozstrzygnęła – było 15 : 4. Miały panie satysfakcję ze zwycięstwa nad własnym trenerem?

Nie. Dla nas największym przeciwnikiem zawsze były Rosjanki, a po nich Niemki.

To zrozumiałe, tak jak dla wielu sportowców tamtego czasu.

Na nasze sąsiadki ze wschodu wystarczyło Dankę puścić. Teraz też są tacy, którzy się tak przez siatkę gryzą. Danka była bardzo zadziorna. Właśnie w mistrzostwach Europy w Konstancy wyskoczyła. Trwała rozgrzewka, dwie drużyny jednocześnie się rozgrzewają. Ja mówię Dance: „Nie blokuj jej, daj im spokój, niech sobie poatakują”. Ona na to: „A co tutaj będą biły!”. I Danka zaraz do bloku skakała. W pewnym momencie źle zeskoczyła i – Jezus Maria! – skręciła sobie kostkę przed meczem. To było w Rumunii. Miałyśmy je na widelcu, dwie piłki dzieliły nas od wygranej.

Powróćmy jeszcze do meksykańskiego turnieju: Polska – Japonia 0 : 3. I później mecz z Czechosłowacją, ten bez podania ręki kapitanek.

Nie było tam problemów. Wygrałyśmy. One oczywiście rzuciły się nam do gardła, z pewnością chciały wygrać mecz. Ale może właśnie przez całą tę atmosferę się przyblokowały. Dla nas najważniejsze było to, że jedna i druga olimpiada była niepowtarzalnym przeżyciem. Każda jest inna, każdy naród inaczej to organizuje. Ciekawa jestem, jak to Japończycy zrobią po latach.

Powrót polskich siatkarek z igrzysk w Meksyku, lotnisko Okęcie
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

Po powrocie z Meksyku pożegnała się pani z reprezentacją.

Od razu. A wcześniej, jeszcze przed igrzyskami, wyszłam za mąż. Poznaliśmy się w ’66 czy ’67 roku w szpitalu. Lekarz opatrywał mi palce. To były takie czasy, że człowiek nie miał nawet bandaża elastycznego w domu. Ale przypadki chodzą po ludziach, mnie się przydarzył, a dzięki temu 47 lat ciągnęliśmy razem ten wózek.

W jakich okolicznościach poznała pani doktora Rawskiego?

Po sobotnim meczu miałam mocno wybity prawy kciuk przez Lucynkę Żak. Co śmieszne, złamałam jej palec na poprzednim meczu! Późno wróciłyśmy do domu, zastanawiałam się, co robić. Lodu nie miałam, żeby obłożyć palec, włożyłam go jedynie pod zimną wodę, i tyle. Następnego dnia się okazuje, że mam cały palec spuchnięty, a o dziesiątej w niedzielę mamy mecz. Dzwonię do naszego lekarza, on radzi mi, żebym jechała do szpitala. Tak zrobiłam – pojechałam do kolejowego szpitala. Na dyżurze był lekarz stażysta i mówi: „Tu trzeba gips założyć”. Ja do niego: „Proszę pana, żadnego gipsu! Proszę mi palec zblokować, bo dzisiaj gram mecz”. Poprosiłam, żeby związał mi kciuk z palcem wskazującym.

I co na to doktor?

Zgodził się, więc go uprzedziłam: „Tylko proszę porządnie mnie związać!”. Dopytywał: „Na jak długo?”. „Na dwie godziny, albo trochę więcej”. Karetka zawiozła mnie na mecz, potem przywieziono mnie z powrotem, założyli mi gips i tak to się zaczęło.

Ja byłam bez przerwy w rozjazdach, potem była Turcja. Wzięliśmy ślub w środę, dosłownie między meczami, bo środa była wolna. Szybciutko załatwiliśmy sprawę.

Rok po pani powrocie z Meksyku urodził się wam pierwszy syn.

Tak. Próbowałam jeszcze grać, ale byłoby przesadą, gdybym ciągnęła i karierę, i macierzyństwo. Odbyłam parę treningów, ale miałam kłopot z tym Kolejarzem, bo nie chciano mi dać urlopu macierzyńskiego.

W każdym razie chwilę później zaczęła się kolejna przygoda na ponad dekadę w pani życiu, czyli Płomień Milowice.

Płomień zaczął się zupełnie niespodziewanie. Myślałam, że siatkówka to już zamknięty rozdział. Piotruś był malutki, a wyczekiwaliśmy go, bo późno rodziłam, miałam 33 lata. To nie było takie proste, żeby pchać się znów w odpowiedzialną pracę. Praca trenerska to nie jest zwykła praca „od do”, czasami trzeba pojechać na obóz na dwa tygodnie, zorganizować opiekę dla dziecka. Na szczęście moja mama służyła pomocą, bo rodzice byli na wyciągnięcie ręki. Zamieniliśmy mieszkanie rodziców i moje mieszkanie, czyli tamten pokój z kuchnią, na dwa mieszkania w nowo wybudowanym bloku. Rodzice mieszkali po drugiej stronie korytarza.

Gdy przyjechali do mnie ludzie z Płomienia, byłam na urlopie macierzyńskim z malutkim Piotrusiem. Mówię im: „Skończyłam z siatkówką, nie ma o czym rozmawiać”. Jakoś mnie przekonali, nie wiem dlaczego. Ale porozmawialiśmy z mężem i z teściową.

Za sprawą wejścia w rodzinę Rawskich zaczęła pani dzielić czas między Zagłębie a Podhale.

Tak, w Makowie Podhalańskim znajduje się dom rodzinny mojego męża. Mieszka tu już piąte pokolenie. Rodzice męża byli już wiekowi, ktoś musiał pomagać w prowadzeniu domu, tym bardziej że niedaleko budował się nowy szpital i mąż mógł podjąć pracę. Najpierw pracował w klinice w Zabrzu, dojeżdżał z Sosnowca, ale wkrótce objął ordynaturę w Suchej Beskidzkiej. Natomiast już wcześniej myśmy tutaj często przyjeżdżali, w wakacje i właściwie w każdy weekend.

Część pani życia przeniosła się do Makowa, gdzie dziś rozmawiamy, i również pierwsze zgrupowanie Płomienia odbyło się tutaj.

Tak. Nie było restauracji, nie było gdzie dobrze zjeść, więc wszyscy stwierdzili, że mama zajmie się kuchnią. Mąż zaopiekował się dzieckiem, też wziął urlop, rozdzieliliśmy stół na cztery deski i robiliśmy posiłki. Na początku zawodniczki mieszkały w Halniaku, wszystkie w jednej sali. Jak tylko szły, no to walimy jajka na patelnię, robimy wspólne posiłki. Mąż też chodził na Babią Górę z dziewczynami. Zawsze jakiś mężczyzna brał je pod opiekę i gdzieś je pogonił. Zrobiliśmy boisko na Halniaku, bo tu hali nie było. Dopiero Irka Szewińska otwierała po latach halę.

I tak się zaczęło z tym Płomieniem. To była moja najpiękniejsza praca. W ogóle cała moja praca po karierze zawodniczej to była właśnie praca z dziewczynami.

Na czym polegało to piękno?

Była między nami więź. Jak to mówią, to było chyba prawdziwe powołanie. Robiłam po prostu to, co lubię, co umiem i co mogłam przekazać innym.

Oddawała pani coś, co sama pani dostała?

Tak, oczywiście. Ale byłam też bardzo wymagająca wobec nich. Najciekawsze, że po tylu latach spotkałyśmy się tutaj znowu. Jeszcze Rysiu Bosek przyjechał z Renią, a ona mówi: „Pani Krysiu, nie poznałabym tego miejsca. Przecież tyle lat minęło, tyle lat”. Rysiek przyjechał na moją osiemdziesiątkę, bardzo sympatyczne było spotkanie. Dziewczyny z Płomienia podziękowały mi, stwierdziły, że to był dla nich bardzo dobry czas. Przyznały, że wymagałam od nich, ale właśnie dlatego Płomień jest teraz wielką rodziną.

Byłe zawodniczki pomagają sobie wzajemnie na co dzień. Jedna z nich choruje na stwardnienie rozsiane, druga ma chory kręgosłup, ale wspierają się, jak mogą. To się rzadko zdarza. Mam dużo satysfakcji z tego powodu.

Często wraca pani do wspomnień? Do igrzysk z ’64 i ’68 roku?

Tak. Chciałabym zachować o nas pamięć, żeby przekazać pałeczkę i żeby młodzi ludzie o nas pamiętali. Oni teraz mają zupełnie inne warunki. Nie wiem, czy kiedykolwiek może być jeszcze lepiej. Chciałabym, żeby oni wiedzieli, że myśmy zaczynały w gorszych warunkach. I nie chodzi o to, że ta siatkówka była prymitywniejsza. Takie były czasy, nie dało się więcej zrobić. Ale też grałyśmy i byłyśmy w tym bardzo dobre.

Wracam myślami do tych koleżanek, które grały z nami podczas igrzysk, ale których nie można już o nic zapytać, bo nie żyją.

Krystyna Czajkowska-Rawska: Wracam myślami do tych koleżanek, które grały z nami podczas igrzysk, ale których nie można już o nic zapytać, bo nie żyją
Fot. Andrzej Banaś

Może zacznijmy od Jadwigi Rutkowskiej.

To była bardzo ciekawa zawodniczka, pamiętam ją z AZS AWF oczywiście, bo grała ze mną. Nie wiem, jakie były jej dalsze losy, dlatego że po moim wyjeździe w ’64 roku z Warszawy urwał nam się kontakt. To była bardzo ładna dziewczyna, miała piękny warkocz i pełno w nim szpilek, które później zbieraliśmy na boisku, bo jej z tego warkocza wylatywały. Miała ciekawą osobowość, była ode mnie starsza o rok, choć wydawało mi się, że jest dużo starsza. Była bardziej doświadczona życiowo. Pięknie mówiła po francusku, fajna dziewczyna. Wyszła za mąż za piłkarza ręcznego, zresztą byłam matką chrzestną jej syna, niestety ten syn już nie żyje. Całkowicie urwał nam się kontakt po tym, jak przestała grać w reprezentacji w ’64 roku.

Danuta Kordaczuk-Wagner.

Danusię znałam bardzo długo, bo dość wcześnie zaczęła grać w siatkówkę. To też była ciekawa postać, dlatego że była zadziorna, nie tylko na boisku, również w życiu. Dawała temu upust, wcale się z tym nie kryła. Pod względem sportowym to było u Danki przydatne, ale w życiu, co tu dużo mówić, niezbyt dobrze jej się wiodło…

Jej syn, Grzesiu, był dzieckiem wychowanym na hali. Grał w Legii, ale jak z nami bywał na obozach, czy to z Jurkiem, czy z Danusią, to widać było, że to jest dziecko, które chodzi własnymi drogami, i w sporcie, i w życiu prawdopodobnie też. Byliśmy kiedyś na wyjeździe, chyba w sanatorium w Ciechocinku. Panie nagle wołają: „Czyje to dziecko?”. My mówimy: „Nasze”. „Bo to dziecko skacze ze stolików i robi salta w powietrzu”. Tak że Grzesiu był niesamowicie sprawny. Spotkaliśmy się parę razy, ostatnio na gali. Sam wtedy przyznał: „Ciotki mnie wychowały”.

Kolejna koleżanka z drużyny, młodsza od pani o cztery lata – Jadwiga Marko-Książek.

Miss Marko miała bardzo trudny okres po Brazylii, kiedy została miss mistrzostw świata. W Japonii pojawiły się jej zdjęcia i Japończycy biegali za nią w drewniakach, wołali: „Miss Marko, miss Marko”. W którymś momencie Jadzia nie wytrzymała tego wszystkiego. Była bardzo delikatna, bardzo kobieca. Rano musi być kąpiel, włosy wymyte. Cały autokar czeka w Paryżu, Jadzi nie ma. Wreszcie przychodzi: „Ale co się stało? Przecież musiałam wziąć kąpiel”. I co tu takiej zrobić? Przemiła była dziewczyna.

Pracowała jako nauczycielka akademicka w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Gdańsku-Oliwie. Tam zaostrzyły się jej problemy psychiczne, leczyła się, ale potem jeszcze doszedł chyba alzheimer. W każdym razie miała bardzo trudne życie. Myśmy zawsze były w kontakcie telefonicznym, czy to z okazji imienin, czy świąt, pisałyśmy karteczki, rozmawiałyśmy.

Maria Śliwka, pani rówieśnica.

Marysia Śliwka z wrocławskiej Gwardii. Zaledwie metr sześćdziesiąt osiem, za to jaka skoczna była! Marysia skakała w dal. Miała bardzo poważną kontuzję, bo podczas skoku złamała nogę. Stało się to w momencie odbicia się z belki i z tą złamaną nogą wylądowała na piasku, doszło do otwartego złamania. Źle złożono nogę, podudzie było wykrzywione na zewnątrz. Marysia długo grała, była kapitanem reprezentacji w Tokio.

Pani koleżanka klubowa, Zofia Szcześniewska.

To było takie dziecię Bielan. Na początku, jak zatrudniono mnie po studiach w AZS AWF, miałam grupę dziewczynek, wybranych niemalże z osiedla. I z tego wyszła Zojka, jedna jedyna. Przeszła do naszej starszej grupy szkoleniowej, potem coraz dalej, coraz dalej – i tak się rozwijała. Bardzo pracowita, bardzo. Wcześnie zakończyła karierę, bo choroby ją zmogły, tak że nie mogła dalej grać.

Zmarła bardzo młodo. Miała zaledwie 45 lat.

Najbardziej była zżyta z Lidką Żmudą, która też odeszła. Lidka to była dziewczyna, która miała ciepło w sobie. Jeżeli nawet człowiek miał doła, to potrafił się pocieszyć w jej obecności. Myślę, że miała bardzo dobry wpływ na nas, była niesamowicie ciepłą osobą. Jak była już ciężko chora i przyjeżdżała na spotkania z nami, na przykład na piknik olimpijski, to mówiła tak: „Czy tu się mówi o chorobach? Bo jeśli tak, to zdejmę perukę”. To była cała Lidzia.

Elżbieta Porzec-Nowak, Kraków.

Tak, to była wiślaczka. Razem z Józią miały dobre relacje, zawsze musiały sobie pójść na kawkę w Krakowie. Miały takie rytuały. Gdy się spotykałyśmy, to ona była taka cichutka. Kiedy zaczęła chorować, nawet o tym nie mówiła.

Wyrwało mi się na mównicy, że Elżbieta ciężko chora, tak jak Wojno. Nagle rozdzwoniły się telefony, bo nikt nie wiedział, że Elżbieta choruje. Dziewczyny wydzwaniały do Józi, bo mojego telefonu wiślaczki nie miały, i pytały: „Co ta Czajka mówiła z tej mównicy? Przecież ja z Elżbietą rozmawiałam jeszcze wczoraj!”. W każdym razie myśmy do końca były przy Eli.

Halina Aszkiełowicz-Wojno (1947–2018) i Krystyna Czajkowska-Rawska (Milicz, 2010 r.)
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

Halina Aszkiełowicz-Wojno.

To wyjątkowa postać. Każdemu chciała pomóc. Chorowała bardzo, dźwigała do końca swój krzyż, a i tak była krytyczna wobec siebie, wyrzucała sobie, że nie może zrobić więcej. To jest najgorsze, że człowiek jeszcze od siebie wymaga, jak już ledwo sam daje radę.

Przez lata panie spotykały się każdego roku.

Oczywiście! Pozostało nam tylko być ze sobą, ile jeszcze można. Tego kontaktu i tak ciągle nam brakuje, szczególnie teraz, gdy pandemia pozamykała ludzi w domach.

Spotkanie koleżanek z reprezentacji Polski w domu Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej w Makowie Podhalańskim (1994 r.)
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Czajkowskiej-Rawskiej

Krystyna Czajkowska-Rawska

(ur. 25 kwietnia 1936 r. w Sosnowcu)
Jedna z najbardziej utytułowanych polskich siatkarek, wieloletnia kapitan reprezentacji Polski. Karierę sportową zaczynała w Górniku Katowice, a kontynuowała w legendarnej drużynie AZS AWF Warszawa i katowickim Kolejarzu. W reprezentacji debiutowała w 1955 r. Do roku 1968 rozegrała w narodowych barwach 228 spotkań, co przez wiele lat było rekordem. Z AZS-em zdobyła osiem tytułów mistrza Polski (1955, 1956, 1957, 1958, 1960, 1962, 1963, 1964), dwa wicemistrzostwa (1959, 1961) i brązowy medal mistrzostw kraju (1954). Dwukrotnie uczestniczyła w finałowych spotkaniach Pucharu Europy i dwukrotnie zajęła wraz z akademickim zespołem 2. miejsce (1961, 1963).
Jej największym osiągnięciem są dwa brązowe medale olimpijskie, wywalczone w latach 1964 i 1968. Dwa razy grała w finałach mistrzostw świata: w roku 1960 wspólnie z koleżankami z reprezentacji uplasowała się na 4. miejscu, w 1962 zdobyła brązowy medal. Jest też trzykrotną medalistką mistrzostw Europy: w 1963 i 1967 r. sięgnęła po medal srebrny, a w 1958 r. – brązowy.
Po zakończeniu kariery sportowej została trenerką. Z reprezentacją Polski juniorek wywalczyła na mistrzostwach Europy w Holandii brązowy medal (1973).
Największe trenerskie triumfy święciła w milowickim Płomieniu. Pod jej kierunkiem zawodniczki czterokrotnie zostały mistrzyniami Polski (1974, 1975, 1979, 1980), a raz – brązowymi medalistkami krajowych mistrzostw (1978).
Jest absolwentką Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie i pierwszą w historii medalistką olimpijską ze Śląska.