Wystarczyło, że dostrzegli na bluzie nazwę kraju, i wołali: „Cześć, Polonia, cześć!”

Rozmowa z Haliną Aszkiełowicz-Wojno (1947-2018)

(fragmenty wywiadu przeprowadzonego 30 kwietnia 2016 roku)

Zaczynała pani karierę w gronie rodzinnym, razem z siostrami.

Tak. Pochodzę ze Słupska i uczęszczałam do szkoły, gdzie były wspaniałe warunki do rozwijania sportowych pasji. Dwaj wuefiści byli zwariowani na punkcie aktywności fizycznej i udostępniali nam salę od rana do wieczora. Zimą graliśmy w rozmaite gry zespołowe, między innymi w siatkówkę. Latem z kolei zajęcia były na zewnątrz i ćwiczyliśmy wszystko, co wiązało się z lekkoatletyką. Mieliśmy nawet strzelnicę nad stawem i w ramach przygotowania wojskowego uczyliśmy się strzelać ze starych kbks-ów.

Siostry poszły w ślad za mną, choć nie od razu. Najpierw, w ’63 roku, sama przeniosłam się do Świdnicy, do zespołu pierwszoligowego.

W wieku 16 lat?

Tak, trzy lata później sprowadziłam całą rodzinę. Mój tato zmarł i stwierdziłam, że razem będzie nam lżej. Dzięki pomocy klubu Polonia Świdnica dostaliśmy mieszkanie. Wtedy też siostry zaczęły interesować się siatkówką.

Cała rodzina pojechała za uzdolnioną nastolatką, która rozpoczynała karierę?

Zdawałam sobie sprawę, jak ciężko będzie mamie samotnie wychowywać trójkę rodzeństwa. Uznałam, że razem jakoś to zorganizujemy. Mama szybko zaczęła nam kibicować, natomiast siostry skupiły się na sporcie. Wystarczała im szkoła, po południu trening, a sobota, niedziela – mecze wyjazdowe. Przede wszystkim liczył się ruch. Gdy wchodziły na boisko, były dumne jak pawie, jak aktorki wychodzące na scenę. To było duże przeżycie.

A chwilę wcześniej zobaczyły swoją siostrę w reprezentacji Polski?

Tak, to był ’62 rok, akurat Czarni Słupsk zdobyli mistrzostwo Polski juniorek. Początkowo oczywiście nie grałam w kadrze. Najpierw tylko się przyglądałam, poznawałam zawodniczki, trenera. Do czasu zakończenia szkoły średniej powoływano mnie wtedy, kiedy mogłam pojawić się na zgrupowaniach, a więc głównie latem, ewentualnie w czasie świąt.

Również siostry szybko trafiły do kadry narodowej. Szczególnie najmłodsza, Jadzia (Celina Jadwiga – przyp. red.), miała niesamowitą smykałkę do gry, niestety była troszeczkę za niska. Nigdy jednak nie grałyśmy wszystkie w jednej drużynie.

Czym dla dziewczyny wchodzącej dopiero w dorosłość była gra w reprezentacji i obecność na igrzyskach?

Nie myślałam wtedy o tym. Ważne były sama gra, zespół. Nasze przyjaźnie przetrwały do teraz. Ostatnio spotkałyśmy się na 80. urodzinach Krysi Rawskiej, z domu Czajkowskiej, naszej kapitan z Meksyku. Do niedawna spotykałyśmy się regularnie – każda z nas organizowała zjazd w innym zakątku Polski. Zostało w nas coś takiego, co wówczas pomagało nam osiągać świetne wyniki na świecie.

Spotkanie zorganizowane przez Halinę Aszkiełowicz-Wojno we Wrocławiu w 1998 r. Na zdjęciu m.in. Krystyna Krupa (kuca pierwsza z lewej), Krystyna Ostromęcka-Guryn (kuca pierwsza z prawej). W drugim rzędzie m.in. Józefa Ledwig (w pasiastej marynarce), Barbara Hermel-Niemczyk (w zielonej bluzce) oraz Janusz Guryn.
Źródło: archiwum prywatne Krystyny Jakubowskiej

Buntuję się, gdy komentatorzy mówią o najlepszych wynikach siatkarek w historii, podając za przykład mistrzostwa Europy z 2003 i 2005 roku. Przecież my zdobyłyśmy dwa medale olimpijskie w ’64 i ’68. Była też masa tytułów wicemistrzyń i brązowych medalistek świata. A poza tym jeszcze sporo trofeów w europejskich pucharach.

Wyjazd do Meksyku w ’68 roku był stresujący z tego powodu, że cztery lata wcześniej w Japonii Polki zdobyły medal?

Nie odczuwałyśmy presji. Czuły ją może starsze zawodniczki, które grały w poprzedniej drużynie olimpijskiej.

Nas martwiło co innego – otóż w ’68 roku polskie wojska weszły do Czechosłowacji jako przedstawiciele Układu Warszawskiego. Na początku nie wiedziałyśmy nawet, czy nasza reprezentacja pojedzie na olimpiadę. Strasznie dużo nerwów nas to kosztowało. Władze podjęły decyzję, by wszyscy byli gotowi, a co wyjdzie, to wyjdzie.

W końcu pojechaliśmy, ale w Meksyku pojawił się kolejny problem. Nasze koleżanki Czechosłowaczki po prostu pluły na nas. Trochę je rozumiem, ale one też powinny nas rozumieć. Przecież to nie my, siatkarki, wjechałyśmy do nich czołgami!

Przystąpiłyśmy do meczu bardzo skoncentrowane, choć byłyśmy trochę nieobecne na boisku. Poza tym to był sezon, w którym Czechosłowaczki wygrywały z nami wszystkie spotkania, nawet te, w których prowadziłyśmy 2 : 0. Na olimpiadzie byłyśmy jednak zawzięte i wszystko nam wychodziło. Czechosłowaczki z kolei grały usztywnione – tak chciały z nami wygrać, że ostatecznie przegrały. Dzięki temu otworzyły nam drogę do brązowego medalu, ostatniego zresztą dla Polski.

Meksyk to były specyficzne igrzyska?

Pod wieloma względami. Po pierwsze dlatego, że były rozgrywane bardzo wysoko – 2240 metrów nad poziomem morza – i wielu zawodników poległo ze względu na rozrzedzone powietrze. Szczególnie było to widoczne w biegach na 400 metrów czy w sztafecie 4 razy 400.

Poza tym było to ostatnie wesołe, beztroskie święto sportu. Na teren wioski olimpijskiej mógł wejść każdy, nie było takich wymogów bezpieczeństwa, jakie wprowadzono po zamachu w Monachium. Zresztą później domy, w których mieszkali olimpijczycy, miały zostać przeznaczone na sprzedaż dla ludności. Ludzie, korzystając z okazji, przychodzili i oglądali całą wioskę. Nie było jedynie wstępu do specjalnie utworzonej wioski olimpijskiej dla kobiet.

Stworzono też bardzo dużo miejsc jak świetlica czy amfiteatr, w którym ciągle coś się działo. Za darmo słuchaliśmy muzyki, bawiliśmy się wspólnie ze wszystkimi. Meksykanie chętnie nawiązywali kontakty z olimpijczykami. Wystarczyło, że dostrzegli na bluzie czy koszulce nazwę kraju, i wołali: „Cześć, Polonia, cześć!”. Ale odbyliśmy też lekcję pokory…

To znaczy?

Wydawało nam się, że jako kraj liczymy się na świecie. Tymczasem na olimpiadzie ludzie nas pytali: „A gdzie leży Polska?”, i obstawiali, że w Afryce lub Azji! Nikomu do głowy nie przyszło, oczywiście oprócz Europejczyków, że to kraj leżący pomiędzy dwoma wielkimi mocarstwami.

Pod koniec lat 70. wyjechała pani do Włoch. To był dobry pomysł na ostatni etap kariery zawodniczej?

Grałam tam dwa sezony, najpierw w Bergamo. To był bardzo dobry klub, a jego właścicielem był producent fińskich telewizorów Salora. Dobrze wspominam ten okres. Weszłyśmy do pierwszej ligi, do serii A, i utrzymałyśmy się w kolejnym sezonie. Niestety skończyło się finansowanie i wyjechałam do Potenzy. To miasto leżące ponad 200 kilometrów na południe od Neapolu. Dawniej zsyłano tam więźniów, a ci po odbyciu kary po prostu się tam osiedlali, zakładali rodziny, gospodarstwa – i tak z czasem miasto się rozwinęło. Pod koniec listopada ’80 roku doszło jednak do tragicznego trzęsienia ziemi. Miasto zostało zupełnie zniszczone.

Centrum Potenzy – miasta, w którym Halina Aszkiełowicz-Wojno przeżyła w 1980 r. potężne trzęsienie ziemi
Źródło: domena publiczna

Była pani wtedy na miejscu?

Tak, w popłochu uciekałam z domu. Była akurat sobota, czekałam na męża, który miał turniej w Jugosławii. Zadzwonił, że przyjedzie kolejnego dnia, bo musi dłużej zostać w Mariborze – mieliśmy tam znajomego trenera reprezentacji judo Jugosławii. I zaraz po tym telefonie wszystko zaczęło się trząść. Sala naszego klubu uległa zupełnej destrukcji, może dlatego, że była zbudowana na zboczu góry. Tamtego dnia wyjątkowo nie poszłam na salę z koleżankami, bo czekałam właśnie na męża. A wiem, że działy się tam dantejskie sceny – ludzie skakali z najwyższych miejsc, żeby znaleźć się jak najszybciej na dole, przy wyjściu. Wielu ludzi zginęło. Najwięcej – w nowo wyremontowanym kościele na wzgórzu, gdzie akurat odprawiano mszę świętą, pierwszą po remoncie kościoła, i przyszło wiele starszych osób z małymi dziećmi. Ta tragiczna historia zakończyła włoski etap mojej kariery.

Jak po powrocie do kraju godziła pani aktywność sportową z obowiązkami matki?

Z trudnościami. To były lata 80., w Polsce prawie wszystko na kartki. Trzeba było mieć znajomych na wsi, żeby załatwić ziemniaki, dobre warzywa, a przede wszystkim mięso. Już nie mówiąc o miodzie czy innych rzeczach. Takie wyjazdy na wieś zabierały czas potrzebny na treningi.

Druga sprawa to kwestia mentalna. Prowadzenie domu wymaga czasu – a to trzeba coś zorganizować, coś kupić, jakieś dziury załatać. To wszystko odciągało od treningów. Po urodzeniu najstarszej córki w ’72 roku próbowałam to pogodzić i nawet wróciłam na rok do kadry, ale ostatecznie stwierdziłam, że tak się nie da. Miałam przecież małe dziecko, a wtedy nie było telefonów komórkowych, żeby zadzwonić, dopytać, porozmawiać. Tęskniłam, myślałam o dziecku i w końcu stwierdziłam, że koniec, tak dłużej nie da rady.

Rozstanie ze sportem było bolesne?

Nawet jeśli tak, to wszystko rekompensował mi syn, który zaczął się uśmiechać, chodzić, przytulać się, gaworzyć. Sama zresztą czułam się zmęczona. W kadrze dużo się zmieniło, był napływ młodych zawodniczek, a starsze nie chciały grać, bo nie widziały już możliwości sukcesów. W związku z tym to był raczej naturalny krok.

Pani córki wybrały podobną drogę.

Trudno, żeby nie wybrały – dzieci nierzadko jeździły z nami na treningi i obozy, stale przebywały w gronie sportowców. Mąż zresztą był trenerem judo.

Iwona bardzo szybko zaczęła pływać, druga córka również. Wiązano z nimi duże nadzieje, ale sporty wodne im nie odpowiadały. Iwonę zauważono w końcu na biegach przełajowych. Zjawił się trener ze Ślęzy Wrocław, zaprosił ją do koszykówki, my się zgodziliśmy. Anię z kolei wypatrzył pan Zachemba, trener Gwardii Wrocław, zaproponował jej siatkówkę.

I tak obie pięły się w swoich dyscyplinach, były w reprezentacji juniorek i kadetek. Anka trafiła do reprezentacji Polski juniorek, startowała na mistrzostwach świata kadetek w Portugalii w ’91 roku. Iwona z kolei wyjechała na zaproszenie do Stanów Zjednoczonych, do jednego z tamtejszych klubów. Grała w kilku różnych klubach, poznała język, kraj i zdecydowała się zostać w USA. Dziś ma już amerykańskie obywatelstwo, we wrześniu tego roku miną 22 lata od jej wyjazdu.

Ania z kolei zapałała miłością do Norwegii. Była tam kilka razy, wyjechała jako zawodniczka. Później pomagała jako trener.

Córka Haliny Aszkiełowicz-Wojno – Anna (na drugim planie) jako zawodniczka Gwardii Wrocław
Fot. Krystyna Paczkowska / newspix.pl

Wyobraża pani sobie życie bez sportu?

Nie. Od początku coś mnie ciągnęło do sportu. Nauka przychodziła mi z dużą łatwością, miałam dzięki temu sporo czasu i spędzałam go w dużej mierze na podwórku: jakieś skoki, odbijanie piłki z koleżankami. Dodatkowo w szkole poświęcano dużo uwagi osobom, które lgnęły do sportu. Startowałam więc w zawodach w najrozmaitszych dyscyplinach. To sportowe zaangażowanie zostało mi do dziś.

Wciąż włącza się pani w działalność sportową?

Tak. Do sportu, tyle że amatorskiego, wróciłam po urodzeniu syna. Najpierw w zakładzie pracy utworzyłam drużynę – jeździliśmy po całej Polsce, organizowaliśmy zawody. To były świetne wyjazdy, tym bardziej że występowałam jako grająca trener, a konfrontacja z mężczyznami była dla mnie dodatkowym wyzwaniem. Bardzo mi się podobało to, że mogę wyjechać, tworzyć zespół. Wtedy zupełnie inaczej się pracuje. Trwało to kilka dobrych lat, do czasu reorganizacji zakładu pracy, podczas której zmniejszono zatrudnienie. Później miałam epizod z koleżankami z Gwardii Wrocław. Wynajmowałyśmy salę i w ramach treningu rozgrywałyśmy naprawdę zacięte mecze.

Działam aktywnie w Regionalnej Radzie Olimpijskiej. Często z grupą byłych olimpijczyków otrzymujemy zaproszenia na spotkania z młodzieżą. Ostatnio byliśmy w Kamieńcu Wrocławskim: padały niecodzienne pytania, na przykład o znicz olimpijski – niektórzy wręcz nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Po spotkaniach młodzi często podchodzą do nas, pytają, jak zacząć, do kogo się zgłosić. Przy okazji tych spotkań postanowiliśmy przedstawiać cały rytuał olimpijski, czyli zapalenie znicza, wywieszenie flagi, hymn olimpijski, państwowy i tak dalej. Dbamy o to, by była to uroczysta chwila.

Takie momenty pozwalają przełamywać międzypokoleniowe bariery?

Tak, zdecydowanie. Muszę powiedzieć, że początkowo niewielu olimpijczyków jeździło z nami. Wydawało im się to dość odległe, że co oni tam będą robić, co tam w ogóle opowiadać… W tej chwili na spotkania musimy jeździć trzema, czterema samochodami, żeby pomieścić niekiedy nawet 16 osób. Na spotkania wybierają się głównie ci zawodnicy, którzy już zakończyli pracę zawodową. Chociaż ostatnio była też z nami pani Urszula Włodarczyk z Wrocławia, dyrektor Departamentu Sportu Wyczynowego w Ministerstwie Sportu i Turystyki, trzykrotna olimpijka i wspaniała koleżanka.

Halina Aszkiełowicz-Wojno zmarła 22 czerwca 2018 roku.

Halina Aszkiełowicz-Wojno

(ur. 4 lutego 1947 r. w Słupsku, zm. 22 czerwca 2018 r.)
Jedna z najbardziej utalentowanych polskich siatkarek, ze względu na wszechstronność i silny atak porównywana do Czudiny i Zakrzewskiej. Karierę zaczynała w rodzinnym Słupsku – w barwach Czarnych i Słupi, później była zawodniczką Polonii Świdnica i Odry Wrocław.
W reprezentacji Polski debiutowała w 1965 r. Do roku 1973 rozegrała w narodowych barwach 177 spotkań. Na igrzyskach olimpijskich w Meksyku (1968) zdobyła brązowy medal, miała w swoim dorobku także srebrny (1967) i brązowy (1971) medal mistrzostw Europy.
W 1970 r. wzięła udział w mistrzostwach świata w Bułgarii, gdzie zajęła z kadrą 9. miejsce. W 1966 r. wystąpiła w pierwszych mistrzostwach Europy juniorek, w których Polska uplasowała się na 5. miejscu.
Nigdy nie zdobyła medalu mistrzostw Polski – najlepszą w karierze, 4. lokatę w krajowych mistrzostwach wywalczyła z Polonią Świdnica w 1971 r. Była natomiast trzykrotną mistrzynią Polski juniorek – z Czarnymi Słupsk (1962) i Polonią Świdnica (1964, 1965).
W 1978 r. wyjechała z kraju, by kontynuować karierę we włoskich drużynach Salora Bergamo i Volley Potentino. Ukończyła Wyższą Szkołę Ekonomiczną we Wrocławiu.
W siatkówkę z dużym powodzeniem grały też jej dwie siostry: Celina i Teresa. Celina była reprezentantką Polski i medalistką mistrzostw Europy w 1971 r., a Teresa wywalczyła w barwach Płomienia Milowice dwa tytuły mistrzyni kraju. Świetną siatkarką była również córka medalistki z Meksyku – Anna Wojno, reprezentantka Polski juniorek i zdobywczyni brązowego medalu mistrzostw Polski (1995, z Wisłą Kraków).