„Zapraszam do Krakowa, będziesz grała w Wiśle. Józia powiedziała, że chce z tobą trenować”
Rozmowa z Wandą Wiechą-Wanot
Urodziła się pani w ’46 roku, czyli tuż po wojnie, w Bawarii. Skąd to miejsce urodzenia?
Tatę pojmano w czasie łapanki w Skarżysku i wywieziono. Miał wtedy zaledwie 17 czy 18 lat, był niewielkiej postury, bardzo drobny. Mama była jeszcze młodsza, chyba 16 lat. Pochodziła z polskiej rodziny, mieszkała na terenach, które dziś należą do Ukrainy. Jednego dnia, bodajże w ’42 roku, Niemcy zebrali wszystkich młodych ludzi z okolicy i wsadzili ich do wagonu, a resztę mieszkańców – do stodoły, którą podpalili. Spalili żywcem moją babcię.
Mamę wywieziono do Niemiec. Miała tyle szczęścia, że nie trafiła do fabryki, ale służyła jako pomoc w gospodarstwie. Tam właśnie poznali się moi rodzice. Po wojnie wszystkich ludzi z tamtych terenów, nie tylko Polaków, przetransportowano z gospodarstw i fabryk do obozów. Moi rodzice znaleźli się w obozie w strefie amerykańskiej.
Gdy Amerykanie się zorientowali, że ludzie łączą się w pary, zdecydowali, że jeśli ktoś chce wziąć ślub, to musi się zgłosić. Przyszedł duchowny, chyba ewangelicki, i w jednym momencie ślub brały setki osób. Kiedy po roku zaczęły się rodzić dzieci, znowu ustawiono ludzi w szeregu i odbył się chrzest. Tam właśnie przyszłam na świat. Zresztą aż do pełnoletności posługiwałam się niemiecką metryką urodzenia z tamtego obozu. Dopiero po 18. roku życia otrzymałam pierwszy polski dokument – dowód osobisty.
Po okresie spędzonym w obozie rodzice postanowili wrócić do Polski?
Tak, choć mieli rozterki, czy wracać do kraju, czy wyjechać, bo wtedy jeszcze można było wyjechać, dokąd się chciało. Zdecydowali się w ostatniej chwili. Byli już gotowi do wyjazdu do Kanady, wszystko mieli załatwione, ale mama obawiała się emigracji. Wrócili do Polski, właśnie do Skarżyska, bo tam mieszkała babcia ze strony taty. Moja mama nie miała do czego wracać. Raz – że nie było już jej rodzinnej miejscowości, dwa – że wszystkich wymordowano.
Kiedy rodzice wrócili, była pani maleńką dziewczynką.
Wrócili bodajże w ’47 roku, więc miałam roczek. Niestety nic nie pamiętam. Małe dziecko nie próbuje rozmawiać z rodzicami o losach rodziny. Żałuję, że o niektórych rzeczach nie rozmawialiśmy, choć wydaje mi się, że i tak całkiem sporo się od mamy i taty dowiedziałam.
W Skarżysku mieszkałam do 12. roku życia. Później rodzice trafili w ramach przesiedleń do województwa koszalińskiego. Wyjeżdżały wtedy całe rodziny. Rodzina mojego taty, bardzo liczna, zajęła prawie całą wieś. Oni wyjechali w ’47 roku, a myśmy dołączyli w ’58. Ojciec był budowlańcem, dostał pracę w przedsiębiorstwie budowlanym. Szóstą i siódmą klasę skończyłam w poniemieckiej szkole w Bukowie Człuchowskim. Po siódmej klasie – bo podstawówka trwała siedem lat – trafiłam do liceum w Złotowie.
Pani losy są mocno naznaczone polską historią. Rodzi się pani w Niemczech jako dziecko ludzi doświadczonych wojną, później wraca pani na ojcowiznę, a następnie trafia na tak zwane Ziemie Odzyskane, czyli w miejsce zupełnie odrębne kulturowo. Jakie to było dla pani doświadczenie?
Wspaniałe! Los zgotował mi bardzo ciekawe dzieciństwo. Na tamtych terenach mieszkali ludzie z najróżniejszych stron. Byli Niemcy, którzy nie chcieli wyjechać z Polski, byli repatrianci ze Wschodu, byli także Polacy, którzy żyli w Niemczech. W mojej pamięci nie ma waśni między tak różnymi narodowościowo ludźmi.
Moja mama słabo mówiła po polsku, wcześniej chodziła tylko do szkoły ukraińskiej. Mówiła z zaśpiewem, którego trochę się wstydziła. Po przesiedleniu nawiązała więź właśnie z repatriantami, więc stale nas ktoś odwiedzał.
Mama poczuła klimat swojego dzieciństwa?
Chyba tak. Bardzo ładnie śpiewała i do dzisiaj pamiętam, jak z sąsiadką śpiewały na głosy. Mama miała wtedy trzydzieści kilka lat.
Natomiast wielu moich znajomych zostało napiętnowanych przez wojnę. To były dzieci z gwałtu, o czym się nie mówiło. Wiedziałam jednak od mamy, dlaczego mój kolega wygląda zupełnie inaczej niż jego tata. Dlaczego jest wysoki, niepodobny do rodzeństwa. Inną dziewczynkę wychowywały mama, babcia i ciocia, a taty nie było. Takich dzieci było kilkoro, i to właśnie z mojego rocznika.
Oj, wiele mamy z mężem wspomnień. Opowiadamy to sobie już od 50 lat i ciągle przypominamy sobie coś nowego o swoim dzieciństwie, o młodości. Ja często wspominam właśnie Ziemie Odzyskane i konglomerat rozmaitych ludzi, którzy musieli ze sobą współżyć – i nie pamiętam, żeby byli wrogo do siebie nastawieni.
Jako ciekawostkę powiem panu, że dwa lub trzy miesiące temu dostałam pocztą książkę z przemiłym listem od burmistrza Człuchowa. To są reportaże z tamtych lat, wspomnienia z okresu powojennego, spisane przez dziennikarzy na podstawie starych gazet, artykułów. Prawdopodobnie odezwano się do mnie dlatego, że kiedy pojechałam na igrzyska, jeden z moich człuchowskich nauczycieli podał do prasy, że uczyłam się w tamtejszej szkole.
To miłe, że Człuchów o pani pamięta.
Oczywiście, że miłe. A ja pamiętam o Człuchowie. Sami zrobiliśmy sobie tam szkolne boisko. Jeszcze nie wiedziałam, że będę grała w siatkówkę. Owszem, byłam duża i bardzo samodzielna, ale nikt nie wiedział, że zajmę się sportem. Żebyśmy mogli wychodzić na lekcje wychowania fizycznego ze swojej małej szkółki, trzeba było odgruzować plac, gdzie zbombardowano wcześniej domy. I my, dzieci – było nas zresztą mało, w siódmej klasie ledwie siedmioro – wynosiliśmy cegły, wymiataliśmy ziemię, udeptywaliśmy teren. Kierownik szkoły przywiózł jakąś siatkę, wbito słupki i my tam graliśmy, odbijaliśmy piłkę. Najbardziej mi się podobała gra w zbijaka, czyli w dwa ognie, bo było więcej ruchu, ale poznałam także siatkówkę. Chyba nauczyciel nam pokazał, jak się w nią gra.
Nie tylko Człuchów, ale również Złotów jest z pani dumny. Wyczytałem gdzieś, że jest pani jedyną medalistką olimpijską związaną ze Złotowem.
Chyba tak, ale w Sparcie Złotów zaczynało kilka późniejszych kadrowiczek. To dobry klub i dobrze pracuje z młodzieżą. Zapraszano mnie do Złotowa, niestety nie z każdego zaproszenia mogłam skorzystać, bo choruję. To nie jest skutek uprawiania sportu, tylko choroba genetyczna. Pierwsze symptomy pojawiły się, gdy już grałam. Ale do Złotowa jeździłam chętnie, lubię to miasteczko, jest bardzo, bardzo ładne!
Trafiła tam pani do szkoły średniej.
Tak. Ale skończyłam liceum dopiero w Krakowie, bo już sport mnie wciągnął. Zawsze byłam dynamiczna, zawsze chodziłam swoimi ścieżkami. Nie, nie sprawiałam problemów rodzicom. Przeciwnie, uznawali mnie za odpowiedzialną dziewczynę. Tata pracował, mama zajmowała się domem. Brat był ode mnie 5 lat młodszy, siostra – 14 lat młodsza. Jako najstarsza musiałam sporo spraw załatwiać, a z racji charakteru dobrze mi to wychodziło. Wandzia tu, Wandzia tam… Wszędzie było mnie pełno.
W szóstej klasie dowiedziałam się, że w gminnym ośrodku otwierają ognisko muzyczne, i bardzo chciałam grać na akordeonie. Rodzicom niespecjalnie się spodobał mój pomysł, ale tata powiedział: „Jak sobie załatwisz, to możesz grać”. Wsiadłam więc na rower i pojechałam do ośrodka. Tam byli zdziwieni, że pojawiłam się sama. „Instrument musisz mieć od rodziców” – usłyszałam. Uparłam się jednak i w końcu powiedzieli, że mogą mi wypożyczyć akordeon. Potem dostałam własny od rodziców.
Czyli załatwiłam sobie lekcje i grałam na akordeonie. W tym czasie mój tata kupił motor – duży, niemiecki, z wajchą biegów z boku baku. Bardzo chciałam jeździć. Tata mi pokazał jak, powiedział: „Możesz jeździć, ale tylko trochę szybciej niż na rowerze”. Posłuchałam i nie miałam nigdy kłopotów. Prawo jazdy otrzymałam zresztą na drugi dzień po skończeniu 16 lat.
A na rowerze ścigałam się z chłopakami. Taka już byłam – jeśli czegoś potrzebowałam, po prostu się o to starałam. Ale nie na zasadzie, że ja tu jestem w pierwszym szeregu i proszę mi ustąpić miejsca.
Skoro była pani taka rezolutna i do przodu, podejrzewam, że raczej to pani znalazła siatkówkę, niż siatkówka znalazła panią.
Pewnie, że tak. Poszłam do liceum i na początku trenowałam inne dyscypliny. W szkole nie mieliśmy sali gimnastycznej, musieliśmy chodzić 300, może 400 metrów do klubu, na boisko. I na WF-ie była lekkoatletyka, skakałam wzwyż, do dziś mam dyplomy. A jak nauczyciel dał kulę, to pchnęłam kulą, dał oszczep, to rzucałam oszczepem. Nie lubiłam tylko biegać, ale jak musiałam, to biegałam. O siatkówce mowy nie było.
To były dobre czasy dla lekkoatletyki.
Zgadza się. Jakoś w drugiej klasie, miałam wtedy 15 lat, zamieszkałam zimą w internacie i bardzo źle to znosiłam. Nie mogłam się tam odnaleźć, wolałam dojeżdżać. I dojeżdżałam ze swojego Bukowa pociągiem codziennie rano, około 50 minut w jedną stronę. Jeśli po treningu lekkoatletycznym albo po lekcjach nie zdążyłam na pociąg, to kolejny miałam dopiero około dwudziestej i musiałam czekać. I właśnie dzięki temu czekaniu zaczęła się moja siatkówka!
Otóż czas do pociągu spędzałam na sali gimnastycznej. Tam była piłka, to sobie odbijałam. Jeśli kogoś brakowało, trener włączał mnie do gry. Potem się naraz okazało, że bardzo urosłam w jeden rok, zrobiłam się duża, a dodatkowo byłam skoczna. I zobaczył mnie trener Sparty. Nie było tam drużyny juniorek, i zaczęłam grać. Wie pan, jak wyglądały wskazówki trenera? „Masz skoczyć i uderzyć w piłkę, tylko to”.
Bardzo precyzyjna instrukcja.
Niczym innym miałam się nie interesować – że piłka leci, że ktoś ją odbiera… Na początku nie umiałam się odnaleźć na boisku, nie wiedziałam, o co chodzi. Nie znałam przepisów. No ale skoczyłam, uderzyłam i okazało się, że mam dość dobrą koordynację.
Zaczęła pani grać w Sparcie Złotów i ciągle chodziła do tamtejszego liceum.
Gram w Sparcie, siatkówka bardzo mi się już podoba, ale lekko nie jest. Codziennie wstaję za dwadzieścia piąta, żeby zdążyć na dworzec – na szczęście mam blisko. Do domu wracam koło dziewiątej wieczorem.
Kiedy zaczęły się mecze, zrobiło się naprawdę ciężko. Pamiętam, jak pojechałyśmy do Słupska jako juniorki. Trener, nauczyciel WF-u, wziął po prostu kilka dziewczyn i pojechałyśmy. I tam po raz pierwszy spotkałam Halinkę Aszkiełowicz. Ona mieszkała w Słupsku i była rok młodsza ode mnie. Wiem, że pan także ją poznał.
Tak, rozmawialiśmy w 2016 roku, dwa lata przed jej śmiercią. Wspaniała osoba.
Oczywiście! Wtedy w Słupsku jeszcze się nie poznałyśmy, dopiero po latach wyszło, że byłyśmy na tym turnieju. Był tam też pewien człowiek, który potem odegrał dużą rolę w moim życiu – Wacław Policewicz, ówczesny sekretarz Polskiego Związku Piłki Siatkowej i szef szkolenia.
Czyli to on panią zauważył?
Tak, ale powiedział mi to dopiero po latach. Wtedy wszystko działo się poza mną, po prostu grałam. Już nie pamiętam, jaki to był mecz, czy wygrałyśmy, czy przegrałyśmy. Ale w każdym razie Sparta w ’61 roku weszła do pierwszej ligi. Dla mnie liga była wówczas abstrakcją. Powiedziano, że jest liga, że będziemy grać – i tyle.
No i zaczęłyśmy jeździć. Potem spadłyśmy z ligi, ale powołano mnie na jeden, drugi, trzeci obóz. W ’62 roku po raz pierwszy byłam na obozie w Zakopanem i trafiłam pod skrzydła trenera kadry, Stanisława Poburki. Ja nie byłam kadrowiczką, tylko nadzieją siatkarską. Na obozy oprócz trzonu kadry zawsze powoływano osoby, które dobrze rokowały.
Przy okazji powiem, że dzięki obozom poznałam naszą późniejszą wielką himalaistkę – Wandzię Rutkiewicz. Razem jeździłyśmy na obozy gwardyjskie. Ona była w Gwardii Wrocław, ja byłam w Wiśle, klubie gwardyjskim. Często tak się dzieje: poznajesz kogoś przez przypadek i się zaprzyjaźniacie.
Spróbujmy to uporządkować: w ’62 roku ma pani 16 lat i po raz pierwszy spotyka Poburkę. A dziewczyny, z których wiele będzie w Meksyku pani koleżankami z kadry, właśnie zdobywają kwalifikację do pierwszych igrzysk, na których pojawia się siatkówka – Tokio ’64.
Ja się wtedy dopiero dowiaduję, co to znaczy olimpiada – dzisiaj dziecko może sobie wszystko sprawdzić w internecie, bam, pstryk i już, kiedyś tak nie było. W ’62 roku jeżdżę na obozy i spotykam trenerów, którzy mówią: „A może byś chciała pograć w moim klubie?”. Oczywiście nie bardzo jestem zainteresowana, bo nie mam żadnego menedżera, nie wiem, jak się zachować. Przyjeżdżam do klubu, opowiadam wszystko trenerowi i… na moje nieszczęście przestają przychodzić powołania na obozy. Przez półtora roku nie ma żadnego. Nigdzie nie jeżdżę, ale w klubie gram normalnie. I co się okazuje? Trener tak bardzo się bał, że mnie zabiorą…
…że panią przyblokował.
Kiedyś powołania przychodziły do klubu, a nie do domu zawodnika. I mój klub odpowiadał, że mam kontuzję, że choruję… Tak się później dowiedziałam od pana Policewicza. Aż któregoś razu powołanie przysłano na mój adres domowy, nie wiem dlaczego, może się domyślili? I pojechałam. To jest końcówka roku olimpijskiego, czyli ’64 rok, obóz juniorek w Sulechowie koło Zielonej Góry. Były tam chyba trzy grupy juniorek i kilku trenerów. W pewnym momencie przychodzi trener i mówi: „Ta, ta, ta i tamta”. Wskazuje pięć czy sześć z nas, między innymi mnie i Halinkę Aszkiełowicz – mamy jechać do Warszawy, na mecz młodzieżówki. Na obozie jest też Tadeusz Ząbek, trener Haliny ze Świdnicy, i oboje bardzo chcą, żebym do nich przeszła.
A czy pamięta pani, jak w ’64 roku reagowano na brązowy medal olimpijski siatkarek? To były igrzyska, z których opromienieni sławą przyjechali wspaniali sportowcy: bokserzy, którzy tam zdobyli wszystko, co można było zdobyć, lekkoatletki… Czy czuło się również radość z kobiecej siatkówki?
To nie wyglądało wtedy tak, że 16-letnia dziewczyna kupowała sobie codziennie gazetę i czytała. W domu nie było takiego zwyczaju, przeglądałam tylko „Świat Młodych”, a tam nie pisali dużo o sporcie. Oczywiście wiedziałam, jakie wyniki uzyskali bokserzy – trudno było nie wiedzieć, bo wyczyn ogromny, głośny. A na obozach mówiło się o siatkarkach, więc słyszałam, że zdobyły medal, znałam nazwiska.
Pamiętam, jak w styczniu ’65 roku siatkarki przyjechały do Warszawy na Galę Mistrzów Sportu i mieszkały tam, gdzie my, na Bielanach. Szłyśmy z koleżankami korytarzem i któraś do mnie szepnęła: „Patrz, to jest Czajkowska”. Byłam po prostu w siódmym niebie, że taką sławę spotkałam. Tego samego lub następnego dnia poznałam Józię Ledwigową – i tu się zaczyna cała dynamika. Nie uwierzy pan, jak to się odbywało…
Rozumiem, że w Warszawie wszystko bardzo przyspiesza.
Bardzo! Pan Ząbek jest pewny, że pójdę do Świdnicy, chociaż ja niczego mu nie potwierdziłam. Mogę tam skończyć szkołę i trenować, dużo trenować. Mogę nawet rodzinę wziąć, jeśli zechcę. Z kolei mój trener, zanim pojechałam na obóz do Sulechowa, powiedział: „Wiesz, tutaj zespół się rozpadł, bo niektóre są w ciąży, inne się wykruszyły… Ja prawdopodobnie będę teraz trenerem w Częstochowie, klub jest w pierwszej lidze. I chciałbym, żebyś tam z nami pojechała”. „Z nami”, bo jego żona też grała w siatkówkę. Pomyślałam sobie: „No dobrze. Jak trener tak mówi, to pojadę”. Tak zdecydowałam w Złotowie przed obozem. Ale w Warszawie podchodzi do mnie kadrowiczka i słyszę: „Cześć, jestem Józia Ledwig. Chciałabym z tobą grać w jednym klubie. Może przejdziesz do nas, do Wisły?”. Mniej więcej tak to wygląda. Józia to zresztą bardzo miła osoba, do dziś utrzymuję z nią i jej mężem Heniem bliską znajomość.
Czyli w stolicy dokonuje się pani transfer do Wisły Kraków…
Nie, jeszcze nie. Na razie jest jedna wielka rozterka. Patrzę tylko, gdzie moja torba, bo chcę już jechać do domu. Nie do Częstochowy, nie do Świdnicy, nie do Krakowa. Do domu. Postanawiam uciec, bo to mnie przerasta. Na drugi dzień rano mam wyjechać.
Nie wiem, jak to się dzieje, ale w pewnym momencie jestem sama w naszym pokoju i wchodzi pan Policewicz. On zawsze był dobrym duchem drużyny – i to nie jest tylko moja opinia, to jest opinia wielu zawodniczek. Skromny, z ogromnym poczuciem humoru, bardzo przyjazny. Trochę introwertyk. Mówi mi tak: „Wiem, że masz kłopot. Aż cię głowa boli, co?”. Jestem zdziwiona, że on coś wie o moich sprawach, bo kojarzę, że jest z władz związku. Więc siedzę zszokowana, a on kontynuuje: „Ja nie chcę się wtrącać, ale powiem ci, że jesteś młodą, dobrze zapowiadającą się zawodniczką. Potrzebujesz dobrego trenera i dobrych wzorców wokół siebie. Powinnaś to wziąć pod uwagę. Bo ty nie umiesz jeszcze za dużo. Chciałbym, żebyś mogła kogoś naśladować i przy kimś się uczyć, no i żebyś miała dobre warunki”.
Najlepszym klubem jest wtedy Wisła Kraków. Grać tam to jak wygrać piątkę, może nawet szóstkę w totolotka. Ale ja jestem okropnie zdenerwowana. Cały czas panuje duża nerwówka, ciągle ktoś ze mną rozmawia. Józia jest bardzo bezpośrednia, czym mnie ujmuje. Mówi wprost: „Ty przestań myśleć o Ząbku i wszystkich innych. Ty wiesz, co to znaczy Kraków?”. Nie wiedziałam, nigdy nie byłam w Krakowie!
Poznałam za to na obozie w Sulechowie aż pięć juniorek z Wisły, byłyśmy w jednej grupie. Myślę, że to miało wpływ na moją decyzję. Do dziś utrzymujemy bliskie kontakty, jestem nawet matką chrzestną syna jednej z wiślaczek.
Wisła to klub milicyjny.
Tak, kierownikiem sekcji jest kapitan Kmieć, naczelnik Wydziału Ruchu Drogowego. Następnego dnia rano mam jechać do domu, a tu przychodzi Józia i mówi: „Chodź”. Prowadzi mnie do jakiegoś pokoju, w którym czeka milicjant. Wysoki, co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Uśmiecha się i przedstawia. Ja cała roztrzęsiona, a on oznajmia: „Zapraszam do Krakowa, będziesz grała w Wiśle. Józia powiedziała, że chce z tobą trenować. Wiem, gdzie mieszkasz, spakuj torbę i jedziemy do domu”. Proszę sobie wyobrazić, że wracam do swojego pokoju, a tam siedzi mój trener ze Złotowa i mówi, że weźmie mnie do Częstochowy. I ja ze łzami w oczach odpowiadam, że nie pojadę. On jest pewny, że jadę do Ząbka, do Świdnicy. O Wiśle nic nie wspominam.
Pakuję torbę, a nazajutrz, po całej imprezie, po trzech meczach na AWF-ie, czekają na mnie czarna wołga, kierowca i pan kapitan. No i jedziemy do Złotowa.
Po dobytek, po walizkę.
Zgadza się, po moje rzeczy. Na miejscu jesteśmy nad ranem, kapitan opowiada moim rodzicom, jak się sprawy mają. Rodzice nie mówią „nie”, nigdy by mi nie kazali: „Masz iść tu czy tam”, bo wiedzieli, że ja zdecyduję sama. I że jestem roztropna, że nie wdepnę w coś niewłaściwego. Bardzo mi wierzyli.
Komendant tak wszystko załatwia z prezesem klubu – a prezesem klubu jest dyrektor banku – że od ręki dostaję zwolnienie. Jakie to są pieniądze, nie wiem, ale wiem na pewno, że klub dostaje 30 piłek do siatkówki, a to w tamtych czasach naprawdę dużo. Ja nie dostaję nawet złotówki. Niebawem znów wsiadam do wołgi i w końcu przyjeżdżam do Wisły.
Jest pani pierwszy raz w Krakowie. Jakie to przeżycie dla dziewczyny, która uczyła się w Złotowie, a wcześniej mieszkała w Skarżysku i Bukowie Człuchowskim? Przybywa pani do miasta, które na kilkanaście lat stanie się pani domem. Jak się pani tam czuje?
Przede wszystkim mam bardzo mądrego trenera – pana Józefa Moszczaka. Młody człowiek, niezwykle zaangażowany, przyjazny ludziom. Ogromnie mi ułatwił życie w Krakowie. Przy klubie jest hotelik, gdzie w małych pokojach mieszkają piłkarze, gimnastycy, lekkoatleci. Ja też dostaję miejsce w takim pokoiku, małym, na zewnątrz hali. Trener mówi do juniorki, która tam gra i którą już znam z obozu: „Pokaż Wandzie Kraków, pomóż jej załatwić, co tam chce. Wyjaśnij, gdzie jest centrum, którym jeździć tramwajem”. Zyskuję więc przewodniczkę, koleżankę z drużyny, która chętnie mi pomaga.
A Kraków jako miejsce – jakie zrobił na pani wrażenie?
Cóż, Kraków to jest moja młodość. Dużo chodziłam wtedy na piechotę – w Krakowie się mówi „na nogach”. To jest czas, który został w mojej pamięci jako bardzo miły, sympatyczny. Wie pan, co najpierw oglądałam? Kościoły. Potem, jak jeździliśmy po świecie, w każdym mieście wchodziłam właśnie do kościołów. Nie z potrzeby modlitwy, tylko z chęci oglądania architektury.
Później odkryłam, że w Krakowie są muzea. A ja przecież nigdy wcześniej nie byłam w muzeum! Odkryłam też przepiękne Sukiennice, lubiłam tam chodzić.
Czym stała się dla pani Wisła, z którą kilkakrotnie sięgnęła pani po mistrzostwo Polski? Czy miała pani poczucie, że przynależy do wielkiej sportowej tradycji?
Tak, może dlatego, że to był bardzo duży, wielosekcyjny klub, ze znanymi zawodnikami – koszykarzami czy lekkoatletami – a nie zauważyłam, żeby ktoś zadzierał nosa, bo zdobył mistrzostwo i czuł się lepszy. Byliśmy młodymi ludźmi, którzy po prostu tam trenowali, spotykali się i często się przyjaźnili.
Przez prawie wszystkie lata mieszkałam tam z zawodniczką z Lublina, Elą Porzec-Nowak. Lubiłyśmy się, nie robiłyśmy sobie przykrości. Pół roku spędzałam wtedy na miejscu w Krakowie, a pół – na obozach, też z zawodniczkami Wisły, bo w reprezentacji były jeszcze Ela i Józia.
No właśnie: szybko trafiła pani do kadry.
Tak, w ’65 roku. Skończył się sezon ligowy i od razu dostałam powołanie.
Okres między ’64 a ’68 rokiem to bardzo ciekawy czas dla reprezentacji kobiet w siatkówce. Jak pani wspomina wchodzenie w tę drużynę?
Sporo się wówczas dla mnie zmienia. Kadrowiczka, którą spotkałam na korytarzu w Warszawie, to już nie jest dla mnie ikona, tylko koleżanka z boiska. Relacje stają się bardziej partnerskie.
Sporty zespołowe mają to do siebie, że w drużynie musi być atmosfera, bo inaczej nie ma wyniku. W siatkówce w kadrze jest 12 zupełnie różnych osób, w naszym przypadku – 12 różnych bab, które muszą ze sobą współgrać na boisku. Poza nim mogą mieć swoje zainteresowania, większe lub mniejsze sympatie. Miałam to szczęście, że nie trafiłam na nikogo, kto byłby wyjątkowo złośliwy, niesympatyczny.
Na boisku i na treningu liczył się zespół i nie było tak, że ktoś z kimś nie chciał odbijać piłki albo robił komuś na złość. Nie. Tam idziemy razem i wyłączamy prywatność. Jest między nami spora różnica wieku – na przykład Józia Ledwigowa jest ode mnie 11 lat starsza – jednak specjalnie tego nie odczuwamy. Wszystkie od początku mówimy sobie na „ty”, na boisku jesteśmy razem, no ale prywatnie mamy różne zainteresowania. Poza treningami tworzą się oczywiście grupki.
Z kim pani się trzyma?
Jestem w grupce najmłodszych, tak to się jakoś zawsze układało. Może trudno w to uwierzyć, ale jestem introwertyczką. I nie zawsze mogłam się otworzyć, a to nie jest dobre – prawda? Więc słucham zwierzeń, ale sama za bardzo się nie zwierzam ani nie komentuję.
Lubiłam czytać książki i dużo czytałam. Lubiłam robótki ręczne – szydełkowałam, wyszywałam, robiłam na drutach. Może mało ambitne zajęcie, ale bardzo relaksujące.
Mimo to, rzecz jasna, mam koleżanki. Wspominałam już o Halince Aszkiełowicz i Eli Porzec, są też Krysia Ostromęcka, zresztą przemiła dziewczyna, i Zojka Szcześniewska. Jesteśmy młodsze i spędzamy razem czas, często grając w kanastę, ale to nie znaczy, że ciągle jesteśmy razem.
Może łączy was to, że w podobnym momencie weszłyście do poważnego sportu?
Chyba raczej łączą nas zainteresowania. No i mamy w kadrze podział 6 + 6: sześć zawodniczek z poprzedniej ekipy olimpijskiej i sześć nowych, które doszły.
Okres przygotowań do igrzysk obfituje w niespodzianki. Najpierw trzeba wywalczyć kwalifikację…
To ma się wydarzyć na mistrzostwach świata w NRD, które ostatecznie się nie odbywają. Potem ma być Japonia, na którą niecierpliwie czekamy. W ramach przygotowań gramy nocami i sypiamy w ciągu dnia – robimy sobie Japonię w Kielcach. Kibicuje nam kielecki bokser Leszek Drogosz, często do nas przychodzi i towarzyszy nam w nocnych treningach. Codziennie słyszymy, że jeśli jutro zapadnie decyzja, to lecimy taką a taką trasą, a nazajutrz mówią nam, że to już nieaktualne. My bardzo chcemy, żeby w Japonii był hymn NRD, żeby się wszyscy dogadali. Chcemy pojechać, ale decyzja nie zależy od nas, jest polityczna.
Kiedy się dowiadujecie, że wyjazdu nie będzie, macie poczucie jakiegoś niezrozumienia, może klęski swojej pracy?
Na pewno jest rozgoryczenie, mamy poczucie krzywdy. Ja zawsze trzymałam się z dala od polityki i wielu rzeczy nie rozumiałam. Po prostu powiedzieli nam, że jest tak i tak, i koniec. Czułam, że to niesprawiedliwe ze sportowego punktu widzenia. Nie wiedziałyśmy, co dalej, co z przygotowaniami.
Szczęśliwie na czele Międzynarodowej Federacji Piłki Siatkowej stał Paul Libaud, Francuz, który miał żonę Polkę i był rozkochany w Polsce. Właśnie on sprawił, że zrobiono dodatkowy turniej w Jugosławii, w Slavonskim Brodzie. To było ważne, bo wiadomo – wysoki poziom siatkówki to była Europa, a spoza Europy tylko Japonia.
Dodatkowy turniej, o którym pani mówi, obfituje w emocje.
Powiedziałabym nawet, że w dramaty. Wiele razy wspominałyśmy to razem po latach i zawsze mówiłyśmy: „Jak to dobrze, że Niemka walnęła w aut!”. To był bardzo wyrównany mecz. Uważam, że Niemki były wtedy lepsze od nas. Tyle że my chyba inteligentniej grałyśmy – one prezentowały bardzo toporną, mało finezyjną siatkówkę. I zwyciężyłyśmy! Na ostateczny wynik kwalifikacji trzeba było jeszcze czekać, więc czekałyśmy w napięciu. A potem była wielka radość.
Lubiłyście się z Czechosłowaczkami?
Bardzo. Często zresztą bywałyśmy razem na obozach. Ponieważ nie było dużej bariery językowej, nieźle się dogadywałyśmy. One mnie nauczyły szydełkować i robić na drutach. Same właśnie tak się relaksowały. Lubiłyśmy się.
Z przyjaźnią z nimi wiąże się niestety pewna bardzo niemiła sytuacja. W ferworze przygotowań nie było nas w Polsce. Kiedy trenowałyśmy na długim obozie na Kaukazie, w Czechosłowacji trwała interwencja – a myśmy nic nie wiedziały. Telewizorów było w naszym ośrodku mało, zresztą szkoda nam było czasu na oglądanie.
I teraz przeskoczę na chwilę do Meksyku: jesteśmy w wiosce olimpijskiej, na stołówce, coś mówimy do Czechosłowaczek, a one się od nas odwracają. Zero kontaktu. W końcu jedna z zawodniczek, z którymi się przyjaźnię, zbliża się i zaczyna za mną iść. Mówi, że im nie pozwolono z nami rozmawiać. Tłumaczy mi, że najazd, wojsko… Ja nic nie rozumiem, pytam, co to znaczy, jaki najazd. Ona każe mi nie oglądać się za siebie, więc idę i słucham, jak opowiada, prawie płacząc. W końcu umówiłyśmy się w ustronnym miejscu i pokazała mi gazetę, w której były te słynne zdjęcia.
„Polskie tanki nad Wełtawą”, jak śpiewał Andrzej Garczarek.
Zgadza się. Wcześniej nie miałam pojęcia, co się dzieje między moim krajem a sąsiednim. Później, jak sytuacja się zmieniła, odnowiłyśmy kontakt z Czechosłowaczkami, jeździłam już prywatnie do jednej z nich do Bratysławy.
Wróćmy na Kaukaz, gdzie spędziła pani ostatni okres przed igrzyskami. W przeciwieństwie do wielu innych sportowców dość dobrze przygotowywałyście się do turnieju, który miał się odbyć na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów. Odczuwała pani, że jesteście tak wysoko?
Pamiętam, że chodziłam po górach, choć mam lęk i przestrzeni, i wysokości, więc góry to jest dla mnie po prostu rozpacz. Nie tylko Kaukaz, także Tatry. Mieszkaliśmy kiedyś w schronisku na Hali Gąsienicowej. Mieliśmy przewodnika, z którym wędrowaliśmy po Tatrach. Przecież miasto Meksyk leży na wysokości naszej Świnicy. Chodziło o to, by organizm nauczył się produkować tyle hemoglobiny, żebyśmy mogły funkcjonować na większych wysokościach. W końcu mecz to nie sprint, trzeba dłużej wytrzymać.
Teraz, w związku z koronawirusem, dowiedzieliśmy się, czym jest saturacja i jak ją mierzyć.
A my już wtedy dbałyśmy o saturację, z inicjatywy pana Krysika. Większość rzeczy zostawiłyśmy w Zakopanem, zabrałyśmy tylko stroje treningowe i na piechotę ruszyłyśmy na Gąsienicową. A stamtąd codziennie były wycieczki w góry, wysokie góry. Płakałam, pewnych rzeczy w ogóle nie pamiętam. I niech pan sobie wyobrazi, dwa lata temu rozmawiam z trenerem Krysikiem i on mówi: „Ja cię doskonale pamiętam, z Koziego Wierchu i Zawratu”. Tam są łańcuchy, które jeszcze jakoś przeżyłam, bo ktoś mnie ciągle trzymał za ramię. Ale na drabince to już przewodnik mnie ciągnął, trener pchał, a ja wisiałam i traciłam przytomność. Tak jak mówiłam: góry to jest dla mnie coś strasznego, źle się tam czułam.
Dużo pani poświęciła na rzecz swojego występu olimpijskiego.
Oj, tak. Niektóre zawodniczki mówiły nawet do trenera: „Odpuść Wandzie, przecież ona nie daje rady”. Pamiętam, że pod koniec czerwca, w moje imieniny, pan Krysik przyniósł mi truskawki jako rekompensatę za wszystkie trudy. Fakt, ciężko było. Ale muszę przyznać, że po tych górskich cierpieniach miałam na igrzyskach bardzo dobrą kondycję.
Przyjeżdżają panie do Meksyku dużo wcześniej, aklimatyzują się, zaczyna się turniej. Pani wychodzi na boisko w pierwszym meczu. Jak to wygląda?
Trzy dni przed rozpoczęciem rozgrywek Krysia Jakubowska, pierwsza atakująca, dostaje wysięku w kolanie. Przez kilka dni nie może grać, a na zastępstwo trener wyznacza mnie. Podczas treningu wszystko jest dobrze, udaje mi się wejść w rolę, jestem atakującą. Potem przychodzi mecz z Koreankami – bardzo trudny mecz.
Zaskakująco trudny, bo Koreanki grają powyżej waszych oczekiwań.
Właśnie. I moje trzy pierwsze ataki są w aut. Bardzo chcę zrobić to dobrze, do dzisiaj pamiętam to uczucie. Nie wiem, dlaczego się nie udaje. Mam piłkę świetnie wystawioną przez Czajkowską, jestem skoczna, mam dobrą formę. A tu porażka za porażką. Trener robi zmianę i mówi do Lidki Żmudy: „Obok jest mała hala treningowa, weź Wandę, możesz ją nawet na śmierć zamęczyć. Nie chcę jej tu widzieć”. Ja płaczę, ale idziemy z Lidką do hali i odbijamy cały czas, rzeczywiście męczący trening sobie robimy, wyładowuję się porządnie. Jestem pewna, że już nie wrócę na boisko, więc ryczę, po prostu ryczę. Ale w pewnym momencie woła mnie trener i znowu wchodzę do gry.
Jeszcze w pierwszym secie czy już później?
Jeszcze w pierwszym. I wszystko się odmienia! Gram wreszcie jak należy. Teraz, jak oglądam mecz i widzę, że dobry zawodnik popełnia oczywisty błąd, nikogo nie potępiam. Wiem, że czasami dzieją się różne rzeczy, na które człowiek nie ma wpływu.
Mecz z Koreankami jest dramatyczny: przegrywacie pierwszego seta, drugiego seta i dopiero w trzecim udaje się odwrócić sytuację.
A w czwartym tak mnie w pewnej chwili zatyka, że nie mogę oddychać. Nie wiem, czy dam radę, ale nagle widzę: Czajka zsuwa z nogi tenisówkę, czyli mamy krótką przerwę. Ponieważ ona jest kapitanką, sędzia nie ma obiekcji. Dzisiaj w podobnych sytuacjach pokazują kartki, wtedy tak nie było. Krystyna spokojnie wkłada sobie tenisówki, musi przecież porządnie zawiązać. A mnie się w międzyczasie reguluje oddech, wszystko wraca do normy.
Czwarty set kończy się wynikiem 15 : 12, wszystko się rozstrzygnie w piątym. Idziecie z Koreankami punkt w punkt, aż do waszego zwycięstwa 17 : 15.
My zawsze byłyśmy waleczne i, jeśli mogę się pochwalić, byłyśmy też inteligentną drużyną. Niekiedy człowiek wykonuje pewne czynności podświadomie. Na boisku nie ma czasu, żeby sobie wszystko ułożyć w głowie i zdecydować: „Teraz zrobię to, a potem to”. Tu potrzebne są rutyna i otwarte oczy, wyćwiczone mechanizmy ruchowe i koleżanka, która pomoże, zaasekuruje. Myślę, że właśnie to się złożyło na nasz sukces.
Wtedy w Europie istniało kilka równorzędnych zespołów – poza Rosjankami, które były poza zasięgiem. Duże, mocne, zupełnie inaczej szkolone. Jak pojechałyśmy na Kaukaz, odkryłyśmy jedną z ich tajemnic: słynne łapy, które dzisiaj są normą, czyli duże gumowe dłonie, które służą do nauki obijania bloku. Miałyśmy za mało czasu, żeby to opanować. A Rosjanki już to umiały, już znały.
Z kolei Japonki były nie do przeskoczenia, bo niby grały w szóstkę, ale gdyby mi ktoś powiedział, że grają w 20 osób, tobym uwierzyła. Takie były zwinne, szybkie. Były w każdym miejscu boiska.
Później Japonki przyjechały zresztą do Krakowa.
Rzeczywiście przyjechały, miały tournée po Europie. Dowiedziałyśmy się wtedy, jak wyglądają ich trening i życie prywatne. Ale na podstawie nie obserwacji, tylko rozmowy z tłumaczką – panią Elą Suzuki. Ja akurat miałam to szczęście, że kiedy rok później poleciałam do Japonii na tournée, spotkałyśmy się ponownie. I pani Ela otworzyła nam oczy, pozwoliła zrozumieć, dlaczego one są takie dobre.
Otóż my w klubie trenowałyśmy we wtorek, środę i czwartek po półtorej godziny, od dziewiętnastej do dwudziestej trzydzieści. W piątek wsiadałyśmy – mówię o lidze – do pociągu. Sobota, niedziela – mecz i rewanż. W poniedziałek, jak aktorki, miałyśmy wolne, dzień bez treningu. A one codziennie trenowały po osiem godzin! Potem, po jakimś posiłku, szły jeszcze na kilka godzin do pracy, bo normalnie pracowały, na przykład w fabrykach. Kadra składała się nie z 12 osób, ale z 20, może 30. Wszystkie mieszkały w jednym miejscu, miały jeden jadłospis, jednakowe ubrania. I nie miały prawa dyskutować z trenerem. Podpisywały nawet umowę, że do końca kontraktu, zazwyczaj przez cztery lata, nie wyjdą za mąż. W zamian za to miały chyba jakieś pieniądze. W Japonii cieszyły się dużą popularnością, pojawiały się w prasie, występowały w telewizji. W rezultacie kilka zawodniczek bardzo dobrze wyszło za mąż, nawet za milionerów – co było motywacją dla kolejnych.
W trakcie wizyty japońskich siatkarek w Krakowie zdarzył się pewien epizod, który pani czasami wspominała w wywiadach, związany z wycieczką.
Któregoś dnia w programie było zwiedzanie Krakowa, przygotowano elegancki orbisowski autobus. Z drużyną Japonek przyjechało co najmniej 10 oficjeli. Chyba sami mężczyźni, no, może jedna kobieta. I oni wszyscy siedzą w tym autobusie, podczas gdy my czekamy pod Wisłą. Czekamy i czekamy, wszyscy się denerwują. W końcu pani Ela idzie i pyta japońskiego kierownika, kiedy możemy się spodziewać zawodniczek. A on, wielce zdziwiony, odpowiada: „Zawodniczki? Zawodniczki przyjechały tu po to, żeby grać i trenować”.
A nie zwiedzać.
Pamiętam, że wydałyśmy z siebie wtedy, zupełnie spontanicznie, okrzyk zdziwienia czy wręcz oburzenia. Byłyśmy w szoku: „Jak można tak traktować zawodniczki?!”. Nie wiedziałyśmy, że w japońskiej kulturze tak bardzo liczy się posłuszeństwo. Nasi goście widzieli naszą reakcję i proszę sobie wyobrazić, że następnego dnia poprosili, by zawieźć zawodniczki na rynek. Pojechałam tam z nimi i widziałam, że były przeszczęśliwe. Tak jak dla mnie egzotyczna była Japonia, tak dla nich egzotyczny był Kraków. A także nasz stosunek do treningu i kontaktów międzyludzkich w drużynie.
To ciekawe, proszę powiedzieć coś więcej.
U nas na treningu jedna do drugiej podejdzie, coś powie, śmiejemy się i trenujemy dalej. W Polsce trening to nie jest ciągłe napięcie. Japończyków bardzo dziwiły te nasze chwile rozluźnienia. Naprawdę bacznie nam się przyglądali. Wiem to, bo akurat bolał mnie wybity kciuk. Owinęłam go bandażem, mało fachowo, bo ciągle mi się zsuwał. Jeden z Japończyków to zauważył, przyszedł do mnie razem z tłumaczką i powiedział, że chciałby mi pomóc. Dał mi specjalną elastyczną rękawiczkę ze ściągaczem. Moje zdumienie nie miało granic. Wylewnie mu dziękowałam, a on powtarzał, że cała przyjemność po jego stronie.
A na koniec wizyty jeden z oficjeli przekazał mi przez tłumaczkę, że gdyby były inne przepisy międzynarodowe, to chciałby mnie mieć w swojej drużynie. Ja to przyjęłam jako kurtuazję, bo wówczas nie było jeszcze tak dalekich wyjazdów. Ale, oczywiście, zrobiło mi się miło.
Do dzisiaj mam zdjęcie na krakowskim rynku, które zrobiłam Japonkom. Stoją w identycznych pozach, identycznie ubrane, w identycznych butach. Pomyślałam sobie wtedy: „Jak dobrze, że jestem w Polsce”. Bo ta jednolitość kłóciła się z moją naturą. Nie potrzebowałam żadnych ekstrawagancji, ale takie umundurowanie zupełnie mi się nie podobało.
Zastanawiam się nad jeszcze jedną rzeczą. Siedzimy sobie teraz i rozmawiamy, jest rok 2021, wiele lat po Meksyku. Jak to pani widzi z perspektywy czasu: czy życie dzieli się na czas do igrzysk i czas po igrzyskach?
Z różnych moich rozmów ze sportowcami, nie tylko siatkarzami i siatkarkami, wynika, że mamy podobne odczucia: już sam pobyt na igrzyskach jest gloryfikacją, kluczowym momentem kariery zawodniczej. To nie może pozostać bez wpływu na późniejsze życie. Ja to bardzo doceniam. Wie pan, przed igrzyskami grałam w siatkówkę dopiero sześć lat. Pojechałam na wielką imprezę i poznałam tam mnóstwo ludzi, którzy się nie wywyższali, wszyscy byliśmy po prostu równymi sobie zawodnikami.
Ale na igrzyskach działy się też inne rzeczy, niezwiązane z siatkówką, tylko z pobytem w Meksyku. Jak miałyśmy wolny czas – a miałyśmy, bo trener był wyrozumiały i nas nie zajeżdżał – to wybierałyśmy się do centrum Mexico City. Wioska olimpijska zazwyczaj mieści się gdzieś poza centrum i tak też było w ’68 roku. Pewnego dnia razem z Elą Porzec weszłyśmy do małego sklepu z torebkami. Wiadomo – są kobiety, to musi być jakaś torebka. Oglądałyśmy, rozmawiałyśmy, a za parę dni tam wróciłyśmy z postanowieniem, że coś sobie kupimy.
Podchodzimy do sprzedawcy, człowieka na oko czterdziestokilkuletniego, a on odzywa się do nas czystą, nienaganną polszczyzną: „Przepraszam, skąd panie są? Wiem, że z Polski, ale skąd dokładnie?”. Zdziwione jesteśmy ogromnie, odpowiadamy, że z Krakowa. Pan nic nie mówi, pakuje nasze zakupy, ale widać, że nad czymś myśli. Wreszcie pyta: „A wiedzą panie, gdzie jest ulica Jana?”. Pewnie, że wiemy, każdy w Krakowie wie. I temu człowiekowi po policzkach płyną łzy. Nic nie mówi, po prostu płyną mu łzy. Do dziś wyraźnie to pamiętam. Zamurowało nas, patrzymy na siebie bez słowa. Sprzedawca podaje nam numer budynku przy Jana, już nie pamiętam który. „Wiem, gdzie to jest” – odpowiadam. „A budynek nadal stoi?” „Tak, tam jest mała prywatna biblioteka, czasami chodzę do niej po książki”. To niedaleko rynku, bogata kamienica z odnowionym frontonem. Sprzedawca ciągle płacze i mówi: „To jest mój rodzinny dom”. I opowiada nam o latach wojny: „Jako nastolatek byłem bardzo drobny, chudy, zabiedzony. W ’41 roku mnie i moją siostrę wykupili, zapłacili tyle, ile ważyliśmy”. Czy to jest prawda – nie wiem. On w każdym razie mówi: „Wywieziono nas za granicę. Ja trafiłem tutaj, a po siostrze niestety ślad zaginął, do dzisiaj jej szukam. Tam na Jana urodziłem się i wychowałem. Jestem taki szczęśliwy, że nasz dom jeszcze istnieje”. Przedstawia nam swoją żonę, Ukrainkę, która nie mówi po polsku, porozumiewają się po hiszpańsku. Witamy się. Gdybym była mądrzejsza, albo mniej zszokowana, to poprosiłabym o jego adres i po powrocie wysłała zdjęcia jego domu. Ale my byłyśmy tak zszokowane, że nie zrobiłyśmy tego. Później już nigdy się nie spotkaliśmy. Szkoda!
Bardzo ładna historia. Kiedy pani opowiadała, przypomniała mi się jeszcze jedna, wyczytana w książce Olimpijki Anny Sulińskiej – o śpiewaniu ze Zdzisławem Ambroziakiem, siatkarzem z męskiej drużyny. Podzieli się pani wspomnieniem?
Przyjeżdżamy do Meksyku jakiś miesiąc przed zawodami, w wiosce jest jeszcze mało ludzi. Z polskiej drużyny oprócz nas są tylko jeźdźcy, bo muszą aklimatyzować konie.
W wiosce olimpijskiej kobiety mieszkają osobno, a mężczyźni – osobno. Ale mamy wspólne centrum kulturalne, rozrywkowe. Zdzisiu Ambroziak, bardzo towarzyski człowiek, grał na fortepianie, a jak jest fortepian i są ludzie, to jest i śpiew. Dzisiaj mój głos brzmi nieciekawe, mam z nim kłopoty po operacji. Ale w szkole uczyłam się śpiewać, zresztą wszystkie ładnie śpiewałyśmy. Zbiegali się nawet dziennikarze, lubili przychodzić po południu, jak myśmy się tam spotykali. Zdzisiu grał, a my śpiewaliśmy – wszyscy, chłopcy też.
Pamięta pani, jakie piosenki?
Różne, ale dziennikarze nas zawsze prosili o piosenkę Miała baba koguta. To nam najlepiej wychodziło!
Wanda Wiecha-Wanot
Znakomita atakująca, wieloletnia reprezentantka Polski. Karierę zaczynała w Sparcie Złotów, potem związała się z dwoma wielkimi klubami. W krakowskiej Wiśle grała w latach 1961–1971, a w łódzkim Starcie – w okresie 1972–1977. Z Wisłą trzykrotnie zdobyła mistrzostwo Polski (1967, 1969, 1970), dwukrotnie – wicemistrzostwo (1966, 1971) i dwukrotnie – brązowy medal krajowych mistrzostw (1965, 1968). Ze Startem wywalczyła tytuły mistrzowskie w 1973 i 1977 r., a także srebrny (1974) i brązowy medal (1976). W roku 1973 była wśród zdobywczyń brązowego medalu w turnieju finałowym Pucharu Europy, a w latach 1972 i 1974 wygrała Puchar Polski.
W reprezentacji Polski, w której występowała w latach 1965–1971, zagrała w 95 spotkaniach. W dorobku ma brązowy medal olimpijski, przywieziony w 1968 r. z Meksyku, oraz srebrny medal mistrzostw Europy w Turcji w 1967 r. W roku 1970 wzięła udział w mistrzostwach świata w Bułgarii, gdzie polska reprezentacja uplasowała się na 9. miejscu. Zagrała też w pierwszych mistrzostwach Europy juniorek w 1966 r. na Węgrzech (5. lokata).
Absolwentka liceum, uczęszczała do szkół w Złotowie i Krakowie.