Wagner powiedział: „Ryba, zrób coś, obojętnie co, biegaj, skacz, śmiej się”
Rozmowa z Mirosławem Rybaczewskim
Kto pokazał panu siatkówkę i kiedy okazało się, że to właśnie tę dyscyplinę chce pan uprawiać?
Urodziłem się w ’52 roku w Falenicy, wtedy to była już Warszawa. Nie pochodziłem z rodziny siatkarskiej. Jak wszyscy młodzi ludzie w tamtych czasach zaczynałem od piłki nożnej, grałem w młodzikach w klubie ZWAR Międzylesie, czyli w klubie Zakładów Wytwórczych Aparatury Rozdzielczej. Te zakłady już nie istnieją. A w szkole podstawowej na WF-ie graliśmy w piłkę nożną, w koszykówkę, ale i w siatkówkę.
Szkołę średnią kończyłem w Ursusie, uczył mnie profesor, który był lekkoatletą. Miałem niezłe wyniki w lekkoatletyce, brałem udział w mistrzostwach Mazowsza, w pchnięciu kulą, w trójskoku, w skoku wzwyż. Co nieco udało mi się osiągnąć, mam medale z tamtych czasów. Należałem też do szkolnej drużyny siatkówki, przez rok grałem w zakładzie w Międzylesiu. Do dziś mam kontakt z tamtymi zawodnikami.
Jako 15-latek trafił pan do trenera Macieja Dehnela.
Tak. Dwaj koledzy z Falenicy, Krzysztof Newelski i Andrzej Tarasiński, trenowali w MDK-u w Warszawie, gdzie trenerem był właśnie Maciej Dehnel. Spytali go, czy nie mógłbym dołączyć, trener się zgodził i zacząłem grę w MDK-u. Miałem predyspozycje, bo w szkole byłem jednym z najwyższych chłopców, liczyłem ponad metr osiemdziesiąt, a ostatecznie osiągnąłem metr dziewięćdziesiąt dwa.
Wstawałem wpół do szóstej rano, bo z Falenicy do Ursusa trzeba było przejechać całą Warszawę. Wracałem, coś jadłem, o osiemnastej jechałem pociągiem do Warszawy, wysiadałem na Powiślu, na piechotę szedłem do MDK-u. Do domu wracałem po jedenastej wieczorem. Trwało to pięć lat, przez całe technikum. Było ciężko, ale miałem silną motywację.
Czy taki napięty harmonogram nie zniechęcał pana do sportu?
To były inne czasy. W telewizji dwa programy, jedyną atrakcję stanowił sport. Zresztą sport mnie fascynował, zauważyłem, że mam talent. Zacząłem jako młody chłopak, miałem 15–16 lat, choć dzisiaj siatkówkę uprawiają już 8–9-letnie dzieci. Za moich czasów zaczynało się później.
Przyznam, że miałem dużo szczęścia, bo w sporcie trzeba mieć szczęście, umiejętności i odpowiednich trenerów. Ja miałem wspaniałych trenerów, między innymi wspomnianego Macieja Dehnela z MDK-u. On zwracał uwagę na to, żeby jak najczęściej grać, zespołowość miała duże znaczenie, a mniejszy nacisk kładziono na przygotowanie fizyczne. Graliśmy bardzo dużo i dzięki temu zdobywaliśmy medale. Z MDK-iem wywalczyliśmy mistrzostwo Polski juniorów. Dla nas, młodych chłopców, to było niezwykłe osiągnięcie.
Wcześnie zaczął pan grać w reprezentacji juniorów.
Po roku pojechaliśmy na mistrzostwa Polski juniorów do Sanoka. Przegraliśmy finał z Rzeszowem, ale był tam trener kadry młodzieżowej, Władysław Pałaszewski, który mnie zauważył. Powołał mnie do reprezentacji i odtąd wszystko potoczyło się dość szybko.
W ’71 roku pojechaliśmy na mistrzostwa Europy do Barcelony, zdobyliśmy wicemistrzostwo. Potem odbywała się spartakiada młodzieży w Polsce, graliśmy na dworze. Zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski, znowu przegraliśmy z Rzeszowem. Wspaniała impreza, pierwsza taka impreza siatkówki zorganizowana na dworze. Gościem honorowym był pan Wojciech Rutkowski z Legii, były zawodnik. Przyjechał na spartakiadę, opowiadał nam o siatkówce. To tam poznałem późniejszych kolegów z kadry, między innymi Marka Karbarza czy Ryśka Boska.
Za kilka lat miał pan złączyć z nimi swoje losy, ale wtedy nie mógł pan jeszcze tego wiedzieć.
Zgadza się. Po wspomnianym wicemistrzostwie Europy zostałem powołany do reprezentacji Polski seniorów prowadzonej przez Szlagora. Większość zawodników była ode mnie starsza – Zdzisiek Ambroziak, Edek Skorek, Stanisław Gościniak, niektórzy nawet o 9–10 lat. Ja jestem rocznik ’52, byłem wtedy młodym chłopcem. W reprezentacji grał również Alojzy Świderek, mój rówieśnik, i najmłodszy z nas, Tomek Wójtowicz. Trafiłem do szerokiej kadry na olimpiadę w Monachium, niestety nie dane było mi tam pojechać. Wtedy też funkcję trenera objął Jurek Wagner.
Zanim się to wydarzyło, wyjeżdża pan z Warszawy i trafia do AZS-u Olsztyn.
Po MDK-u chciałem grać w warszawskiej Legii. Zdawałem na AWF i w ostatniej chwili się dowiedziałem, że trafię do filii w Białej Podlaskiej. Nie odpowiadało mi to, dlatego zrezygnowałem. W tym samym czasie przyjechał do nas do domu trener Leszek Dorosz. Zaproponował, żebym grał w Olsztynie i studiował w Akademii Rolniczo-Technicznej w Olsztynie. Po zebraniu rodzinnym rodzice i babcia zdecydowali, że to dobry pomysł, i w ’72 roku wyjechałem do Olsztyna.
Dorosz był swego rodzaju łowcą talentów, człowiekiem, który z ogromną determinacją do dość prowincjonalnego Olsztyna wyłapywał zdolnych, młodych ludzi i budował drużynę. Jak pan zapamiętał przyjazd do Olsztyna i tworzenie się tego niezwykłego ducha olsztyńskiego AZS-u?
Olsztyn zapewniał studia, a w tamtych czasach zawodnikom zależało na kształceniu, papier uczelni wyższej miał istotne znaczenie. Zresztą w latach 70. to właśnie kluby akademickie wiodły prym w siatkówce. Największe sukcesy odnosił warszawski AWF, potem także Olsztyn i Częstochowa. Dopiero później nastały czasy Resovii i Płomienia.
Te trzy akademickie kluby nadawały rytm, a przez to siatkówkę postrzegało się w dużej mierze jako sport akademicki.
Oczywiście, to był sport przede wszystkim akademicki.
Pamiętam, że w Olsztynie treningi odbywały się na dworze. Panowała wspaniała atmosfera, bo to było miasteczko uczelniane, studiowało 3000 studentów, obecnie uczy się tam bodajże 15 tysięcy młodych ludzi. Za moich czasów była to Akademia Rolniczo-Techniczna, dziś jest to uniwersytet.
Trafiłem na wydział technologii żywności ze specjalizacją mleczarską.
Potrafi pan wydoić krowę?
To był wydział technologii żywności, wprawdzie kierunek mleczarski, ale praca końcowa, którą napisałem, dotyczyła pieczywa. Udało mi się zdać z wynikiem dobrym, z czego jestem bardzo zadowolony. Do dzisiaj mam tę pracę. Swoją drogą w Falenicy mój wujek miał dużą piekarnię. Pamiętam, że lubiłem tam przychodzić.
Można powiedzieć, że nie z chleba miał pan swój chleb, tylko z siatkówki.
Ale to dużo później… (śmiech). Treningi odbywały się koło bloku numer sześć, w którym mieszkałem. Miałem normalny czteroosobowy pokój, bez żadnych specjalnych udogodnień. Graliśmy w podkoszulkach na ceglastej mączce, jak na kortach ziemnych w tenisie. Coś wspaniałego! Pozostali studenci obserwowali przez okna nasze treningi.
Za wiele czasu na studiowanie nie było?
Tak, studiowałem od ’72 do ’82 roku, czyli 10 lat zamiast 5. Żartuję, że zgłębiłem materiał podwójnie! Wszystko to z powodu mojej gry w kadrze. Na szczęście uczelnia zgodziła się, bym miał indywidualny tok studiów, co pozwoliło mi na łączenie nauki ze sportem.
Związał się pan z Olsztynem dzięki siatkówce?
Największe sukcesy w karierze zawodniczej odniosłem właśnie z AZS-em. Spędziłem tam łącznie 10 lat. Dawniej zawodnicy długo grali w jednym klubie, teraz przeważnie po roku, dwóch czy trzech latach zmieniają barwy. Rzadko się zdarza, by ktoś dłużej grał w jednym miejscu, choć są wyjątki – Mariusz Wlazły występował w Skrze do ubiegłego roku, przez 17 lat.
W Olsztynie poznałem też małżonkę Ewę, z którą jestem do dzisiaj. W tym roku będziemy obchodzić 45. rocznicę ślubu.
W ’72 roku, gdy zaczyna pan grę w AZS-ie, nabiera rozpędu również pańska kariera reprezentacyjna.
Dla mnie to było duże wyróżnienie, bo z kadry juniorskiej Wagner powołał tylko mnie i Tomka Wójtowicza, rok młodszego ode mnie. Dawniej trenerzy wybierali najlepszych zawodników z danego zespołu, a Wagner zdecydował, że najpierw wypracuje system gry, a dopiero do niego dobierze zawodników. Ewenementem było to, że Wagner powołał mnie do reprezentacji, mimo że przez pierwsze pół roku w Olsztynie nie grałem w pierwszej szóstce.
Dzisiaj dla wielu trenerów reprezentacji narodowych byłoby to nie do zaakceptowania?
Zgadza się. Wynikało to z tego, że zawodnicy AZS-u znali się jak łyse konie, grali ze sobą od pięciu lat. Trudno było wygryźć kogoś z pierwszej szóstki. Na rozegraniu grali Maciek Tyborowski, Staszek Iwaniak i Marek Gałkiewicz, był też Zbigniew Lubiejewski, Janek Bielmacz i Staszek Zduńczyk. Nie godziłem się na to, żeby dłużej siedzieć na ławce, i dzięki zawziętości wdarłem się w końcu do pierwszej szóstki. Zależało mi na tym, by grać jak najlepiej, nie godziłem się na błędy, nie tylko swoje, ale i kolegów. Byłem przez to czasem nielubiany, ale dzięki takiemu podejściu stałem się główną postacią AZS-u. Nie mówię tylko za siebie, uważali tak również trenerzy.
Inny był też system gry. Za moich czasów rozgrywających było trzech. To byli wszechstronni zawodnicy, każdy z nas atakował na lewym skrzydle, na środku i na prawym. Nie było specjalizacji, tak jak dzisiaj, czyli atakujących, środkowych, nie było libero. Wszyscy zawodnicy musieli umieć grać wszechstronnie.
Uchodził pan za żywiołowego gracza, pełnego energii. Czy taki temperament pomagał w przebijaniu się do czołówki?
Temperament to jedno, a drugie to ciężka praca. Nie wiem, czy dziś kadra pracuje równie wytrwale jak my za czasów Wagnera. Oczywiście dziś są inne metody treningowe, ale nie da się ukryć, że sporo trenowaliśmy. Wynika to poniekąd z tego, że dziś zawodnicy rozgrywają więcej meczów, w ciągu roku około 50 czy 60, bo jest też Liga Narodów. Dawniej liga krajowa kończyła się w marcu czy kwietniu i czekało nas 4–5 miesięcy treningów. Przygotowywaliśmy się albo do mistrzostw świata, albo do mistrzostw Europy, albo do olimpiady. Zaczynała się orka, straszna praca fizyczna.
Jak zapamiętał pan mistrzostwa świata w Meksyku w ’74 roku?
Treningi zaczęły się w Zakopanem, były bardzo wymagające. O dziewiątej rano po śniadaniu wychodziliśmy w góry i przez parę godzin, mniej więcej do szesnastej, chodziliśmy z pasami z obciążeniem po 10 kilo.
Do Meksyku nie jechaliśmy w roli faworyta. Nikt się nie spodziewał, że polski zespół zdobędzie mistrzostwo świata. Jednak Wagner to był hazardzista. On w ogóle lubił grać w karty i hazard miał we krwi. Pierwszy mecz ze Związkiem Sowieckim – bo akurat trafiliśmy na nich w fazie grupowej – zaczęliśmy grać drugą szóstką, a dopiero po 10 punktach wchodziła pierwsza szóstka. To było dość niespotykane podejście. Wagner mógł sobie na to pozwolić, dlatego że wszyscy zawodnicy prezentowali wyrównany poziom. Żadna zmiana na boisku nie powodowała, że zespół grał gorzej. To pierwsza sprawa.
Druga sprawa: w ciągu dwóch tygodni rozegraliśmy 11 meczów. To ogromne obciążenie! Pamiętam też, że w meczu z NRD, gdy jedna szóstka grała, druga w tym samym czasie za kurtyną skakała przez płotki. Kto skończył serię płotków, szedł do Wagnera, on wpuszczał go na boisko, a zawodnik, który grał, szedł skakać przez płotki. Prowadziliśmy już 2 : 0, aż nagle Niemcy wyrównali, było 2 : 2. Zawodnicy, którzy wcześniej zeszli, myśleli, że mamy rywali w garści, a niewiele brakowało, byśmy przegrali mecz. Na szczęście udało nam się wygrać.
To rzeczywiście był dramatyczny mecz i nie wszyscy w zespole uważali, że taktyka była optymalna, zwłaszcza że Wagner wyczerpał możliwości zmian w piątym secie.
Tak, to było ryzykowne, dlatego właśnie wspomniałem, że Wagner był po trosze hazardzistą. W sumie ryzyko się opłaciło, bo zdobyliśmy mistrzostwo świata. Niektórzy nie wierzyli, że możemy tego dokonać, ale wygraliśmy ostatni, finałowy mecz z Japończykami. Gdybyśmy przegrali, spadlibyśmy w tabeli na trzecią pozycję. To było wspaniałe przeżycie sportowe.
Jakie miał pan relacje z Wagnerem?
Byłem chyba jedynym zawodnikiem, który do Wagnera zwracał się „panie trenerze”. Wszyscy pozostali byli z nim po imieniu. Wagner nie wyraził zgody na to, żebym był z nim na „ty”.
Odczuwał pan to jako dolegliwość?
Nie miałem o to pretensji. Wagner sam przecież powiedział, że poza boiskiem jesteśmy kolegami, ale w czasie treningu to on jest trenerem, a my zawodnikami, tak jak dyrektor w zakładzie pracy i pracownicy. Tyle że z niektórymi chłopakami Wagner wcześniej grał w jednym zespole, był ich rówieśnikiem, głupio by było, gdyby nagle mieli do niego mówić „panie trenerze”. Zresztą na ostatnim spotkaniu, gdy kończył pracę z reprezentacją, zwrócił się do mnie: „Ryba, od dzisiaj możesz mówić do mnie na »ty«”.
To, że był pan młodszy, sprawiło, że po mistrzostwach świata, kiedy Wagner pozwolił części zawodników odpocząć, odegrał pan ważną rolę w przygotowaniach do mistrzostw Europy?
Tak, wtedy część zawodników nie grała. Pojechaliśmy do Belgradu na mistrzostwa Europy, zdobyliśmy srebro, Rosjanie nas pokonali. Wszyscy się śmiali, że Rosjanie wywalczyli mistrzostwo Europy, a my – mistrzostwo świata i olimpiadę. Ale nigdy nie należałem do głównego składu w kadrze. Koledzy mówią za to, że byłem dobrym duszkiem zespołu.
Na czym to bycie dobrym duszkiem polegało?
Nigdy nie kryłem tego, że byłem chłopakiem rozrywkowym, do dzisiaj taki jestem, nie zmieniłem się. Zawsze byłem waleczny, zadziorny, opowiadałem kawały. Byłem zawodnikiem, który potrafił rozluźnić napiętą atmosferę. Pamiętam, że gdy na spartakiadzie młodzieży w Czechosłowacji przegrywaliśmy z Rosjanami, sam Wagner powiedział: „Ryba, zrób coś, obojętnie co, biegaj, skacz, śmiej się”. Rosjanie patrzyli na nas zdziwieni, ale dzięki takiemu podejściu potrafiłem rozśmieszyć zespół i zmobilizować pozostałych zawodników do gry.
Mamy rok ’76 i igrzyska olimpijskie w Montrealu. Jedziecie pod presją deklaracji Wagnera, że zdobędziecie złoto. Czy ta presja pomagała, czy raczej przeszkadzała, była obciążeniem czy motywacją?
To prawda, mieliśmy z tyłu głowy to, że jedziemy po medal. Trener ogłosił publicznie, że interesuje go tylko złoto. Nie wszyscy w to wierzyli – jeden z dziennikarzy wspomniał, że będzie Wagnera niósł na barana, jeśli Polska zdobędzie złoty medal.
Uważam, że Wagner miał jeszcze jedną ważną zaletę. Stale nam powtarzał, że jesteśmy najlepszym zespołem na świecie. Jeśli zdobywa się mistrzostwo świata, a na igrzyskach wygrywa się jeden mecz za drugim, to w zawodnikach wzrasta przekonanie, że trener ma rację. A jedną z najważniejszych rzeczy jest zaufanie do trenera. Bo jeśli mówiłby: „Jesteście najlepsi, jesteście najlepsi”, a porażka goniłaby porażkę, to takie puste słowa nic by nie dały. Skoro trener mówi cały czas, że jesteśmy najlepsi, a my gramy tak, jak sobie życzy, i rzeczywiście zwyciężamy, to wszystko idzie we właściwym kierunku. Na tamtej olimpiadzie, po wygraniu mistrzostw świata dwa lata wcześniej, wszyscy już wiedzieli, że nie będzie z nami łatwo. My też mieliśmy przekonanie, że jesteśmy mocnym zespołem i że tanio skóry nie sprzedamy.
Jak pan zapamiętał igrzyska?
Olimpiada to spotkanie najlepszych sportowców z całego świata. Mistrzostwa świata dotyczą jednej dyscypliny, a olimpiada pozwala na spotkanie najróżniejszych sportowców. Atmosfera była niesamowita. Widzieliśmy najlepszych bokserów, między innymi Teófila Stevensona, gimnastyczkę Nadię Comăneci. Wszystkich najlepszych zawodników można było spotkać w wiosce olimpijskiej, każdego dnia widywaliśmy się przy posiłkach – przy śniadaniu, obiedzie, kolacji.
Jednak turniej nie zaczął się po waszej myśli…
Tak, zaczęło się bardzo, bardzo źle. Pierwszy mecz graliśmy z Koreańczykami. Z zespołami azjatyckimi ciężko się gra, bo dla nas wszyscy ci zawodnicy wyglądają jednakowo. Na szczęście mieli numery na koszulkach i tylko dzięki temu ich rozróżnialiśmy. Po pierwszych dwóch setach przegrywaliśmy
0 : 2. Wagner nie wiedział, co robić. Pamiętam, że grała pierwsza szóstka, ja byłem na sali obok, bo dawniej można było trenować w trakcie meczu. Trener miał telefon i gdy kogoś potrzebował, dzwonił do nas. Pamiętam jak dziś, że zadzwonił telefon i nikt nie chciał podejść. Doktor przyleciał, krzyczy: „Nie słyszycie telefonu?!”. Wagner wkurzony, więc trzeba iść, bo bałagan na boisku. Ostatecznie wygraliśmy 3 : 2, ale to była ciężka przeprawa.
Pamięta pan momenty swojej obecności na boisku?
W meczu z Koreańczykami zagrałem chyba tylko jeden set. Nie pamiętam go, za to dobrze kojarzę mecz z Kubańczykami. Z nimi również wygraliśmy
3 : 2, a Kubańczycy mieli dwie piłki meczowe! To byli niewysocy zawodnicy, ale rewelacyjnie skakali. W tamtych czasach nie było dwumetrowców jak dzisiaj, choć nasz zespół był dość wysoki, metr dziewięćdziesiąt dwa, trzy, najwyżsi byli chyba Tomek Wójtowicz i Edek Skorek. Pamiętam, że u Kubańczyków grał Ernesto Martínez, niewysoki zawodnik, ale niesamowicie skoczny. Gdy uderzył nad blokiem moim i Skorka, Edek zaczął krzyczeć, że bloku nie było. Odpowiadam mu: „Edek, nie mów tak, on uderzył nad nami, ale piłka trafiła na aut”. Ale znowu sprzyjało nam szczęście, wygraliśmy 3 : 2.
Kolejne mecze też nam się nie układały. Jeden łatwiejszy rozegraliśmy z gospodarzami – Kanadą – ale z Czechosłowacją czy Japończykami nie było łatwo. A z Rosjanami to wszyscy pamiętają, jaki był horror. W czwartym secie mieli szansę nas pokonać, jednak po ataku Czernyszowa piłka po siatce wpadła na aut. Wygraliśmy czwarty set, a w piątym Rosjanie nie istnieli już na boisku.
Był pan jednym z dwóch zawodników z Olsztyna, którzy wrócili do Polski jako mistrzowie olimpijscy.
Tak, ja i Zbyszek Lubiejewski.
Jak po ’76 roku potoczyła się pańska kariera?
Z AZS-em trzykrotnie wywalczyłem mistrzostwo Polski, w ’75 roku zdobyłem tytuł najlepszego sportowca Warmii i Mazur, rok później zostałem najlepszym zawodnikiem Polski, a niedawno, na 60-leciu AZS-u, wybrano mnie na siatkarza 60-lecia. Wszystkie te sukcesy są bardzo budujące, ma się poczucie, że coś się w życiu osiągnęło.
Studia skończyłem w ’82 roku i na koniec kariery w AZS-ie graliśmy w Płocku finał Pucharu Polski z warszawską Legią. Jej trenerem był wtedy Wagner. W Legii grali Tomek Wójtowicz, jego brat Wojciech, Wojtek Drzyzga. Wygraliśmy z nimi 3 : 2. Potem, jak każdy z zawodników kadry, wyjechałem na Zachód.
Wielu pańskich kolegów wybrało Włochy, choć zdarzały się też inne kierunki, jak chociażby Finlandia. Pan zdecydował się na Francję. Z czego to wynikało?
Nie do końca to ja wybrałem Francję, raczej ona mnie. W PRL-u można było wyjechać za granicę dopiero po 30. roku życia. Byłem najmłodszym zawodnikiem, w ’76 roku miałem 24 lata. Inni zawodnicy mogli wyjechać tuż po naszym sukcesie olimpijskim, niektórzy już po dwóch latach opuścili Polskę. Ja musiałem czekać sześć lat. W ’81 roku nawiązałem kontakt z włoskim zespołem, ale polski związek nie wyraził zgody na mój wyjazd. Usłyszałem: „Jak skończysz trzydziestkę, będziesz sobie wybierał kluby, a teraz musisz zostać”.
Z czasem nasz sukces się zestarzał. Co innego, gdy wyjeżdża się za granicę, będąc mistrzem olimpijskim, a co innego – po sześciu latach. Kolejne mistrzostwa, czy to Europy, czy świata, czy olimpijskie, wygrał już kto inny. Kluby zapominają o dawnych mistrzach, bo w danej chwili inni zawodnicy są w najwyższej formie.
W każdym razie zgłosiła się do mnie Francja. Z perspektywy czasu cieszę się, że tu jestem. Mieszkam we Francji do dzisiaj. Wyjeżdżaliśmy, żeby mieć lepsze zarobki, a przy okazji zwiedzić trochę świata. Oczywiście na początku jest ciężko, zwłaszcza gdy nie zna się języka. Mówiłem trochę po niemiecku i trochę po rosyjsku, bo uczono go nas w szkole. Ale dobrze trafiłem, bo Alzacja to najbardziej zdyscyplinowany region we Francji.
Takie Niemcy Francji, można powiedzieć.
Zgadza się. Co powiedzą, tak trzeba zrobić. Byłem bardzo zadowolony z wyjazdu. Mieliśmy niezłe warunki mieszkaniowe, od razu zacząłem pracować, bo nie przyjechałem tylko grać. To był amatorski, drugoligowy zespół, budżet mieli niewielki. Wprawdzie dostawałem trochę pieniędzy, ale musiałem dorobić. Przez cztery lata pracowałem w zakładach chemicznych jako magazynier. O ósmej trzeba było iść do pracy, po pracy trening. Dla mnie zawsze ważna była dyscyplina. Pamiętam, że przyszedłem o ósmej na trening, a tam nikogo nie ma! Pięć po ósmej przyszedł trener, dziesięć po ósmej pierwszy zawodnik, do wpół do dziewiątej wszyscy się zebrali. Francuzi mi tłumaczyli: „Pierwsza sprawa to praca, a potem siatkówka”. Ale tak ich zmotywowałem, że po roku weszliśmy do pierwszej ligi. Dołączył do mnie Bronek Bebel i w kolejnym roku wprowadziliśmy zespół do najwyższej ligi francuskiej.
Gdy kontrakt skończył się w ’86 roku, wróciłem do kraju. Planowałem powrót do Olsztyna. Miałem tam mieszkanie, a chciałem jeszcze pograć. Skończyłem 34 lata, więc mogłem jeszcze z rok powalczyć. Dorosz zaczął mnie namawiać, żebym został trenerem, i nastawiał się na to, że wrócę do Olsztyna. Niestety się nie udało. Dorosz akurat wyjechał na wakacje do córki, do Zagrzebia w Jugosławii, a pracownicy nie dopełnili formalności i nie przeniesiono mnie do AZS-u. Ostatecznie zostałem trenerem w warszawskiej Legii. Było ciężko, bo jednocześnie robiłem papiery trenerskie w Krakowie, uzyskałem dyplom trenera drugiej klasy. Niestety doprowadziłem do tego, że Olsztyn w ’87 roku spadł do drugiej ligi.
To przykre doświadczenie dla kogoś, kto był jednym z symboli olsztyńskiego klubu?
Wiadomo było, że albo Legia, albo Olsztyn spadnie. Zdecydowałem się zagrać w meczu. Zauważył mnie Stanisław Gościniak, który był wówczas trenerem kadry. „Ryba – mówi do mnie – biorę cię do kadry, bo ty masz 80 procent przyjęcia i 75 procent w ataku. Niepotrzebnie zostałeś trenerem, wracaj do gry”. „Stasiu – odpowiadam – nie wygłupiaj się, moje czasy już minęły”. Ostatecznie wygraliśmy mecz na Łazienkowskiej 3 : 0 i Olsztyn spadł do niższej ligi. Ale jako trener Legii musiałem walczyć o to, żeby moja drużyna nie przegrała.
Po dwóch latach ponownie trafia pan do Francji. To był udany powrót?
Francuzi zadzwonili do mnie, żebym wrócił i poprowadził zespół, który miał aspiracje do najwyższej ligi. Musieliśmy z żoną się namyślić. Już w ’82 roku wyjeżdżaliśmy we czwórkę, mieliśmy dwie córki: sześciomiesięczną Anię i starszą Małgosię, która miała cztery lata. We Francji córki zaczęły chodzić do szkoły, potem był powrót do kraju i dwa lata nauki w Polsce. Skoro mieliśmy wrócić do Alzacji, musieliśmy to przemyśleć. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wyjazd do Francji.
Prowadziłem zespół Kingersheim. Grali tam młodzi zawodnicy i potrzebowali trenera, który poukłada grę. Sam grałem z nimi jako zawodnik. Szło nam coraz lepiej, po roku awansowaliśmy do wyższej ligi, ale zabrakło finansowania, a pieniądze w sporcie mimo wszystko odgrywają ważną rolę. Finalnie zespół spadł do trzeciej ligi.
Z czasem prowadziłem w Alzacji wszystkie możliwe kluby. Na końcu wróciłem do Kingersheim, trenowałem zespół kobiet, który wprowadziłem do drugiej ligi. Oprócz tego miałem pod opieką zespoły młodzieżowe, zdobyłem mistrzostwo Francji kadetek i mistrzostwo Francji juniorów mężczyzn. Sporo więc pracowałem z młodzieżą.
Wracając do Francji z dwiema córkami, nie mógł pan podejrzewać, że jedna z nich będzie nie tylko siatkarką, reprezentantką Francji, ale także kapitanem francuskiej drużyny narodowej.
Tak, nie namawiałem Ani, żeby grała w siatkówkę, ale siłą rzeczy była z nią związana, chodziła na mecze. Świetnie grała w tenisa ziemnego, wygrywała w regionie wszystkie turnieje. Wolała jednak siatkówkę, choć późno zaczęła grać, dopiero w wieku 14 czy 15 lat. Miała szczęście, bo gdy pojechała na pierwszy turniej z reprezentacją Alzacji, dostrzegł ją trener kadry francuskiej. Znałem go, wcześniej był zawodnikiem reprezentacji Francji. Zauważył Anię, zwerbował ją do renomowanej placówki sportowej w Paryżu, szkoły przygotowań olimpijskich. Córka skończyła szkołę średnią i dostała się do reprezentacji Francji jako juniorka. Została kapitanem drużyny, z czasem trafiła do kadry seniorskiej, tam również pełniła funkcję kapitana, i to przez całe 10 lat! W Polsce coś takiego byłoby niemożliwe, bo przeważnie najstarszy zawodnik zostaje kapitanem. Ania chyba miała odpowiednie podejście, bo i trenerzy, i zawodniczki chciały, żeby była kapitanem. Grała też przez dwa lata w Polsce, w Muszynie była przez rok, a w ostatnim sezonie swojej kariery – w Legionowie. Gdy wróciła do Francji, grała jeszcze u mnie w Kingersheim i wprowadziliśmy zespół do wyższej ligi.
Jaką rolę odegrał pan w kształtowaniu się córki jako siatkarki?
Ania przede wszystkim jest zdyscyplinowana. Nie miałem dużego wpływu na jej karierę. Córka ćwiczyła w ośrodku sportowym, miała swoich trenerów. Mogłem przekazywać jej uwagi, gdy chodziłem na mecze, bo przez cztery lata grała w Miluzie, tu, gdzie obecnie mieszkamy. Była też dwa lata w Cannes. Ania zapamiętywała moje uwagi, w czasie meczu patrzyła na mnie i wzrokiem pytała, co ma zrobić, jak zablokować, w które miejsce zaserwować. Mieliśmy więc bardzo dobre relacje, Ania była zadowolona z tego, jak potoczyła się jej kariera sportowa.
Obecnie mieszka pan we Francji. Czy utrzymuje pan relacje z kolegami z reprezentacji?
Przede wszystkim jestem co roku na memoriale Wagnera, byłem dotąd na wszystkich turniejach. Przy okazji spotykam się z kolegami, większość z nich mieszka w kraju. Mamy dobry kontakt, a najbliżej trzymam się z Włodkiem Stefańskim, który mieszka w Finlandii. Przez lata gry w kadrze dzieliłem z nim pokój. Co roku Włodek przyjeżdża do nas, na południe Francji, na 2–3 tygodnie i spędzamy razem wakacje.
Mirosław Rybaczewski
Niezwykle ekspresyjny i dynamiczny siatkarz, mogący grać na różnych pozycjach. Choć był wychowankiem warszawskiego MDK-u, znanego ze szkolenia młodzieży, większość kariery spędził w AZS-ie Olsztyn. Z olsztyńskim klubem zdobył trzy tytuły mistrza Polski (1973, 1976, 1978), a także trzy srebrne (1974, 1977, 1980) i dwa brązowe (1975, 1982) medale krajowych mistrzostw. Z kolegami z AZS-u wywalczył również srebrny medal Pucharu Europy Zdobywców Pucharów (1978).
W 1973 r. trafił do reprezentacji, choć w Olsztynie był tylko rezerwowym. Z kadrą Wagnera sięgnął po złoty medal olimpijski (1976), złoty medal mistrzostw świata (1974) i srebrny medal mistrzostw Europy (1975). W narodowych barwach grał do 1980 r., wziął udział w 167 spotkaniach.
Jest też srebrnym medalistą mistrzostw Europy juniorów (Barcelona 1971). W Pucharze Świata w 1973 r. wywalczył srebrny medal, a w 1977 r. – 4. miejsce.
Liczne kontuzje uniemożliwiły mu grę w kilku wielkich turniejach. W 1982 r. wyjechał do Francji, gdzie z powodzeniem grał i pracował jako trener w drużynie z Tuluzy. Po powrocie do Polski był trenerem warszawskiej Legii, potem na stałe wyemigrował do Francji, gdzie mieszka do dziś.
Jest absolwentem Akademii Rolniczo-Technicznej w Olsztynie.
Rodzinne tradycje sportowe kontynuowała jego córka Anna, znakomita siatkarka, kapitan reprezentacji i wielokrotna reprezentantka Francji. Grała też w polskiej ekstraklasie, w zespole Muszynianki.