Nagle mówi: „Zuzu, wchodzisz”. Pytam: „A po co? Przecież idzie fajnie!”

Rozmowa ze Zbigniewem Zarzyckim

Uczestniczył pan trzykrotnie w igrzyskach, będąc uczestnikiem i tych słabszych, i tych pełnych triumfu momentów polskiej siatkówki. Jak wspomina pan Meksyk ’68?

To była moja pierwsza olimpiada. Każdy zawodnik marzył o występie na igrzyskach. Byłem najmłodszy w reprezentacji, jeszcze Zbyszek Jasiukiewicz był w podobnym wieku. Pozostali zawodnicy – Paszkiewicz, Siwek, Ambroziak – to były tuzy, wielkie sławy polskiej siatkówki. Wszyscy ci zawodnicy od lat stanowili dla mnie wzór. A ja byłem najmłodszy i głodny sukcesu.

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to ostatnia z pięknych olimpiad. Startowało niewielu sportowców, gdyby porównać to z obsadą współczesnych igrzysk. W wiosce olimpijskiej można było spotkać największe sławy międzynarodowe – czy to na stołówce, czy na spacerze, czy na basenie. Co krok mijało się znakomitych zawodników. My nie byliśmy sławni, więc mieliśmy trochę spokoju. Nikt nas nie nagabywał o autografy. Ale ogólne nastawienie ludzi do olimpijczyków było niesamowite. Nie dało się przejść ulicą, wyjść przed wioskę, bo wszyscy chcieli sportowcom pomagać, coś załatwić, podwieźć gdzieś w razie potrzeby.

Jakie emocje towarzyszyły temu, że koleżanki stanęły na podium olimpijskim, a panowie nie?

Jako pierwsze siatkówkę w Polsce rozsławiły właśnie kobiety. Moja przyjaciółka Barbara Niemczyk była z Łodzi, więc miałem bliski kontakt z brązową medalistką. Nie dość, że już wcześniej zazdrościliśmy paniom medalu z Tokio, to jeszcze historia się powtórzyła. Mówiąc między nami: byliśmy przecież faworytami. Dawaliśmy sobie radę na arenie międzynarodowej, co rozbudziło apetyt na medal. Piąte miejsce nie było spełnieniem marzeń. Spodziewaliśmy, że ludzie będą nas krytykować. Szczęśliwie nie było jeszcze internetu. Ale na pewno czuliśmy zawód.

Na igrzyska pojechał pan jako zawodnik AZS AWF, miał pan za sobą również kilka sezonów w łódzkim Starcie.

Uważałem sport za przygodę i jedną wielką zabawę. Dziwiło mnie to, że za grę dostaję stypendia. Zastanawiałem się, jak to może być, że ktoś płaci za coś, co ja traktuję jak zabawę. Dzisiaj tak już nie można powiedzieć. Zawodnicy przeszli na zawodowstwo, podczas gdy my – w dobrym tego słowa znaczeniu – byliśmy amatorami.

Poza tym moje życie to w dużej mierze dzieło przypadku. Zupełnie przypadkowo poszedłem do liceum, w którym nauczycielem WF-u był pan Ryszard Felisiak, trener ŁKS-u kobiet. To tam poznałem siatkówkę. Wtedy nie było boisk na osiedlach, młodzież nie uprawiała sportu na co dzień, graliśmy co najwyżej w piłkę nożną. Miałem jednak smykałkę do sportu, reprezentowałem liceum we wszystkich możliwych dyscyplinach: w koszykówce, siatkówce, lekkoatletyce – skakałem w dal, wzwyż. Ale sport postrzegałem jako zabawę. Jednocześnie musiałem mieć dobre wyniki, skoro reprezentowałem szkołę.

W dziecięcych latach zacząłem też grać w piłkę nożną, dostałem się nawet do reprezentacji Łodzi. Działał wtedy klub Łodzianka, sławni piłkarze z ŁKS-u byli tam trenerami. Niestety mieszkałem dość daleko od klubu, na Chojnach, a nie mieliśmy samochodu, żeby rodzice mogli mnie dowozić. Musiałem zrezygnować z kariery piłkarskiej.

Ryszard Felisiak (pierwszy z prawej), trener siatkarek ŁKS-u, był nauczycielem WF-u w liceum, do którego chodził Zbigniew Zarzycki
Fot. Krzysztof Szymczyk / Polska Press

Można powiedzieć, że dzięki temu został pan siatkarzem.

Ale nie wiem też, czy miałem talent. Trudno powiedzieć, jaka czekałaby mnie przyszłość w piłce.

W każdym razie liceum było piękne, nowiuteńkie, bo budowano wtedy szkoły tysiąclecia. Do czasu liceum nie widziałem na oczy sali sportowej, dopiero tam zobaczyłem piękną, jak na tamte czasy, salę. Dziś na jej widok raczej bym się uśmiechnął. Ale była czyściutka, woźna pilnowała wejścia, i właśnie tam po raz pierwszy posmakowałem siatkówki.

W jaki sposób trafił pan do łódzkiego Startu?

W Łodzi rozgrywano mistrzostwa międzyszkolne, jedno liceum było niepokonane od lat. Dopiero my je zdetronizowaliśmy, wygraliśmy mistrzostwa Łodzi. To był mój pierwszy sukces. Właśnie na tych zawodach zobaczył mnie trener łódzkiego Startu, pan Latek. Przemiły człowiek! Zaproponował mi grę w Starcie.

Byłem młodym człowiekiem, nie miałem skończonych 18 lat. Do dziś dobrze pamiętam ten pierwszy trening. „Mamma mia!” – mówię. „Jak oni fajnie przyjmują, jak wystawiają”. Nie miałem pojęcia ani o treningu, ani o taktyce. A wtedy zaczęto odbierać zagrywkę z dołu. Nawet trener tego nie potrafił, więc przyniósł nam japońską książkę ze zdjęciami, które pokazywały odbiór zagrywki z dołu. W każdym razie podziwiałem wszystkich zawodników, a po trzech miesiącach grałem już w szóstce Startu. Okazało się, że mam talent.

Czy traktowanie sportu jako zabawy było pomocne w karierze?

Na pewno. To była moja dewiza życiowa: żyć bez szaleństw, czerpać przyjemność, a o brzydkich rzeczach zapominać. Chociaż bywam pamiętliwy. Nie wiedziałem na przykład, że starsi zawodnicy, zresztą moi przyjaciele do dzisiaj, dostają pomoc finansową. Dopiero po sezonie dowiedziałem się, że mieli stypendium. Dostawali 500 złotych miesięcznie, jeżeli dobrze pamiętam. To była niewielka suma, ale dla mnie bardzo duża z tego względu, że pochodziłem z biednej rodziny. Miałem chorą mamę, więc z finansami było u nas krucho. Pracował jedynie tato. Gdy dowiedziałem się o stypendiach, upomniałem się o nie. Akurat zaproszono mnie na rozmowę. Nie miałem skończonych 18 lat, więc na rozmowę poszedłem z tatą. Gdy zaproponowano kontrakt na rok, powiedziałem: „Dobrze, możemy o tym porozmawiać, pod warunkiem że zwrócicie mi pieniądze za cały sezon”.

I wynegocjował pan ten zwrot?

Najpierw myślałem, że dostanę po pupie od ojca. Bo co ja, gówniarz, sobie myślę! On ciężko pracuje, a ja wymagam, żeby płacili mi za rok do tyłu pięć tysięcy złotych?! Dla ojca to było niepojęte. Myślę, że on w życiu takiej kwoty w gotówce nie widział. Oczywiście prezesi też mnie skrzyczeli. Byłem gówniarzem, więc można mnie było nie szanować. A ja zawsze walczyłem o kulturę. Wypomniałem im, że zachowali się wobec mnie nieuczciwie. Byłem pewny swego i pamiętam, że powiedziałem tacie: „Nic się nie martw, czarna wołga pod dom przyjedzie” – bo prezes jeździł czarną wołgą. I rzeczywiście tydzień czy dwa później prezes przyjechał osobiście, mamie wręczył kwiaty i przywiózł pieniążki w kopercie.

Po liceum nie zdecydował się pan od razu na AWF?

Tak, chociaż chciałem. Mój nauczyciel WF-u skończył warszawską akademię. Któregoś razu zorganizował wycieczkę, żeby pokazać nam uczelnię. Gdy zajechaliśmy do Warszawy, pomyślałem, że to jest, kurczę, szkoła XXI wieku. Mała uczelnia, teren ogrodzony, park, sklep, basen, wszystko na miejscu. Boże, takich rzeczy w życiu dotąd nie widziałem! Z basenu wyszły akurat trzy studentki, pachniały jeszcze chlorem. Usłyszałem, jak dyskutują, czy iść na wykład, czy nie. Dla mnie, prostego chłopaka z Łodzi, to było jak olśnienie. Myślę sobie: „Jak to jest? Ja do szkoły muszę chodzić, a one mogą sobie wybierać?! To jest uczelnia dla mnie!”.

Rodzina zmusiła mnie jednak do studiów na politechnice. Akurat w Łodzi otworzono oddział ze specjalizacją telewizyjną. Rodzice nie mieli odpowiednich finansów, ale wujek z ciocią – w tajemnicy to panu powiem – załatwili mi uczelnię. Oczywiście egzaminy normalnie zdawałem. W domu wszyscy byli wniebowzięci, mówili: „Czy ty wiesz, jaka przyszłość przed tobą!”. Marzyłem o AWF-ie, ale wtedy nikt sobie nie wyobrażał, że w sporcie mogą być wielkie pieniądze. Dla rodziny ważne było to, że zostanę inżynierem i dostanę pracę w telewizji. Nie chodziło o stanowisko redaktora, ale o sprawy techniczne.

Politechnika w Łodzi, na której studiował Zbigniew Zarzycki. Planował wówczas pracę w telewizji
Źródło: domena publiczna

Łączył pan studia z grą w siatkówkę?

Tak. Dostałem się na studia, grupa liczyła 10 czy 20 studentów, bo to był nowy kierunek. Chodziłem na uczelnię i jednocześnie trenowałem w Starcie. Z czasem zaczęło się typowo studenckie życie. Przyznam, że nie pociągało mnie to za bardzo, tyle że wypadało trzymać się z innymi. W pewnym momencie stwierdziłem, że to jednak nie ma sensu. Pomyślałem sobie: „Co ja właściwie tu robię?! Siedzę w dymie papierosowym przy lampce wina czy przy piwie i marnuję czas, który mógłbym poświęcić na trening”.

I zrezygnował pan ze studiów?

Bałem się powiedzieć rodzinie, bo wujek wypytywał, jak mi idzie, czy nie potrzebuję pomocy. Zrezygnowałem ze studiów, ale nikomu o tym nie powiedziałem. Nadal trenowałem, a żeby zachować pozory, że idę na uczelnię, znalazłem pracę. Wstawałem rano, wychodziłem, ale zamiast na uczelnię szedłem do roboty. Przysiągłem sobie, że w czerwcu pójdę na AWF – i tak zrobiłem.

Wróćmy jeszcze do Meksyku. Jak pan zapamiętał Wagnera jako kolegę z drużyny w ’68 roku? Jaka była jego reakcja na zajęcie piątego miejsca? Jaki miał temperament?

Z Jurkiem Wagnerem grałem jeszcze w AWF-ie, był kapitanem drużyny. Zdobywaliśmy razem mistrzostwa Polski. Dla mnie to było bliskie koleżeństwo, przyjaźń – raczej nie. Jurek miał bliższe sobie osoby: Skorka, Ambroziaka, Rychtera. Byli paczką starych znajomych.

Nie odczuwałem nigdy tego, że jestem młodszy od nich. Wiadomo, zdarzały się żarty: „Junior, przynieś kolegom to i owo”, ale bez złośliwości. Zresztą siatkówka to był sport dla ludzi inteligentnych, więc w AWF-ie panowała przyjazna atmosfera, podobnie w reprezentacji. Tak że, choć byłem najmłodszy, raczej mnie lubili. Jeśli była taka możliwość, brali mnie do pokoju, żebym z nimi spał. Może ich rozśmieszałem? Nie wiem. Ale nie walczyłem o pierwszą szóstkę, nie miałem przerostu ambicji. Może właśnie to mnie zbliżało do chłopaków.

Niestety podpadłem trenerowi na olimpiadzie w Meksyku. Chciał mnie wysłać do Polski! Nie dopuściłem się żadnego przewinienia, ale podobno nie trzymałem z zespołem. Wtedy wszyscy chodzili kupą, żeby choćby udawać, jacy to przyjaciele jesteśmy. A mnie ciekawił świat. Na szczęście byłem tym, który pierwszy przychodził na trening i wychodził ostatni. Trener nie miał mi co zarzucić.

Może było też trochę zazdrości o to, że radziłem sobie w rozmowach po angielsku. Paru kolegów twierdziło, że znają angielski równie dobrze, ale się wstydzą. A ja na tyle, na ile umiałem, gaworzyłem. To była typowa polska zazdrość. Parę razy słyszałem: „No, to idź porozmawiaj z nimi”. Myślano, że się ośmieszę, a ludzie na Zachodzie podchodzili do tego z uśmiechem. Przecież my też nie wyśmiewamy nikogo, kto mówi niezręcznie po polsku.

Nie jest to żaden problem.

No właśnie! Wśród ludzi inteligentnych to nie było problemem. Poza tym miałem wąsy i trochę dłuższe włosy. Nagle zaczęło to trenerowi przeszkadzać. Nie ja jedyny miałem wąsy, taka panowała moda. Wydawało mi się, że będę doroślej wyglądał, i tyle. Włosów też nie miałem zbyt długich, nie byłem żadnym hipisem. Nagle słyszę od trenera, że mam zgolić wąsy i ściąć włosy. Odmówiłem! „Panie Tadeuszu – mówię – przecież nie dotykam siatki wąsami, żeby miały przeszkadzać mi w grze”. A on na to: „To niestety wrócisz do Polski”. Upierałem się, że nie zgolę. To był mój wyraz buntu. Bo czy wąsy miały wpływ na cokolwiek?

Ale przyszedł do mnie Jurek Wagner, powiedział: „Zbyszek, jest prośba. Weź zgól wąsy”. Odparłem mu: „Dla trenera tego nie zrobię, ale że jesteś moim kapitanem w AWF-ie, to ciebie posłucham”. I zgoliłem wąsy. Trener powiedział, że prędzej mu kaktus wyrośnie, niż zostanę w reprezentacji. A olimpiadę przegraliśmy. Myślę, że złośliwie nie wpuszczał mnie na boisko. Tak było w tamtych latach, trener był bogiem. Nie prowadziliśmy inteligentnych dysput, jak grać i co można robić lepiej. Było proste polecenie: „Tak ma być, i koniec”.

To ciekawe, że przed gniewem Szlagora bronił pana człowiek, który kilka lat później okaże się najbardziej autorytarnym trenerem.

Lubiłem takich ludzi. W AWF-ie Jurek nie był zbyt skoczny, miał swoje minusy, zresztą jak każdy. Ale był pracowity. Pamiętam, że miał, biedny, poobijane biodra, więc wymyślił sobie, że założy gąbkę, by nie ranić bioder przy rzutach. Do reprezentacji wniósł właśnie pracowitość, ale taką sensowną. Przedtem więcej było gadania i bezsensownej pracy. A Jurek wiedział, co chce osiągnąć i jak to osiągnąć. Tym chyba zwyciężył – przekonał innych do siebie i do tego, że warto tyrać.

Mimo to nie bał się pan kwestionować jego metod. Na mistrzostwach świata w meczu z NRD powiedział pan: „Przez twoje eksperymenty przegramy, bo jest już 2 : 2 po czterech setach”.

To prawda, bo Jurek dokonywał bezsensownych, moim zdaniem, wymian. Prowadziliśmy z NRD gładziutko 2 : 0 oraz wysoko w trzecim, 10 : 0. I nagle zaczął wymieniać zawodników: dwóch za kotarę, a dwóch wchodzi z ławki. Bo to było tak, że stale jedna szóstka grała, a druga szóstka trenowała za kotarą. Trzeba było przebiec, dajmy na to, przez płotki, wykonać ileś rzutów, potem powrót na ławkę, z ławki na boisko, ci z boiska znowu za kotarę, i tak w kółko. W rezultacie tak pomieszał zespół, że gdy wróciłem zza kotary, patrzę, a tam trwa piąty set. Sytuacja napięta, bo nie ma już zmian, wszystkie wykorzystał. Lada moment mogliśmy się pożegnać z marzeniami o medalu, i to przez głupotę! Wagner na pewno usłyszał, co powiedziałem. Nie mówiłem tego ze złośliwości, po prostu zareagowałem na to, co się dzieje. Na szczęście wygraliśmy, a po meczu Jurek podszedł i mnie przeprosił! Może to krótkie spięcie na przyszłe lata pozostawiło w nim ślad i więcej takiego błędu nie popełnił.

Powrót polskich siatkarzy po mistrzostwach świata w 1974 r. Pierwszy z prawej Stanisław Gościniak, z lewej – Marek Karbarz
Fot. PAP / Andrzej Rybczyński

Wagner przyznający się do błędu! Chyba rzadka sytuacja.

Z pewnością było to miłe, ale ani mnie to nie oddaliło od niego, ani jakoś specjalnie nie dodało mi powagi. Dla mnie była to naturalna reakcja.

Miałem też dość częste rozmowy z Jurkiem na treningu. Uwielbiałem sparingi, a przewrotnie wolałem te mecze, gdy grała pierwsza szóstka przeciwko drugiej. W duchu sobie mówiłem: „Teraz wam pokażę, jak się gra w siatkówkę!”. Po treningu Wagner często mnie wołał: „Zuzu, do mnie do pokoju!”. I stale zadawał mi to samo pytanie: „Czy ty chcesz grać w szóstce?”. Potwierdzałem, że tak, naturalnie. Ale nazajutrz nie miałem już siły na grę. To wynikało z tego, że byłem tak ekspresyjny i we wszystko wkładałem tyle emocji, że kolejnego dnia była ze mnie dętka.

Wagner mówił o panu tak: „Był bombą zegarową, której nie wolno było zdetonować. Facetem, którego trzeba było w odpowiednim momencie zahamować”. Zadziwia mnie, że mając tak silny charakter, godził się pan na bycie poza pierwszą szóstką.

Ceniłem chłopaków, którzy grali w pierwszej szóstce, i byłem zadowolony z tego, że zawsze mogę służyć im pomocą. Wielokrotnie zdarzały się sytuacje, że odmawiałem wejścia na boisko. Pamiętam jedno ze spotkań, prowadzimy 12 : 8. Byłem wtedy studentem AWF-u, robiłem specjalizację trenerską, z Jurkiem przeżyłem już parę ładnych lat w reprezentacji. W każdym razie chłopaki dobrze grały w tym meczu. Nagle Jurek mówi: „Zuzu, wchodzisz”. Pytam: „A po co? Przecież idzie fajnie. Jeszcze chwila i będzie po herbacie”. Tak że umiałem odmówić, ale bywało też odwrotnie. Gdy widziałem, że przegrywamy, na boisku marazm, nie wahałem się podejść i powiedzieć: „Jurek, wpuszczaj mnie, ja to załatwię!”. Wtedy nie wiedziałem, że nazywał mnie bombą zegarową.

Tak powiedział w swoim alfabecie w „Przeglądzie Sportowym”.

Miał trochę racji, bo faktycznie wybuchałem niczym bomba i udawałem bohatera. Bo zacząć grę po wejściu z ławki wcale nie jest łatwo. Wiadomo, że przeciwnik czatuje i zagrywka pójdzie na tego świeżego. To samo przecież i my robiliśmy. Zawodnik, który siedzi na ławce, jest nierozgrzany. Zresztą często chłopaki się denerwowały, czemu rozstawiam wszystkich po kątach. A ja udawałem bohatera, żebyśmy nie przegrali meczu.

Pamiętam mecz z NRD, w którym musiałem pociągnąć zespół. Wchodzę oczywiście na zagrywkę. Pierwsza zasada: nie zepsuć. Bo jak zepsujesz, to jesteś skończony. Wchodzę więc, serce wali, majtki do kolan mi opadły. Wziąłem sobie na cel Niemca, spojrzałem na niego z daleka. I ładuję w niego! O mało nie zagrałem w aut, ale piłka spadła mu na klatkę piersiową. Zbyszek zdobywa punkt! Boże, wszyscy myśleli, że tak miało być. W rewanżu następna akcja, oczywiście Niemcy celują we mnie. Rozstawiłem pozostałych: „Ty się przesuń na lewo, ty na prawo, a ja tu, na pół boiska”. Niemiec zagrał we mnie i, pełen przerażenia, przyjąłem zagrywkę. Od tej pory miałem spokój na boisku, już na mnie nie zagrywali. Za to gdy szedłem na zagrywkę, to oni mieli cykora, a nie ja. Zestresowany odgrywałem bohatera, ale o moim strachu nikt nie wiedział. Takie to było wtedy granie. Nie tylko gra na boisku, ale i psychologia.

Nagłówek prasowy o meczu Polska – NRD na mistrzostwach świata w 1974 r.
Źródło: archiwum prywatne Edwarda Skorka

Po zakończeniu kariery zawodniczej prowadził pan zespoły we Włoszech, w Niemczech, Turcji i Belgii, prowadził pan również reprezentację, w skrócie – imponująca kariera. Czy doświadczenie pracy z Wagnerem miało wpływ na to, jakim został pan trenerem?

Na pewno. To były nie tylko wpływy Wagnera, czerpałem z doświadczeń różnych trenerów, także tego, który wykluczył mnie z kadry na trzy lata po olimpiadzie w Meksyku.

Czyli Szlagor też panu coś dał.

Oczywiście, że tak. To był wspaniały człowiek. Nie kadzę w tej chwili, mówię uczciwie. Bardzo miły, kulturalny, tylko miał dużo braków. Zresztą sam je mam, bo wziąłem od innych również dużo złych rzeczy. U nas, w Polsce, podstawą zawsze były wytężone treningi. To na pewno we mnie pozostało, bo nie miałem innych doświadczeń. Pamiętam za to treningi Kazimierza Górskiego. Obserwowałem go osobiście, bo parę razy siatkarze byli na obozie w Zakopanem jednocześnie z piłkarzami. U Górskiego na treningu zawsze spokój, pełna kultura. Nie mówię o kulturze językowej, ale o braku bezmyślnych nakazów, rozkazów.

Nieustannie prowadziłem wojnę z innymi. W AWF-ie też nie byłem w szóstce, ponieważ grała tam paczka starych zawodników, choć byli słabsi ode mnie. Nie mówię o kadrowiczach, Skorku czy Ambroziaku, ale o pozostałych zawodnikach klubowych. Poszedłem do trenera Wojciecha Szuppe i powiedziałem, że nie chcę grać w pierwszym zespole. Musiał być w szoku. Bo jak to, odmawiam gry w mistrzostwach Polski?! A ja mu wyjaśniłem: „Panie trenerze, nie mam czasu siedzieć na ławce. Wolę pójść do pana Jana Wolucha do drugiej ligi i grać, a nie siedzieć na ławce. Siedzieć to mogę na trybunach, jak mam wolne i chcę sobie pooglądać mecz”. Po tej rozmowie odbyła się narada i następnego dnia miałem miejsce w szóstce w AWF-ie.

Dobre negocjacje!

Byłem wtedy zawodnikiem o wiele lepszym od innych. Ale w AWF-ie były układy towarzyskie, tak przynajmniej uważałem. Bardzo fajne chłopaki, to nie była ich wina. Trener miał po prostu do nich większe zaufanie.

Poza tym nienawidziłem tego, jak traktowano młodszych: „Junior, weź wynieś, przynieś, pozamiataj”. Przez całe życie walczyłem z takim traktowaniem. Od innych obowiązków są pozostali pracownicy: masażysta, lekarz, drugi trener, kierownik. Gdy prowadziłem reprezentację, stale powtarzałem: „Jesteście zawodnikami, nie chłopakami do noszenia piłek, ale musicie zasłużyć na to, żeby grać w reprezentacji”.

Niestety różne złe nawyki przeniosłem do swojej pracy. Z mojej winy włoski zespół Petrarca Padwa spadł z ekstraklasy do drugiej ligi. To była moja pierwsza praca trenerska. Grałem jako zawodnik i jednocześnie prowadziłem zespół. Gdy graliśmy u siebie, nikt nie miał prawa wygrać. Pokonywałem wszystkich. Zresztą na koniec sezonu zostałem najlepszym zawodnikiem uniwersalnym we Włoszech. W ’78 roku na bankiecie w czasie mistrzostw świata otrzymałem nagrodę. Nawet dostałem wtedy z federacji włoskiej propozycję prowadzenia reprezentacji Włoch. Zrezygnowałem, bałem się, że nie dam sobie rady językowo.

W każdym razie początek tamtego sezonu był fenomenalny. Po pierwszej rundzie zajmowaliśmy drugie miejsce, bodajże Panini Modena było mistrzem. Wymyśliłem sobie, że skoro trenujemy raz dziennie, jesteśmy na drugim miejscu, czyli sprawdza się szkoła Jurka Wagnera, to podwoję wysiłki, wprowadzę dwa treningi dziennie. Niestety tak zajechałem zespół i siebie, że skończyło się to spadkiem z ekstraklasy. Wtedy dopiero zrozumiałem, że nie chodzi o całkowitą ilość pracy.

Ile lat spędził pan za granicą?

We Włoszech było to osiem albo dziewięć sezonów, pełnych sukcesów!

W jednym z wywiadów z Kazimierzem Górskim przeczytałem ciekawą rzecz. Otóż on doszedł do podobnych wniosków co ja. Dostrzegł, że gdy zawodnicy kończyli trening, sami go prosili: „Trenerze, jeszcze byśmy coś porobili”. Moi zawodnicy też chcieli zostawać dłużej. W Polsce to było nie do pomyślenia. Jak patrzę z perspektywy czasu na Jurka Wagnera, to reżim trzech treningów dziennie to było coś strasznego.

A jak wspomina pan siebie w roli selekcjonera reprezentacji Polski?

Wspaniale. Wprowadziłem w zespole kulturę zachodnią. Dzisiejsi trenerzy też tak postępują, to są zresztą zawodnicy, których pamiętam. Andrea Anastasi, którego chciałem mieć u siebie w klubie, jest moim kolegą.

Wprowadziłem jako selekcjoner kilka nowych zasad. Nie miałem nic przeciwko, żeby po treningu zawodnicy poszli sobie na piwo. Pytali zdziwieni: „Jak to, trenerze? Możemy?”. Wyjaśniałem: „Tak, możecie kulturalnie się napić”. Przecież sam byłem zawodnikiem i wiem, jak było. Chociaż proponowałem, żeby jednak nie palili. A po treningu sam lubiłem wypić z Edkiem Skorkiem. Nie upić się, tylko sięgnąć po drinka.

Pamiętam sytuację z pierwszego obozu z reprezentacją. Wieczorem chłopaki zawsze wysyłały jednego, żeby wybadał sytuację, koledzy mówili: „Idź, zobacz, czy piją”. Bo za czasów komunistycznych trenerzy lubili pierwszego dnia się rozluźnić. U nas też na stole stały whisky, cola, siedzimy sobie, rozmawiamy. Nagle ktoś puka do drzwi. Trener od przygotowania atletycznego chwyta flaszkę i ją chowa. Pytam go: „Mieciu, co ty robisz?”. Wchodzi zawodnik, myślał, że zobaczy pijanych trenerów pod stołem. Nic podobnego nie mogło mieć miejsca, więc tylko spytał, o której jutro trening. Potem mówię do Miecia: „Po co chowałeś whisky? Ja chcę pokazać chłopakom, że nam po pracy też wolno wypić drineczka czy whiskaczyka z coca-colą”.

Dodam też, że bardzo lubiłem grać w singla – jeden na jednego, na pół boiska. O dziesiątej rano brałem zawsze jednego zawodnika na rozgrzewkę. Pozostali patrzyli na mnie ze zdziwieniem: „Jak to, wczoraj pił i dzisiaj gra?”. Ale muszę się pochwalić, że kadrowicze z tamtych lat nie byli w stanie ze mną wygrać w singla.

Jako swojego asystenta zatrudnił pan Ireneusza Mazura. Powiedział pan kiedyś, że ma satysfakcję z tego, że otworzył pan mu drzwi do kariery.

Zaczęło się od tego, że szukałem drugiego trenera. Najpierw wstrzymywałem się trzy miesiące, jeździłem do Edka Skorka, namawiałem go do powrotu. Dodam, że on nie przeze mnie odszedł, jak się czasem mówi, to bzdura. Lata z Edwardem Skorkiem były cudowne. Świetnie się dogadywaliśmy, zawsze pełna kultura. Nie wrócił, więc wybrałem pewnego młodego człowieka. Bardzo ładnie się wypowiadał, a zależało mi na tym, by panowała między nami harmonia. Po jednym zebraniu podwiozłem go na dworzec, bo pociągiem wracał do domu. Już w samochodzie bez mojej zgody przeszedł ze mną na „ty”, a gdy go podwiozłem, poprosił, żebym postawił mu piwo na dworcu. W tym momencie zaprzepaścił swoje szanse na posadę.

Z kolei Irek Mazur pracował wtedy w związku. Szczerze mówiąc, było mi go trochę żal, bo tylko siedział za biurkiem w papierach. Ale był bardzo pracowity, niepijący, niepalący. Takiego człowieka potrzebowałem. Wiedziałem, że jeśli coś uzgodnimy, to będzie to zrobione. I tak było, muszę powiedzieć, że tak było.

Zarzucano mi nawet, że Irek prowadził treningi za mnie. Śmiałem się z tego. Gdybym był właścicielem firmy, to kto miałby pracować? Właściciel? Załoga pracuje. Jeśli człowiek szanuje pracowników, to szanuje sam siebie. Ja również szanowałem Irka za to, że był pracowity, tylko że miał metody wagnerowskie. Bardzo często się zdarzało – o czym on może do dzisiaj nie wie – że przerywałem trening, mówiłem: „Irek, zaczekaj, przypomniało mi się, muszę coś zrobić”, bo widziałem, że zawodnicy umierają z nudów. Dla mnie nie było istotne, czy zawodnik zrobi 10 podskoków, czy nie. Jeśli zrobi tylko 8, to coś się stanie? Nie sposób przewidzieć, czy jeśli wykona się 10, a nie 8 podskoków, to zdobędzie się mistrzostwo.

Podobne dyskusje musiałem prowadzić ze związkiem. Pamiętam swoje pierwsze dni jako trenera reprezentacji. Zaproszono mnie na zebranie. Tadeusz Szlagor, który był wtedy wiceprezesem, razem z działaczami chciał ustalić terminy zgrupowania. Dyskusje trwały już od paru miesięcy. Zapytano mnie o zdanie, więc powiedziałem, że najważniejsza jest liga, a jak się skończy, to ustalimy terminy. Wtedy Szlagor, troszeczkę ze złośliwości, odparł przy wszystkich działaczach: „To co z ciebie za trener, jeśli nie wiesz, kiedy zwołać kadrę?”. Uważałem, że traktuje mnie nie fair, więc odparłem: „Tadziu, sam byłeś trenerem kadry. Proszę cię, napisz książkę i wyjaśnij, kiedy trzeba rozpocząć prowadzenie kadry, żeby zdobyć medal. Chętnie tę książkę przeczytam. Jeśli wyjaśnisz, że na złoty medal trzeba zacząć 10 maja, na srebrny – 15 maja, a na brązowy – 20 maja, to już będę wiedział i się zastosuję”.

Pierwszy z lewej – Tadeusz Szlagor
Fot. Mieczysław Świderski / newspix.pl

To prawda, co mówią o panu: że ma pan charakter!

Bo przecież 5 czy 10 dni różnicy nic nie zmieni. Najważniejsze, by spokojnie zakończyć ligę i dać zawodnikom chwilę odpoczynku. Te cholerne nakazy, że musi być tak i tak, do niczego nie prowadzą. Jeśli będzie inaczej, to co się stanie?

Czy tę filozofię stosuje pan na co dzień?

Uważam życie za przyjemność. Zresztą miałem bardzo fajne życie i dużo szczęścia. Jestem w szczęśliwym związku małżeńskim bardzo długo, już nawet straciłem rachubę, nie zwracam na to uwagi.

Myślę, że jestem też jednym z najbardziej utytułowanych trenerów. Zdobyłem dwa mistrzostwa w Niemczech z Hamburgerem SV, stworzyłem zespół Victor Village, który z trzeciej ligi wprowadziłem do ekstraklasy, i to bez kupowania żadnych sławnych zawodników. To było we włoskim Ugento, w kilkutysięcznym miasteczku, w którym nie było nawet hali. Byłem bogiem w tym miasteczku. Po latach Włosi nadal mnie pamiętają, dzwonili akurat parę dni temu. Dostałem też wspomnianą nagrodę we Włoszech, proponowano mi prowadzenie ich reprezentacji po zaledwie roku pracy z Petrarcą Padwa.

Jestem też jedynym zawodnikiem, któremu zabroniono grać we Włoszech.

Historyczne centrum Ugento. W tym małym włoskim miasteczku Zbigniew Zarzycki stworzył drużynę siatkarską, którą wprowadził z III ligi do ekstraklasy
Źródło: domena publiczna

Dlaczego?

Polska zazdrość… Gdy doszło do przełomu w Polsce, trafiłem akurat do Victor Village na południu Włoch. Miałem być i trenerem, i zawodnikiem, bo wtedy jeszcze grałem w siatkówkę. Zresztą nie mogłem inaczej, bo nie miałem włoskiej licencji na bycie trenerem. A grając, mogłem być kapitanem na boisku i de facto prowadzić zespół. Tak było też w Petrarce Padwa – kto inny siedział na ławce i udawał trenera, a to ja zarządzałem wszystkim na boisku jako zawodnik.

W każdym razie dostałem list z Polski, w którym zabroniono mi dalszej gry. Włosi powiedzieli, że zapłacą tyle, ile trzeba, żeby to odkręcić, ale odparłem, że złamanego grosza nikt za mnie nie dostanie. Zdecydowaliśmy, że wyrobię włoską licencję trenerską. Przez rok jeździłem na spotkania, wykłady, musiałem też napisać pracę, a klub za wszystko płacił. Na ostatni zjazd, do Rzymu, pojechałem razem z rodziną. Wspaniałe wakacje klub mi dał! Jak zobaczyli mnie Włosi, którzy prowadzili ten ostatni kurs, powiedzieli tylko: „O, jest Zuzu, to pójdziemy w praktyczną stronę”. Przydzielili mnie do grupy i to ja prowadziłem zajęcia praktyczne, hala należała do mnie. Dzięki temu, że polski związek zabronił mi pracy, dostałem włoską licencję i oficjalnie zostałem trenerem.

A teraz Zuzu jest emerytem…

Mam ogródek i żona musi mnie hamować, bo jak mam coś przesadzić, to nie robię tego cały dzień, tylko w parę godzin. Potem umieram, leżę, wypijam lampkę wina i następnego dnia nie jestem w stanie się ruszyć. Wszystko bym robił natychmiast. To moja zasada: co masz zrobić jutro, zrób dziś.

Zbigniew Zarzycki

(ur. 8 września 1946 r. w Elblągu)
Zawodnik uznawany powszechnie za najlepszego zmianowego siatkarza na świecie – jego wejścia na parkiet wielokrotnie odmieniały losy spotkań. Był wychowankiem łódzkiego Startu, później reprezentował barwy AZS AWF Warszawa, Anilany Łódź i Płomienia Milowice. Z AZS-em wywalczył mistrzostwo (1968) i wicemistrzostwo Polski (1967) oraz brązowy medal krajowych mistrzostw (1969). Z Płomieniem zdobył tytuł wicemistrza kraju (1975, 1976) i brązowy medal (1974). Zagrał też w kilku pierwszych meczach sezonu 1976/1977, w którym milowicki klub sięgnął po mistrzostwo Polski.
W reprezentacji narodowej występował w latach 1968–1976 i rozegrał 156 spotkań. Trzykrotnie uczestniczył w igrzyskach olimpijskich: w Meksyku (1968 – 5. miejsce), Monachium (1972 – 9. miejsce) i Montrealu (1976), gdzie został mistrzem olimpijskim. W 1974 r. zdobył tytuł mistrza świata, a rok wcześniej – srebro w Pucharze Świata. W 1966 r. wziął udział w pierwszych mistrzostwach Europy juniorów.
Karierę kontynuował jako grający trener we włoskich klubach Petrarca Padwa, Paoletti Catania i Eudecor Salerno. W 1978 r. wywalczył z Paoletti brązowy medal mistrzostw kraju i został okrzyknięty najlepszym siatkarzem ligi włoskiej.
Po zakończeniu kariery sportowej był znakomitym szkoleniowcem. We Włoszech pracował jako trener drużyn Victor Village Ugento (którą wprowadził z trzeciej ligi do Serie A) i Petrarca Padwa. W RFN ze słynnym zespołem Hamburger SV dwukrotnie zdobył mistrzostwo Niemiec (1986, 1987), trenował także zawodników Ottobrunn Monachium. W 1989 r. poprowadził kobiecą drużynę Galatasaray Stambuł do wicemistrzostwa Turcji. W latach 1990–1993 był trenerem reprezentacji Polski, najpierw wspólnie z Edwardem Skorkiem, a potem samodzielnie. Wsławił się wówczas ograniem Holandii w kwalifikacjach olimpijskich w Rotterdamie.
Później prowadził belgijską drużynę Knack Roeselare, a także zespół siatkarek Azotów Chorzów (w którym grała jego córka Agata) i Skry Bełchatów.
Jest absolwentem Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Przez wiele lat komentował mecze siatkarskie w telewizji Eurosport.