Ci, którzy zaczynają myśleć: „Co to będzie, gdy…”, są przegrani

Rozmowa z Markiem Karbarzem

Urodził się pan nieopodal Stalowej Woli i właśnie tam zaczął pan grać w siatkówkę?

Urodziłem się we wsi Charzewice. To nie była wieś zabita dechami, przylegała do miasteczka Rozwadów, około 4–5 kilometrów od Stalowej Woli. Starsi chłopcy należeli do LKS-u, Ludowego Klubu Sportowego. Boisko znajdowało się w parku Lubomirskich. Jak wszyscy młodzi chłopcy kopaliśmy piłkę lub graliśmy w inne gry. Nie było takich rozrywek jak dzisiaj. Zimą grało się w hokeja na sadzawce, która zamarzała, a latem albo w piłkę nożną, albo właśnie w siatkówkę. Miałem predyspozycje do siatkówki. Choć byłem młodszy niż inni, ciągle brano mnie do drużyny.

Umawialiśmy się, że w niedzielę idziemy na mszę na ósmą lub dziewiątą, a po kościele szło się do parku, ściągało marynarkę, podwijało rękawy w białej koszuli i grało się, aż rodzice zawołali nas na obiad.

Po szkole podstawowej wybrałem się do liceum ogólnokształcącego w Stalowej Woli, które specjalizowało się w piłce ręcznej. Grałem więc w ręczną, zostałem nawet powołany do reprezentacji województwa, bo byłem dość wysoki, występowałem na półlewym skrzydle i rzucałem dużo bramek.

Jak trafił pan do klubu w Stalowej Woli?

W siatkówkę grałem po lekcjach. Na jednym z treningów zjawił się trener Stali Stalowa Wola Antoni Krzemiński. Po zajęciach spytał, czy nie dołączyłbym do klubu Stalowa Wola, wtedy chyba trzecioligowego. Pomyślałem: „Dlaczego nie?”. Miałem 16 lat. Coś musieli we mnie widzieć, bo grałem w pierwszej szóstce. Awansowaliśmy do drugiej ligi.

Po ogólniaku trzeba było iść na studia. Trener AZS-u Lublin, Jerzy Welcz, zaproponował mi przyjście do Lublina. Zdałem już egzaminy, a w międzyczasie Resovia zaprosiła Stalową Wolę na sparing. Musiałem dobrze zagrać, bo trener Janusz Strzelczyk z prezesem zaproponowali mi grę w Resovii, miała się tam tworzyć nowa drużyna. Zgodziłem się i zacząłem studia w Wyższej Szkole Inżynierskiej na wydziale budownictwa.

Trafia pan do Resovii w momencie, w którym trener Strzelczyk buduje drużynę. Wielkie sukcesy Resovii z lat 70. są dopiero przyszłością.

Zgadza się, wstąpiłem do Resovii w ’68 roku. Graliśmy w drugiej lidze, ale w krótkim czasie udało nam się awansować do pierwszej. Już w pierwszym roku zajęliśmy trzecie miejsce, za dwoma najsilniejszymi klubami – AZS-em Warszawa i Legią Warszawa. W tych drużynach grało najwięcej zawodników reprezentacyjnych. Następnego roku dzięki podwójnej krótkiej, którą wymyślili Strzelczyk z Gościniakiem, zdobyliśmy mistrzostwo.

Pamięta pan, jak zrodziła się idea podwójnej krótkiej?

Pomysłodawcą był Staszek Gościniak. On grał w reprezentacji, widział mecze Japończyków, a to właśnie oni jako pierwsi grali podwójną krótką. Trenerem Resovii był wówczas Janusz Strzelczyk, bardzo młody człowiek, miał 27 lub 28 lat. Chętnie przystał na to, by spróbować czegoś nowego. Na treningach ciupaliśmy podwójną krótką od rana do wieczora, na każdych zajęciach próbowaliśmy ją udoskonalać.

Myśmy wymyślili, że nie ustalamy – tak jak Japończycy – przed akcją, co zagramy, ale dopiero w trakcie przyjęcia. Zawodnik, który wchodził na tę kombinację, wybierał numer, krzyczał „jeden”, „dwa” lub „trzy” w zależności od miejsca przyjęcia, a Gościniak podrzucał piłkę. Patrzył, czy ktoś skoczył do krótkiej, a jeśli nie, grał to, co usłyszał. Tak działała słynna resoviacka podwójna krótka.

Marek Karbarz w akcji
Fot. Mieczysław Świderski / newspix.pl

Kiedy zorientowaliście się, że to patent na sukces?

To było widać od razu, Resovia zdominowała rozgrywki ligowe. Większość ataków mogliśmy przeprowadzić bez bloku albo z pojedynczym blokiem. Jeśli tylko jeden zawodnik zdoła skoczyć do bloku, to nietrudno zdobyć punkt. Duży wkład w jakość gry Resovii miał również trener Władysław Pałaszewski. Z czasem wszystkie zespoły w polskiej lidze przejęły nasz styl, a w końcu także reprezentacja grała podwójną krótką.

Bez podwójnej krótkiej prawdopodobnie nie odnieślibyśmy takich sukcesów. Zespoły z innych krajów prezentowały się od nas lepiej pod kątem fizycznym, zawodnicy byli wyżsi, nawet Japończycy mieli jednego dwumetrowca, pozostali też nie byli niscy. Dzięki podwójnej krótkiej mogliśmy się przeciwstawić sile fizycznej Kubańczyków czy Rosjan.

Jakie to uczucie trafić do reprezentacji w wieku 19 lat?

Dla młodego chłopaka, który czyta o sobie w prasie, którego ludzie rozpoznają na ulicy, to było coś wielkiego. Czułem się może nie bohaterem, ale z pewnością wybrańcem, który ma szczęście być członkiem drużyny narodowej.

Równocześnie studiował pan budownictwo.

Solidnie studiowałem, bo zajęło mi to siedem lat! W latach 60. czy 70. nikt się nie spodziewał, że wyżyje ze sportu. Sport uprawiało się dla przyjemności – choć oczywiście czerpaliśmy pewne korzyści, można było dostać mieszkanie lub talon na samochód.

Ale nie myślał pan: „Do siedemdziesiątki będę zajmował się sportem, bo wyjadę na 20 lat do Francji”?

A skąd! Wtedy nikt nie wiedział, że będzie można wyjechać. Dopiero później – po olimpiadzie w Montrealu – powiedziano, że zawodnicy, którzy skończą 30 lat, będą mogli grać poza Polską. Wcześniej nie było takiej perspektywy, dlatego większość zawodników studiowała.

Jurek Wagner rozumiał, że chcę studiować, i w latach, w których były mistrzostwa Europy, nie powoływał mnie do kadry. Chodziłem na zajęcia, nadganiałem materiał i umawiałem się z wykładowcami na zaliczenia czy egzaminy. A gdy zbliżały się mistrzostwa świata czy olimpiada, Wagner mówił mi: „Jak będziesz dobry, to dostaniesz powołanie”.

Wcześniej, jako 19-latek, trafił pan do reprezentacji Szlagora. Jakie emocje wiązały się z tym, że gra pan w reprezentacji? Jak wyglądały relacje z kolegami?

Wtedy do kadry weszło kilku młodych, oprócz mnie jeszcze Bosek, Gawłowski, Such, Stefański i Bebel. Starsi zawodnicy to Ambroziak, Skorek, Gościniak, Skiba, Zarzycki i Jasiukiewicz. Wtedy młodzi musieli nosić piłki, podawać starszym, na wyjazdach targaliśmy worki. Dla nas to było normalne. Później sami traktowaliśmy tak młodszych. Nie było po prostu tak dużej liczby pracowników, którzy uczestniczyli w treningach czy wyjazdach.

Pamiętam swój pierwszy wyjazd, do Paryża. Człowiek dopiero zobaczył, co to jest Zachód! Stolica Francji zrobiła na mnie oszałamiające wrażenie. To oczywiście przyziemne sprawy. Człowiek wziął parę dolarów czy marek, żeby coś kupić – czy to koszulę non-iron, ortaliony były wtedy modne, czy nawet długopisy. Już nie mówię o coca-coli czy fancie. Gdy je wypiliśmy, braliśmy ze sobą puszki na pamiątkę, trzymało się je w kuchni na szafkach, tak samo puszki po piwie. Wtedy to był dla nas rarytas! Trudno w to uwierzyć, ale takie były czasy.

Jak pan został przyjęty w reprezentacji Szlagora? Z kim mieszkał pan w pokoju?

Pamiętam, że mieszkałem z jednym ze starszych, z Jurkiem Szymczykiem, grał jako wystawiający. Mieszkałem z nim podczas pierwszych wyjazdów. To on wybrał mnie, bo przecież ja, młody, nie mogłem decydować, z kim będę mieszkał. Pamiętam, że miałem już zakola na głowie, on też był łysiejący, więc zwrócił się do mnie: „Łysy, chodź do mnie, będzie raźniej we dwóch”.

W tej reprezentacji poznał pan zawodnika, który nie pojechał do Monachium, ale był już w kadrze Szlagora. Chodzi o waszego późniejszego trenera – Wagnera.

Zapamiętałem go tak jak większość – jako normalnego zawodnika, kolegę, bardzo ambitnego. Nie byliśmy w zażyłych stosunkach. Wiem, że gdy polski związek ogłosił, że Wagner ma zostać trenerem, odbyły się rozmowy ze starszymi zawodnikami. Mnie nikt o nic nie pytał, bo o czym ja, 22-letni chłopak, mogłem decydować?

Nowy trener żądał 100-procentowej lojalności. Jak to wyglądało z pana perspektywy?

Wagner wprowadził zasady, których się trzymał. Wszystkich traktował równo – czy to mnie, młodego, czy starszych, Skorka i Ambroziaka. Już na początku wyliczył, że wymaga tego, tego i tego i jeśli ktoś się nie zgadza, może odejść. A od tych, którzy zgadzają się na jego warunki, będzie wymagał ich przestrzegania. Przykład? Jeśli wyjazd był o dziesiątej, to drzwi w autokarze zamykano równo o dziesiątej. Nawet jeśli ktoś akurat wybiegł z hotelu, autokar odjeżdżał bez niego. Zawodnik mógł wziąć taksówkę i jeśli był pierwszy – bo taksówka jedzie szybciej niż jelcz czy karosa – sprawy nie było. Ale jeśli się spóźnił, to były wyciągane konsekwencje. Dla mnie to nie było problemem, bo Wagner wprowadził reguły, które uznawałem za podstawy działania w grupie, jak punktualność, szczerość, solidna praca.

Wtedy odbywało się dużo mniej spotkań kadry i meczów międzynarodowych. Trwała liga, a po jej zakończeniu zawodnicy mieli tydzień czy dwa wolnego. Powołania do reprezentacji trwały aż do września. Większość imprez odbywała się właśnie jesienią. Kluby zaczynały ćwiczyć dużo wcześniej, chyba już w czerwcu, ale radziły sobie bez kadrowiczów.

Dochodziło do sytuacji, że ktoś, kto był reprezentantem, wcale nie musiał być pewny swojego miejsca w Resovii?

Był rok, gdy w Resovii grało siedmiu reprezentantów, a więc któryś z nas musiał siedzieć na ławce. Wtedy funkcji libero jeszcze nie było, w wyjściowym składzie grało sześciu zawodników.

Jak wspomina pan mistrzostwa świata w Meksyku?

Meksyk to piękny kraj. Wprawdzie nie mieliśmy zbyt wiele czasu na zwiedzanie, ale raz zawieziono nas na tereny dawnego państwa Azteków, zwiedziliśmy piramidy. Do dziś mam kalendarz Azteków, który wtedy kupiłem.

Na ulicach po pięć pasów w jedną stronę, a i tak korki jak nie wiem co! W Polsce czegoś takiego się nie widziało, bo w ogóle nie było autostrad. Gdyby nie policjanci na motocyklach, którzy kierowali ruchem, jechalibyśmy parę godzin na trening czy mecz. Policjanci przyblokowali jeden sznurek i autokar jechał serpentyną, raz na jednym pasie, raz na drugim, raz na trzecim – i szło to dość szybko.

Mieliśmy obstawę policjantów. Pierwszy raz spotkaliśmy ich w Toluce. Z przodu żołnierz z karabinem, z tyłu żołnierz z karabinem i jeszcze dwóch tajniaków z pistoletami. Colty myśmy widzieli tylko w westernach, a tamci policjanci mieli je za pasem, w kaburze. Dali nam je do potrzymania! Wcześniej wyciągnęli naboje, sprawdzili, czy nic nie ma. Człowiek pokręcił coltem na palcu, jak na filmie. Przyziemne sprawy, ale zapadają w pamięć.

Powitanie polskich siatkarzy, złotych medalistów mistrzostw świata w Meksyku, na stacji Warszawa Gdańska. Na zdjęciu Marek Karbarz (z lewej) i Mirosław Rybaczewski, 1 listopada 1974 r.
Fot. PAP / Andrzej Rybczyński

A sam przebieg turnieju? Najpierw grupa F, niezwykle wymagająca.

W grupie wygraliśmy wszystkie mecze, a finał składał się z sześciu drużyn, grał każdy z każdym. Większość osób pamięta słynny mecz z NRD. Wagner wymyślił, że za szybko wygrywamy, więc trzeba potrenować. Prowadziliśmy 2 : 0 i Wagner zaczął zmieniać zawodników dwójkami. Dwóch schodziło z boiska, szło za kotarę skakać przez płotki z obciążeniem – i tak co chwilę. Gdy dwójka skończyła skakać, następnych dwóch wchodziło na boisko. W trzecim secie Wagner tak się zakałapućkał, że nie miał już zmian. Na szczęście wygraliśmy 3 : 2.

Jakie emocje budziło to w panu? Graliście o najwyższą stawkę, a nagle coś wymyka się spod kontroli…

W czasie meczu nie myśli się o tym. Ci, którzy zaczynają myśleć: „Co to będzie, gdy…”, są przegrani. Jak się przegra, to nic się nie zdobędzie, nie ma sensu myśleć o tym zawczasu. Było bardzo dużo meczów, w których wygrywaliśmy w piątym secie. To dzięki temu, że byliśmy świetnie przygotowani fizycznie, a forma przekłada się na odporność psychiczną.

To słynne łażenie po górach, obciążenia…

Obciążenia, skakanie przez płotki z obciążeniem. Dawniej mecz mógł trwać godzinę albo cztery godziny. Musieliśmy być dobrze przygotowani fizycznie. Wagner jako pierwszy to zrozumiał, szczególnie jeśli chodziło o Meksyk, gdzie graliśmy na wysokościach. To dlatego trenowaliśmy w Font-Romeu we Francji, w Pirenejach czy w Armenii.

Najgorszy był zawsze pierwszy obóz w Zakopanem. Po lidze mieliśmy chwilę przerwy, można było dać odpocząć organizmowi, nikt nie trenował. Na pierwszym obozie mięśnie były więc zastane. Gdy w COS-ie w Zakopanem trzeba było zejść z pierwszego piętra na dół, gdzie znajdowała się stołówka, schodziliśmy tyłem, takie dopadały nas zakwasy. Wtedy nie zatrudniano tylu masażystów co teraz, nie było rozwiniętej opieki zdrowotnej. Ale człowiek był młody, silny. Jeśli zawodnik miał dobrą formę fizyczną, to dawał radę. Robiliśmy po 200 czy 300 skoków z obciążeniem na jednym treningu, ale po 3–4 godzinach byliśmy gotowi do następnych ćwiczeń, organizm szybko się regenerował. Nigdy nie uważałem, że Wagner za wiele od nas wymagał.

Jak pan się czuł po powrocie z mistrzostw w Meksyku w ’74 roku? Miał pan 24 lata, drużyna odniosła wielki sukces.

Cała rodzina przychodziła, pytała, jak jest na Zachodzie, bliscy liczyli na drobne prezenty. To zresztą normalne – również dzisiaj, jak ktoś odniesie sukces i wraca do domu rodzinnego, wszyscy się cieszą. Szczególnie czuło się to w Rzeszowie. Czy to po mistrzostwach świata, czy po igrzyskach byliśmy zapraszani do zakładów pracy, opowiadaliśmy, jak tam było, odpowiadaliśmy na pytania.

Sukcesy piłkarzy czy siatkarzy dobrze wpisywały się w ówczesną atmosferę gonienia Zachodu.

Tak, dla kraju sport był bardzo ważny. Lata 70. obfitowały w sukcesy polskiego sportu, czy to w lekkoatletyce, czy w grach zespołowych, czy w innych dyscyplinach.

Wasz występ w Montrealu zaczął się od meczu, w którym odegrał pan ważną rolę.

Tak. Czytaliśmy prasę, wiedzieliśmy, że Wagner powiedział wszem wobec: „Idziemy na mistrza, tylko złoto mnie interesuje”. Byliśmy świadomi, że jesteśmy silni, a tu wychodzimy i Koreańczycy nas leją! Prowadzili 2 : 0, a w trzecim secie – już 6 : 5 dla nich. W drużynie popłoch, bo jak to, pierwszy mecz na wstępie przegrać?!

Wagner zdecydował, że wpuści mnie i Włodka Stefańskiego. Pamiętam, że grało mi się wyśmienicie. Trzeci set był nasz, Włodek dał również dobrą zmianę, inni też zaczęli grać i mecz zakończył się wynikiem 3 : 2. Jak zwykle. Zapamiętałem dobrze ten mecz, ale gdybym słabiej zagrał, może specjalnie bym go nie kojarzył.

Z punktu widzenia zawodnika to trochę jak wygrać w totolotka – wejść na boisko w momencie, w którym osobista dyspozycja może pomóc całej drużynie.

Zwycięstwo to głównie zasługa drużyny. Owszem, mnie dobrze się grało, ale inni też musieli uwierzyć, inaczej byśmy przegrali. Samemu meczu się nie wygra.

Nie miałem pretensji o to, czy wychodzę w pierwszej szóstce, czy nie. Zawsze mówiłem, że ostatni będą pierwszymi, jak w Biblii, a miałem na koszulce numer 12. Po latach, gdy byłem trenerem we Francji i co roku zjeżdżałem do Rzeszowa, na którymś meczu z Wagnerem ucięliśmy sobie pogawędkę. Spytałem go wtedy: „Jurek, dlaczego ty mnie nigdy w pierwszej szóstce nie wystawiałeś?”. A on mówi: „Przeważnie wystawiałem Rybę, żeby rozruszać drużynę, a potem właśnie ciebie, żebyś trochę ich uspokoił”.

Wagner mówił, że Rybaczewski jest kimś, kto wprowadza bardzo dużo energii, którą trzeba stopować.

Zgadza się, był impulsywny, dużo gestykulował.

A w finałowym meczu igrzysk Rybaczewskiego zamieniał na pana. Jakie to było dla pana uczucie: odegrać znaczącą rolę w meczu ze Związkiem Sowieckim? W sensie politycznym mecze z ZSRS dla wielu odbiorców nie były bez znaczenia.

Gdy w tak ważnym meczu rzucają człowieka na głęboką wodę, to w pierwszych minutach jest trema. Co innego, gdy zawodnik się rozgrzewa, wie, że wyjdzie w szóstce, wtedy ma czas, żeby ujarzmić emocje. Ja umiałem panować nad nerwami. Po jednej, dwóch akcjach mijała mi trema i myślałem jedynie o tym, żeby dobrze zagrać, odbić piłkę w lewo, w prawo, zagrać coś, co robiło się setki, tysiące razy. Wtedy gra z automatu idzie.

Im bardziej to automatyczne, tym łatwiej zwyciężać w grze o wielkie stawki?

Tak uważam. Być może właśnie przez to przegrywali Rosjanie. Jeśli przy każdej akcji zawodnik myśli: „O Boże, muszę dobrze zagrać, bo co to będzie!”, to nic z tego nie będzie. Cały sport polega na tym, żeby doprowadzić przeciwnika właśnie do takiego zgubnego myślenia.

Dobrze rozumiał to Wagner, namawiając was, zwłaszcza w meczach ze Związkiem Sowieckim, do bezustannego prowokowania drugiej strony.

Zgadza się, zgadza. A to przez siatkę coś się pokazało, a to powiedzieliśmy coś mocniej. Po udanym bloku krzyczało się: „Spróbuj jeszcze mocniej!”. Teraz takie zachowania są zabronione. Ba! Jeśli ktoś się cieszy, musi odwrócić się plecami do przeciwnika, żeby, broń Boże, nie spojrzeć na niego. Z tym że my byliśmy w gorszej sytuacji, bo Rosjanie fizycznie dominowali nad nami. Jeśli podwójna krótka się nie sprawdzała, to przeważnie grało się na dwubloku, a Rosjanie słynęli z dobrego bloku, byli wyżsi od nas. Ciągle musieliśmy kombinować, jak ich oszukać.

Igrzyska olimpijskie w Montrealu. Marek Karbarz przy siatce, z numerem 12
Fot. PAP / Zbigniew Matuszewski

Po powrocie z Montrealu dopadła pana kontuzja.

Niestety. Całą reprezentacją pojechaliśmy w nagrodę na odpoczynek do Złotych Piasków w Bułgarii. Przez dwa czy trzy tygodnie wszyscy się byczyli, jak to na wczasach, na zasłużonym odpoczynku, z rodzinami i dziećmi. Po powrocie kluby już trenowały, a Resovia za parę dni rozgrywała turniej w Holandii. Zdecydowałem się pojechać z drużyną. Na którymś z treningów poproszono trenera Strzelczyka, żeby pokazał, jak się w Polsce trenuje. Skakaliśmy z pasami z obciążeniem i… wypadł mi dysk.

Sztywny wróciłem do Polski. Jeździłem do różnych nastawiaczy, żeby mnie wykurowali, ale co jakiś czas kontuzja wracała. W ’77 roku miałem nawrót problemów z kręgosłupem, dopadła mnie rwa kulszowa, do lewej nogi.

Ówczesny prezes Hutnika, Bolesław Szkutnik, były siatkarz, zaproponował mi: „Chodź do nas, to cię wyleczymy, a jeśli trzeba, zrobimy operację”. Zgodziłem się. Rzeczywiście doszło do tego, że operowano mnie w Krakowie – i wróciłem do gry. Byłem w Krakowie od ’77 do ’80 roku. Dwukrotnie wywalczyliśmy wicemistrzostwo, raz szóste miejsce. Dobrze mi się tam grało, bardzo miło wspominam i drużynę, i trenera Jerzego Piwowara. Nawet w ’78 roku wybrano mnie na MVP sezonu.

W jaki sposób trafił pan do Francji?

Wcześniej miałem jechać do Włoch, tam grało najwięcej zawodników z Polski. Zdzisiu Ambroziak wspomniał w gazecie „Sportowiec” o mojej kontuzji i operacji, a gdy Włosi się o tym dowiedzieli, zrezygnowali. Musiałem szukać gdzie indziej. Zgłosili się Francuzi. Jasiu Such grał w Grenoble i on nawiązał z nimi kontakt.

Wybór padł na Arago de Sète, nad Morzem Śródziemnym, niedaleko Montpellier. Przepiękne miasteczko i okolica! Grałem przez cztery sezony: przez trzy byłem grającym trenerem, a dopiero w ostatnim występowałem tylko jako zawodnik. Zmontowaliśmy dość silną drużynę, mieliśmy iść na mistrza. W pierwszym meczu – w Paryżu, z Asnières, ówczesnym mistrzem Francji – pierwszego seta wygraliśmy, drugiego prowadziliśmy chyba 5 : 0 czy 5 : 1 i nieszczęśliwie spadłem na nogę przeciwnika. Skręciłem staw skokowy w prawej nodze. Tragedia! Beze mnie drużyna zaczęła przegrywać. Za wcześnie wróciłem do gry, w czasie meczu spadłem na jedną nogę, odnowiły się kontuzje pleców, kręgosłupa. Na koniec sezonu powiedziałem: „Dziękuję, wystarczy gry”. Wróciłem do Krakowa. Hutnik zaproponował mi posadę drugiego trenera u boku Jurka Piwowara, na co chętnie się zgodziłem.

Musiałem zostawić po sobie dobre wrażenie we Francji, bo gdy Francuzi otwierali szkołę mistrzostwa sportowego w Montpellier, trenerzy poprosili mnie o pomoc. Spędziłem tam wtedy pół roku. Wówczas nie było menedżerów, samemu trzeba było sobie wszystko znaleźć. Załatwiłem sobie JSA Bordeaux, która była w pierwszej B. Już w pierwszym roku weszliśmy do pierwszej A, ściągnąłem Wojtka Drzyzgę, zdobyliśmy Puchar Francji.

Gdy kontrakt się skończył, przeszedłem na dwa lata do Saint-Nazaire, przy ujściu Loary do Atlantyku. Później wróciłem nad Morze Śródziemne, do Martigues, która grała w pierwszej B. Tam byliśmy osiem lat, aż dzieci pokończyły szkoły. W ’98 roku córka zdała maturę, syn skończył studia i postanowiliśmy, że wracamy do Polski.

Córka urodziła się już we Francji?

Tak, córka urodziła się w Sète, podczas mojego pierwszego sezonu.

Z krótką przerwą państwa rodzina mieszkała we Francji 18 lat.

Tak, kawał życia! Mieliśmy wiele szczęścia, że zawsze trafialiśmy na wspaniałych ludzi. Ze wszystkimi rozstawaliśmy się w przyjacielskich stosunkach i do dzisiaj utrzymujemy kontakty. Nigdy nie zamierzaliśmy zostać na stałe, przez wszystkie lata utrzymywaliśmy się z mojej trenerki. Żona nie pracowała, zajmowała się domem i rodziną. Żyliśmy od kontraktu do kontraktu. Nie zdarzyło mi się, żeby klub zerwał ze mną umowę, przeważnie podpisywało się zobowiązanie na dwa lata. Ostatecznie wyszło z tego 18 lat, aż zdecydowaliśmy, że wracamy.

Wróciliście w latach 90. i zaczął się kolejny etap pańskiej przygody z siatkówką. Kraj ten sam, ale ustrój inny.

Zacząłem w Sosnowcu. Nie miałem szczęścia do polskich drużyn, albo raczej do ich prezesów, bo w Sosnowcu po bardzo dobrym pierwszym sezonie zostałem zwolniony w połowie drugiego. Później przez pół roku pracowałem jako trener w Resovii.

Ale gdy minęło pół roku, rozstał się pan z klubem?

Adam Góral, ówczesny prezes COMP Rzeszów, dzisiaj Asseco, spytał mnie, czy nie spróbowałbym odbudować siatkówki w Rzeszowie, bo drużyna spadła do drugiej ligi. Zgodziłem się, do pomocy zaprosiłem przyjaciela z dawnych lat, Wieśka Radomskiego, i zaczęliśmy działać. Później ściągnęliśmy Jaśka Sucha na trenera – i tak to się zaczęło.

W pierwszych latach wszystkiego nam brakowało, a przede wszystkim pieniędzy. Jeśli są pieniądze, to sport robi się łatwo, zwłaszcza jeśli ktoś trochę się na nim zna. Bez pieniędzy trudno czegokolwiek dokonać. Ale pomału, pomału, z każdym rokiem było coraz lepiej, aż zdobyliśmy mistrzostwo Polski. To już były kokosy jak na polskie warunki. I dzięki Bogu dalej tak jest!

Jak dzisiaj, z perspektywy człowieka 70-letniego, patrzy pan na swoją przeszłość? Co w życiu najbardziej się panu udało?

Przede wszystkim udało mi się życie rodzinne. Jesteśmy z żoną Michaliną razem 48 lat, a w sporcie różnie z tym bywa. Mamy dwójkę zdrowych, szczęśliwych dzieci, trzy wnuczki i jednego wnuka.

Powiodło mi się sportowo, bo zdobyć medal olimpijski to marzenie każdego sportowca. Można być mistrzem Europy, mistrzem świata, ale igrzyska to co innego. Obecnie w Rzeszowie jestem jedynym mistrzem olimpijskim, oprócz Rafała Wilka, dawnego żużlowca, który na igrzyskach paraolimpijskich zdobył trzy razy złoto – i raz srebro – w kolarstwie szosowym.

Cóż można więcej! Grałem w latach największych sukcesów czy to Resovii, czy reprezentacji. Udało się odbudować klub, w którym odnosiłem największe sukcesy. Nie mam czego żałować! Może mógłbym dłużej pracować, ale wyszło, jak wyszło.

Atakujący Asseco Resovii Rzeszów (a także reprezentant Niemiec) Jochen Schöps i Marek Karbarz na meczu Asseco Resovia – Fenerbahçe Stambuł podczas międzynarodowego turnieju im. Jana Strzelczyka, 24 września 2012 r.
Fot. Maciej Gocłoń / FOTONEWS/newspix.pl

Jak obecnie wygląda pana codzienność?

Jak każdego emeryta. Praktycznie żadnych obowiązków.

Ogląda pan siatkówkę?

Prawie wszystko, bo siatkówki jest dziś tyle, że nie sposób wszystko zobaczyć. Śledzę przede wszystkim Resovię, ale również inne kluby. Aż serce się cieszy, że jest teraz taki klub jak ZAKSA Kędzierzyn-Koźle, który w tym roku leje najsilniejsze zespoły świata. Sama przyjemność oglądać ich mecze. Kiedyś Resovia tak grała!

Marek Karbarz

(ur. 22 lipca 1950 r. w Charzewicach)
Jeden z najzdolniejszych i najwszechstronniejszych polskich siatkarzy, cichy bohater olimpijskiego finału w Montrealu (1976), gdzie jego wejście na boisko miało ogromne znaczenie. Karierę zaczynał w Stali Stalowa Wola, ale szybko trafił do legendarnej Resovii, z którą odniósł wielkie sukcesy. Czterokrotnie zdobył mistrzostwo Polski (1971, 1972, 1974, 1975), sięgnął także po wicemistrzostwo (1973) i dwa brązowe medale krajowych mistrzostw (1970, 1977) oraz Puchar Polski (1975). Z Resovią wywalczył też tytuł klubowego wicemistrza Europy, po zdobyciu srebrnego medalu w Pucharze Europy (1973). W roku 1974 do swoich trofeów dodał brązowy medal w Pucharze Zdobywców Pucharów, a w 1976 zajął wraz z rzeszowską drużyną 4. miejsce w Pucharze Europy Mistrzów Klubowych. Z krakowskim Hutnikiem w 1978 i 1979 r. zdobył tytuł wicemistrza Polski. W 1978 r. został bezapelacyjnie wybrany na najlepszego polskiego siatkarza.
W reprezentacji Polski, w latach 1969–1979, rozegrał 218 spotkań. Jest złotym medalistą igrzysk olimpijskich w Montrealu (1976) i mistrzostw świata w Meksyku (1974). Ma na koncie tytuł wicemistrza Europy z 1977 r.
Uczestniczył w igrzyskach w Monachium w 1972 r. (9. miejsce), a także w mistrzostwach świata w latach 1970 (5. miejsce) i 1978 (8. miejsce) oraz mistrzostwach Europy w 1971 r. (6. miejsce). W Pucharze Świata w 1977 r. uplasował się wraz z kadrą na 4. pozycji. We wczesnej młodości był reprezentantem Polski juniorów, uczestnikiem młodzieżowych mistrzostw Europy w 1969 r. (7. lokata).
W 1980 r. wyjechał do Francji, gdzie grał w klubie Arago de Sète. Po zakończeniu kariery sportowej został trenerem. We Francji z powodzeniem prowadził drużyny JSA Bordeaux, Saint Nazaire VB i Martigues Volley-Ball. Po powrocie do Polski był szkoleniowcem zespołu Kazimierz Płomień Sosnowiec oraz trenerem i działaczem rzeszowskiej Resovii.
Z wykształcenia jest inżynierem budownictwa, absolwentem Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Rzeszowie.