Wolę współczesną siatkówkę, bo są dłuższe akcje, więcej się dzieje na boisku. I szybciej

Rozmowa z Józefą Ledwig

Urodziła się pani w kwietniu ’35 roku jako jedna z pięciu sióstr. Jak wspomina pani dzieciństwo?

Pochodzę ze wsi Szerzyny. Mieszkaliśmy tam do ’39 roku, po czym przenieśliśmy się do Mościc koło Tarnowa, a potem już do samego Tarnowa. Gdy wyjeżdżaliśmy z Szerzyn, miałam dwa lata. Cały nasz dobytek zmieścił się na dwóch rowerach. Rodzice je prowadzili, myśmy wszystkie szły, a tylko młodsza siostra Helena siedziała na siodełku. Pamiętam, że płakałam przez to, że ona siedziała, a mnie kazano iść.

Drugie wspomnienie mam już z Tarnowa. Mieszkaliśmy naprzeciwko getta. Gdy Niemcy je likwidowali, stali z karabinami przed oknami. Jeśli ktoś się pokazał w oknie, od razu strzelali. Przez trzy dni nie mogliśmy wyjść z domu.

W ’45 roku ojciec przyjechał za pracą do Katowic i z czasem również nas tu ściągnął. Do szkoły chodziłam już w Katowicach, tak samo wszystkie siostry.

A jakie miała pani relacje z siostrami?

W rodzinie różnie bywa. Każda miała swoje zainteresowania. Jedna chodziła do jednej szkoły, druga – do innej, z czasem wszyscy się porozjeżdżali. Trzy z moich sióstr już nie żyją od wielu lat, została tylko moja młodsza o 10 lat siostra. Mieszka w Monachium, już chyba ze 30 lat.

I urodziła się po wojnie.

Tak, w listopadzie ’45 roku w Katowicach. To był ciężki okres dla nas wszystkich. Przyjechaliśmy do nowego środowiska, na Śląsk. Nie rozumieliśmy, co ludzie do nas mówią. Z czasem dało się przywyknąć, ale najpierw trzeba było pytać, o co chodzi, co dane słowo znaczy.

Kiedy zaczęła pani aktywnie interesować się sportem?

Początkowo ćwiczyłam gimnastykę sportową, ale przerosłam wszystkie siostry, byłam za wysoka na gimnastyczkę. W RSW Prasa Unia był trener Zbigniew Chojnacki, który prowadził tam siatkówkę. Załapałam się i zaczęłam grać w siatkę.

Ten trener był jednocześnie dziennikarzem?

Tak, pracował w „Trybunie Robotniczej”. Robiłam postępy i Chojnacki doradził mi, żebym znalazła klub. Trafiłam do Baildonu Katowice i zaczęła się moja kariera. W klubie działały jeszcze inne sekcje i właśnie tam startowałam w skoku wzwyż, w rzucie dyskiem i młotem. Sekcja lekkoatletyczna występowała w pierwszej lidze, do dyspozycji były stadion lekkoatletyczny, boiska do siatkówki, ale i korty tenisowe, trenowała tam Jadzia Jędrzejowska. Mimo to postawiłam na siatkówkę.

Kiedy pani uznała, że to siatkówka jest tym, czemu chce się pani poświęcić?

To trener zasugerował mi, że muszę w końcu wybrać: czy wybieram siatkówkę, czy lekkoatletykę. Powiedział: „Jak chcesz grać dalej, musisz iść do jakiegoś klubu, który gra w rozgrywkach ligowych na Śląsku”.

Ale wkrótce przeniosła się pani do Małopolski, do Krakowa. Jak do tego doszło?

Mnie zauważył już Janusz Badora, trener AZS Gdańsk. Baildon grał z gdańską drużyną w drugiej lidze. Badora powołał mnie do drugiej kadry, bo był jej trenerem. Później Zbigniew Szpyt, trener pierwszej kadry, w ’58 czy ’59 roku wziął mnie do swojego zespołu. Oprócz tego prowadził Wisłę, więc namówił mnie, żebym przeszła do lepszego, pierwszoligowego klubu. Tak trafiłam do Wisły w ’60 roku.

Józefa Ledwig (pierwsza z lewej) w barwach krakowskiej Wisły
Źródło: archiwum prywatne Józefy Ledwig

Żeby przyjechać do Krakowa, musiała pani podjąć decyzję rodzinną, bo miała już pani męża. Podobno poznaliście się w klubie?

Tak. Mąż grał w hokeja. Jest prawdziwym Ślązakiem, urodził się w Katowicach.

Jak udało się pani przekonać prawdziwego Ślązaka, żeby opuścił Katowice?

Umówiliśmy się, że wyjedziemy najwyżej na dwa lata. Ale zostaliśmy już w Krakowie na stałe.

Z jakimi nadziejami i planami wkraczała pani do drużyny Białej Gwiazdy?

Dziewczyny przyjęły mnie bardzo serdecznie. Wtedy byłam już w pierwszej kadrze, więc spotykałyśmy się wcześniej na zawodach. Atmosfera była bardzo sympatyczna, szybko się zaaklimatyzowałam.

Zdobyła pani wiele trofeów z Wisłą: w ’61 roku brązowy medal mistrzostw Polski, później Puchar Polski, kolejne lata – brązowe medale, ale też srebrny w ’66 i złoty w ’67. Jaka była atmosfera w lidze 60 lat temu?

Dzisiaj dużą rolę odgrywają pieniądze. Za naszych czasów nie było żadnych transferów, żadnych dotacji, zawodniczki nic nie dostawały. Jedyne premie przyznawano na przykład za mistrzostwo Polski. Zawodniczki otrzymywały prezenty, a klubowi wręczano puchar i dyplom. Motywowało nas to, że każdy chciał grać, pokazać się. Ja miałam ambicję, by podnosić swój poziom, dostać się do kadry, do jednej, później do drugiej. Kolejną moją ambicją było dostanie się do pierwszej szóstki – i tak się stało. Wszystkie dziewczyny chciały podnosić poziom i grać, mimo że nie stały za tym żadne dodatkowe pieniądze ani premie.

Lata 60. to czas, kiedy reprezentacja kobiet w siatkówce zdobywa kolejne trofea i przygotowuje się do igrzysk olimpijskich w Tokio.

Najpierw odbywały się mistrzostwa świata w Moskwie, które stanowiły kwalifikacje do igrzysk olimpijskich w Tokio. Dwa pierwsze miejsca dawały olimpijski awans. Mistrzostwa wygrały Japonki, ale jako gospodarz nie potrzebowały kwalifikacji, więc dostały ją Rosjanki, które zajęły drugie miejsce, i my – za trzecie miejsce. Brązowy medal zdobyłyśmy po ciężkim boju. Kolejne dwa lata to był czas przygotowań do igrzysk: turnieje, zgrupowania, obozy. Prowadził nas świetny trener, świętej pamięci Stanisław Poburka.

Józefa Ledwig przed wyjazdem na igrzyska olimpijskie do Tokio
Źródło: archiwum prywatne Józefy Ledwig

Jak wspomina pani same igrzyska?

To było ogromne przeżycie. Japonki wydawały się poza konkurencją. Wypłynęły po raz pierwszy w Brazylii na mistrzostwach świata w ’60 roku. Pokazały zupełnie inny styl, odbierały piłkę dołem. Myśmy tego nie znały. Zresztą Azjaci są bardzo zwinni, dla nich nie ma straconych piłek. Początkowo ich siatkówka jawiła nam się zupełnie inaczej, później poziom już się wyrównał.

Centrum siatkarskiego życia było u nas, w Europie Środkowo-Wschodniej, a Rosjanki także były trudnymi przeciwniczkami.

Tak. Wtedy również Rosjanki były dla nas poza zasięgiem. Wszystko wygrywały – czy to mistrzostwa Europy, czy nawet mistrzostwa świata. Aż w końcu Japonki je pokonały.

Jak Poburka budował ducha drużyny? W jaki sposób stworzył zespół?

Był bardzo fajnym facetem – koleżeńskim, wesołym, dowcipnym. Czułyśmy się zmobilizowane do gry. Zespół był bardzo dobrze dobrany, choć może to kwestia przypadku. W każdym razie zawiązała się między nami więź i po ’68 roku, jak myśmy zrezygnowały, w dalszym ciągu utrzymywałyśmy kontakt. Co roku spotykałyśmy się ze sobą, razem z mężami. Od około 3–4 lat już się nie spotykamy – część dziewczyn zmarła, do tego trwa pandemia. Ale utrzymujemy kontakt telefoniczny, wydzwaniamy do siebie.

Pamięta pani atmosferę meczu z Japonkami?

Jako jedyne w całym turnieju wygrałyśmy z nimi seta. Grałyśmy bardzo dobrze. Na meczu był nawet sam cesarz Japonii. Nie pamiętam dokładnie, jak to się stało, że wygrałyśmy seta. Widocznie popełniłyśmy mniej błędów. Jako jedyny zespół urwałyśmy seta Japonkom, bo wszystkie pozostałe mecze one wygrały 3 : 0.

W mistrzostwach Europy dwa razy zdobyły panie srebro: w ’63 roku w Rumunii i w ’67 w Turcji.

Grałyśmy tam bardzo dobrze. W ’63 roku, gdyby nie pechowa kontuzja Danusi Wagnerowej w czasie spotkania z Rosjankami, to miałybyśmy mistrzostwo Europy. Niestety Rosjanka naskoczyła Danusi na nogę, doszło do skręcenia. Przegrałyśmy 2 : 3.

Gdyby nie ta przegrana, to panie byłyby pierwszymi Złotkami.

Tak, niewiele brakowało. Piątego seta już nie pamiętam, ale wiem, że Danusię Wagnerową uznano za najlepszą zawodniczkę turnieju.

I to pomimo kontuzji.

Tak, ale z tą kontuzją dokończyła seta. Gdyby nie uraz Danusi, to naprawdę zdobyłybyśmy mistrzostwo Europy. Na kolejnych mistrzostwach, w Turcji, też wywalczyłyśmy srebro, przegrałyśmy z Rosjankami. Skład był już nieco inny, doszły młode zawodniczki: Halina Aszkiełowicz-Wojno, Basia Hermel. To były już dla nas przygotowania pod kątem igrzysk olimpijskich w Meksyku.

Rok ’68 był szczególny na świecie – w Paryżu doszło do protestów studentów, Polska wspólnie ze Związkiem Sowieckim najechała na Czechosłowację, a w samym Meksyku kilka tygodni przed igrzyskami doszło do rozruchów, zginęło kilkaset osób. Czy ta atmosfera była dla pani odczuwalna w czasie igrzysk?

Myśmy wszystkie wiedziały, co się dzieje. Grałyśmy przecież mecz z Czechosłowaczkami.

Pani Halina Aszkiełowicz-Wojno mówiła mi pięć lat temu, że Czechosłowaczki na was pluły.

Nie przypominam sobie takich incydentów. Natomiast kapitanka Czechosłowaczek spotkała się przed meczem z Krystyną Rawską i powiedziała jej, że nie podadzą im rąk na powitanie.

Czechosłowaczka tak powiedziała?

Tak. Jedynie wymieniłyśmy się proporczykami. Nie przywitałyśmy się ze względu na to, że w Czechosłowacji stacjonowało polskie wojsko.

Jeśli chodzi o atmosferę, były to bardzo radosne igrzyska.

I jedne igrzyska, i drugie były niesamowite pod każdym względem. Wioska olimpijska w Tokio była bardzo rozległa. Do dyspozycji miałyśmy rowery i nimi jeździło się po wiosce. Z kolei w Meksyku mieszkałyśmy w wielkim bloku. Ale atmosfera też była niezwykła. Działał tam klub, w którym spotykali się zawodnicy z najróżniejszych krajów, można było coś wypić czy przekąsić. Życie towarzyskie wrzało, było wesoło, zawodnicy wymieniali się pamiątkami.

Niektórzy sportowcy z Europy narzekali na specyficzne warunki – Meksyk położony jest dość wysoko i dyspozycja fizyczna części zawodników była gorsza.

Myśmy tego raczej nie odczuły. Przyleciałyśmy dużo wcześniej, był czas na aklimatyzację. Wcześniej miałyśmy też 10-dniowy obóz w Zakopanem. Mieszkałyśmy w schronisku, przewodnik góral codziennie prowadził nas na szczyty. Powtarzał, żeby się nie zatrzymywać, tylko iść normalnym krokiem.

To pomogło paniom kondycyjnie?

Na pewno.

Drużynę Meksykanek prowadził wtedy Poburka. Czy dla pani, jednej z liderek jego drużyny sprzed czterech lat, to była niecodzienna sytuacja?

Przede wszystkim chciałyśmy wygrać i po ciężkim boju udało się, wygrałyśmy 3 : 2. Poburka dobrze przygotował Meksykanki do meczu z nami.

Znał was dobrze.

Tak, to też ma duży wpływ.

Krystyna Krupa, Barbara Hermel-Niemczyk i Józefa Ledwig po powrocie z igrzysk w Meksyku
Źródło: archiwum prywatne Józefy Ledwig

Chciałem jeszcze porozmawiać o Wiśle. Każdy, kto mieszka w Krakowie, jest albo za Wisłą, albo za Cracovią. W pani małżeństwie reprezentowane są obydwa kluby!

Przede wszystkim to tradycja i również ja w nią wsiąkłam. Mąż grał w Cracovii, ale nie było z tego powodu żadnych domowych sporów. Mnie w Wiśle wszystko się podobało. Wspaniała panowała tam atmosfera. Była kawiarnia, w której spotykałyśmy się po meczu, po treningach, także z koszykarzami czy koszykarkami. Piliśmy tam sobie kawkę czy herbatkę, rozmawialiśmy. Później to wszystko znikło. Dziś to już nie jest ten sam klub co kiedyś. Ludzie poodchodzili i trochę żal mi Wisły.

Na czym polegała pani aktywność w Wiśle po zakończeniu kariery?

Byłam asystentką trenera Zbigniewa Szpyta. Później zostałam inspektorem sekcji, załatwiałam sprawy biurowe związane z meczami, wyjazdami i tak dalej.

Czyli widziała pani kolejne pokolenia dziewczyn, które zajęły pani miejsce. Jakie to było wrażenie – patrzeć na to samo z innej perspektywy?

Treningów za bardzo nie oglądałam, ale mecze – już tak. Siadałam na trybunie i obserwowałam wszystkie mecze, chyba do ’82 roku. Oczywiście przychodziły nowe zawodniczki, byli nowi trenerzy, nawet przez jakiś czas Poburka był trenerem Wisły. Poza tym Ryszard Litwin, Leszek Kędryna.

Śledziłam losy wielu zawodniczek. To normalna kolej rzeczy. Jedne zaczynają, drugie kończą kariery.

Józefa Ledwig: Mnie w Wiśle wszystko się podobało (…) Dziś to już nie jest ten sam klub co kiedyś. Ludzie poodchodzili i trochę żal mi Wisły.
Fot. Andrzej Banaś

A co się stało, że zawodniczki nie sięgały już po takie sukcesy jak wasza reprezentacja? Bo przełom lat 60. i 70. zamyka okres sukcesów, aż do czasów Złotek.

Niemczyk bardzo te Złotka wywyższał. A wcześniej myśmy przecież też zdobywały wicemistrzostwo Europy, medale olimpijskie. O brązowym medalu na mistrzostwach świata w ogóle się nie mówiło, tylko Złotka i Złotka – i tak poszła fala. Oczywiście myśmy im życzyły, żeby zakwalifikowały się do olimpiady. Udało się, dostały się na igrzyska w Pekinie, ale nawet z grupy nie wyszły. A to była według mnie bardzo dobra drużyna.

Którą z zawodniczek szczególnie pani ceniła?

Mnie się bardzo podobała Dorota Świeniewicz. Wcześniej widziałam ją na wyjazdach, bo brała udział w mistrzostwach Europy. Ceniłam sobie również Małgosię Glinkę, ale ona grała jaka atakująca, a Dorota była wszechstronną zawodniczką. Myśmy wszystkie były wszechstronne. Obecnie zawodniczki mają swoje specjalizacje – grają w ataku, jako rozgrywające, przyjmujące, jest libero. A myśmy umiały wszystko.

Przedtem nie było też odbioru z dołu, tylko palcami. Nie wolno było przełożyć rąk przy bloku, uznawano to za błąd. A teraz można. Mało tego! Można odbić ramieniem, nogą, głową!

Każdą częścią ciała.

Tak. Siatkówka zrobiła się ciekawsza, akcje trwają dłużej. Za moich czasów zawodniczka przełożyła rękę przez siatkę – i gwizdek, koniec. Wolę współczesną siatkówkę, bo są dłuższe akcje, więcej się dzieje na boisku. I szybciej. U nas co chwila był jakiś błąd – a to podwójna piłka, a to coś innego.

Czy dzisiaj ma pani ulubione siatkarki?

Teraz nie oglądam już siatkówki. Nie wiem, kto i jak gra. Mam „Przegląd Sportowy”, ale tam nie wyczytam wszystkiego.

Którą z nieżyjących koleżanek szczególnie pani wspomina?

Nie wyróżnię żadnej, każdej mi szkoda.

Z Haliną Aszkiełowicz-Wojno byłyśmy w bliskiej relacji. Marysia Śliwka była bardzo sympatyczna, zawsze wesoła i uśmiechnięta. Lidzia Żmuda-Obłonczek też wesoła, do tańca i do różańca.

Danusia Wagnerowa znała się świetnie na siatkówce, z mężem Hubertem cały czas o niej dyskutowali. Była oblatana w tych sprawach. Jeszcze Jadzia Marko. Również Jagoda Abisiak grała w Tokio. Była miła, sympatyczna, koleżeńska. Wszystkie były super, naprawdę, o każdej z koleżanek mogę to powiedzieć.

Do dziś przyjaźnię się z Krystyną Czajkowską-Rawską, to będzie już dobre 60 lat. Łączy nas szczególna więź. Podobnie z Krysią Jakubowską i Krystyną Krupą.

Jak teraz wygląda pani codzienność?

Ciężko jest. Mąż jeździ na wózku. Dużo trzeba koło niego robić, kąpać go. Staram się, muszę sama wszystkiemu podołać.

Jak długo są państwo małżeństwem?

Od ’59 roku, w sierpniu miną 62 lata. Mąż był sprawny, prężny, ale choroba nie wybiera. Dobrze, że jeszcze ja jako tako chodzę, chociaż kręgosłup mi wysiadł. Chodziłam na rehabilitację, zrobiłam USG i ortopeda mówi tak: „Proszę pani, ma pani tak zharatany kręgosłup, że nie jestem w stanie nic zrobić”. Pozostaje mi tylko operacja, ale nie mogę sobie na nią pozwolić, bo co będzie z mężem? A gdyby operacja się nie udała i też trafiłabym na wózek – co wtedy? Dopóki mogę, to chodzę i wszystko załatwiam. Różnie w życiu bywa, ale jest, jak jest.

Kontakty telefoniczne z koleżankami ciągle są częścią pani życia?

Tak, bardzo często dzwonimy do siebie, koleżanki pytają, jak się czuję, czy walczę. No walczę, przecież nie mogę się poddać!

Ona z Wisły, on – z Cracovii. Józefa i Henryk Ledwigowie są małżeństwem od 1959 roku
Fot. Andrzej Banaś

Józefa Ledwig

(ur. 18 kwietnia 1935 r. w Szerzynach)
Znakomicie atakująca i zagrywająca siatkarka, ikona krakowskiej Wisły. Karierę zaczynała w katowickich klubach – Unii i Baildonie, któremu bardzo pomogła w awansie do ekstraklasy (1959). Z Wisłą trzy razy wywalczyła złote medale mistrzostw Polski (1967, 1969, 1970), trzy razy – srebrne (1966, 1971, 1972), a pięć razy – brązowe (1961, 1962, 1963, 1965, 1968). Z krakowskim klubem grała też w półfinale Pucharu Europy w 1971 r., a w latach 1960 i 1961 zdobyła Puchar Polski.
W polskiej reprezentacji, do której należała w latach 1959–1970, rozegrała 216 meczów. Ma w swoim dorobku dwa brązowe medale olimpijskie, przywiezione w 1964 r.
z Tokio i w 1968 r. z Meksyku. W roku 1962 wróciła z brązowym medalem z mistrzostw świata w Moskwie, a w 1970 wzięła udział w mundialu w Bułgarii (9. miejsce). Na koncie ma również dwa tytuły wicemistrzyni Europy, zdobyte w Konstancy w 1963 r. i w Izmirze w 1967 r.
Po zakończeniu kariery sportowej przez wiele lat pracowała w krakowskiej Wiśle jako asystentka trenera Zbigniewa Szpyta i kierowniczka sekcji. Jest absolwentką liceum ekonomicznego. Jej mąż Henryk Ledwig był hokejowym bramkarzem Baildonu Katowice i Cracovii.