Założyliśmy się z żoną o pięć tysięcy, czy wrócimy ze złotem. Przegrałem

Rozmowa z Włodzimierzem Stefańskim

Zacznijmy od pańskich sportowych początków w rodzinnym Wrocławiu.

Jako mały chłopiec bardzo interesowałem się piłką nożną. Mój ojciec był kibicem Śląska Wrocław. Sam przed wojną gdzieś grywał, niestety nie wiem, w jakiej klasie. Jednak ani mnie, ani mojemu bratu Jerzemu nie pozwalał grać w nogę. Zupełnie nie wiem dlaczego. Ponieważ w tamtym okresie dzieci w wolnym czasie przeważnie biegały po podwórku, mój brat, starszy ode mnie o 12 lat, zaczął namawiać rodziców, by pozwolili mi trenować w jakimś klubie sportowym.

Chciałem dołączyć do zorganizowanej grupy, w której ktoś mnie czegoś nauczy, coś mi pokaże. No i trafiłem do młodzieżowego zespołu lekkoatletycznego, chyba Parasol się nazywał. I ćwiczyłem. Jako chłopiec trenowałem wszystko: i biegi, i skoki, i inne dyscypliny, ale jakoś mnie nie wciągnęło. Trwało to około dwóch lat.

Kiedy więc zaczęła się siatkówka?

Poszedłem do szkoły średniej, do Liceum Kasprowicza we Wrocławiu. Po pierwszej klasie zapisałem się na obóz wędrowny. Było nas dwunastu czy czternastu chłopców, pojechaliśmy z nauczycielem angielskiego na dwa tygodnie w polskie góry. Każdego dnia wędrowaliśmy, by wieczorem zatrzymać się w nowym miejscu. I pewnego razu miejscowe chłopaki rzuciły nam wyzwanie: „Zagramy w siatkówkę”. Moi koledzy na to: „Dobra, zagrajmy”. Jeden z nich, Kazimierz Cieśla, trenował już wtedy w Gwardii Wrocław.

I zaczęliśmy grać… To był mój pierwszy w życiu kontakt z siatkówką, zupełnie dobrze mi szło jak na debiutanta. W trakcie obozu rozegraliśmy kilka meczów w różnych miejscach, a po powrocie Kazik namawiał mnie: „Przyjdź do Gwardii, zobaczysz, spodoba ci się”. Kiedy pojawiłem się w klubie, większość chłopców trenowała tam od trzech miesięcy czy od pół roku. I oczywiście się ze mnie śmiali, bo sami byli już trochę zaawansowani, potrafili wykonywać pewne siatkarskie elementy. Najtrudniejszy i najbardziej emocjonujący był pad, czyli rzucanie się za piłką. Kiedyś koledzy zaproponowali, żebym się rzucił, a gdy to zrobiłem, znów zaczęli się śmiać i orzekli, że kości zostały rzucone. Poobijałem się, ale wiedziałem, że trzeba się sporo nauczyć – pomału, pomału do celu.

Proszę opowiedzieć o swoim pierwszym meczu. Pamięta pan, jakie to były emocje?

No więc od roku gram w juniorach, po jednym z treningów przychodzi trener pierwszej drużyny – a Gwardia była wtedy chyba trzecim klubem w Polsce – Władysław Pałaszewski i mówi: „Pakuj się, na koniec tygodnia jedziesz z nami na mecze do Warszawy”. Dla juniora to jest niesamowite przeżycie!

W stolicy mam swój pierwszy występ, z drużyną Warszawianki. Wchodzę na krótką zmianę, bodajże za Stanisława Gościniaka, z przodu. Następnego dnia gramy z Legią, ówczesnym mistrzem Polski. Gwardia przegrywa 0 : 2 w setach, nagle trener Pałaszewski rzuca: „Rozbieraj się, zaczynasz grać”. No i wygrywamy trzeciego seta, wygrywamy czwartego. Piąty set jest bardzo zacięty, w końcu przegrywamy. Tu drobna dygresja: w tamtych czasach na siatce nie było antenki, a legioniści mieli swój system – grali bardzo szeroko i mieli wystawy, które obecnie byłyby poza antenką. Stamtąd atakowali i to im się udawało. Po meczu w Warszawie czuliśmy się trochę oszukani. A następnego dnia w gazetach pojawiły się nagłówki, że jest nowy talent siatkarski.

No tak, odzyskanie dwóch setów i równa walka w piątym to mimo wszystko dobre okoliczności debiutu.

Pewnie. Zwłaszcza że ja miałem dopiero 17 lat, albo zacząłem 18. rok. Moja mama, która zmarła kilka lat temu, do końca życia przechowywała gazetę z moim zdjęciem i olbrzymim nagłówkiem mówiącym o nowym bombardierze. Wówczas zawodnicy nie mieli, tak jak dzisiaj, ściśle przypisanych ról. Trzeba było grać niemalże wszędzie, z wyjątkiem pozycji wystawiacza, czyli rozgrywającego.

I tak się właśnie potoczyła moja kariera w Gwardii… Tyle że za długo nie potrwała, bo pojawiły się niesnaski w klubie. Oznajmiłem, że nie chcę tutaj grać, chcę odejść do Odry Wrocław – czyli do klubu za miedzą, dwie ulice obok. Oczywiście w tamtych czasach to było nie do przyjęcia. Można było zniszczyć karierę zawodnika, ale w żadnym razie nie można było pozwolić, by poszedł do rywala, i to miejscowego. W rezultacie przez rok w ogóle nie grałem, tylko trenowałem z Odrą.

Dostawałem za to powołania do reprezentacji juniorów. Najpierw do szerokiej grupy – w Iławie było nas chyba 76 młodych zawodników. Później, zimą ’66 roku, zorganizowano turniej i dostałem powołanie do dwunastki. I tak na dobre zaczęła się moja kariera, która ciągle szła do przodu, mimo całego roku niegrania.

Ostatecznie nie wstąpił pan do Odry Wrocław, tylko trafił do stolicy.

Dostałem propozycję od Skry, która chciała budować drużynę siatkówki. W Warszawie działały wtedy Legia i AZS na AWF-ie, Warszawianka już upadała. I myśmy z juniorami stworzyli nowy zespół, dołączył jeszcze Włodek Sadalski, który grał wcześniej w Poznaniu. Włodka również chciała ściągnąć wrocławska Gwardia, ale dogadaliśmy się, że pójdziemy do Warszawy i tam spróbujemy coś zdziałać.

Przez kilka lat moim klubem była właśnie Skra. Weszliśmy najpierw do drugiej ligi, następnie z drugiej do pierwszej, a potem się wzmocniliśmy – przyszła do nas część zawodników AZS-u. Skrę typowano wręcz na mistrza Polski. Jednak pierwszy sezon ligowy poszedł nam słabo, ledwo się utrzymaliśmy.

To był rok ’72, igrzyska olimpijskie w Monachium, dostałem powołanie do reprezentacji. Jak wiadomo, igrzyska były dla polskiego zespołu nieudane. Jechaliśmy z większymi apetytami, niestety wyszło, jak wyszło. Niewypał.

Po olimpiadzie zacząłem studia na warszawskim AWF-ie. Najpierw prezes Skry oznajmił, że rozmawiał z rektorem i że on nie będzie żądał, by zawodnicy przechodzili do AZS-u. Ale to się zmieniło. Pamiętam dokładnie, jak dziekan wszedł na salę zajęć i odczytał ogłoszenie rektora, że wszyscy sportowcy od bodajże drugiej ligi w górę są zobowiązani występować w AZS-ie, muszą odejść z klubów macierzystych.

I tak się stało w pana przypadku.

Tak. Powiadomiłem prezesa Skry, a on powiedział: „No niestety nic nie zrobię”. I trzeba było odejść do AZS-u. Grałem tam chyba rok, potem przeszedłem do Resovii Rzeszów. Zrezygnowałem ze studiów dziennych i zacząłem zaoczne w filii warszawskiego AWF-u w Mielcu.

W tamtych czasach zmiana barw klubowych nie należała do prostych operacji. Łatwiej było, kiedy ktoś wyjeżdżał się uczyć, szedł do służby wojskowej lub milicyjnej. Ale ja po zmianie klubu miałem studiować zaocznie, a tu obowiązywały inne zasady niż przy studiach dziennych. I zaczęły się kłopoty.

A skąd decyzja o przenosinach do Rzeszowa? Zaczyna pan studia w Warszawie i opuszcza Skrę dla AZS-u – wydawałoby się, że wybrał pan swoją drogę, a tu znowu zmiana.

Decydowałem przede wszystkim sportowo, bo AZS był już innym AZS-em niż kiedyś, gdy liczył się w Polsce jako pierwszy, drugi zespół i liczył się też w Europie. Zaczęło się tam organizacyjnie sypać. W kraju otwierano więcej uczelni sportowych i najlepsi siatkarze niekoniecznie szli do Warszawy, ale na przykład do Wrocławia, Krakowa. Dopływ zawodników do warszawskiego AZS-u był słabszy. A ja po prostu miałem ambicje, żeby grać w lepszym zespole. Widziałem, jak gra Resovia, i bardzo mi się podobał rzeszowski styl gry. Chciałem tam grać i po prostu sam to Rzeszowowi zaproponowałem. Dogadaliśmy się i tak doszło do zmiany w moim życiu.

Półfinałowy mecz Pucharu Europy pomiędzy Resovią a TSV Monachium. Włodzimierz Stefański z numerem 9. 14 marca 1976 r.
Fot. PAP/DPA / Klaus Heirler

Resovia wyróżniała się już wtedy swoim stylem gry, to był początek triumfalnego marszu Rzeszowa po najwyższe trofea.

Ciekawy to był zespół, słynący z podwójnej krótkiej. Razem ze mną przeszedł do Resovii ze stołecznego AZS-u Alek Świderek. Grałem tam trzy lata, do kolejnych igrzysk. Warszawa wówczas trochę siatkarsko upadła, Legii nie było w ekstraklasie, AZS-u chyba też. I wtedy zgłosił się do mnie Jurek Wagner. Zaproponował mi powrót do stolicy, mówił, że w Legii zaczyna się budować nowy, ambitny zespół.

Resovia wiedziała – bo od razu postawiłem sprawę jasno – że nie nastawiam się na pozostanie w Rzeszowie, że kiedyś wrócę do Warszawy. Nie przypuszczali tylko, że to nastąpi tak szybko.

Proszę powiedzieć coś jeszcze o Resovii. Jakie to doświadczenie – gra w innowacyjnym zespole, który w dodatku jest oczkiem w głowie mieszkańców miasta? Klub był dla rzeszowian powodem do dumy, dawał poczucie, że w niewielkim, dość oddalonym ośrodku dzieje się coś ważnego.

No tak, Rzeszów był wtedy nieduży i trochę się podśmiewano, że jesteśmy drużyną z Kresów Wschodnich. W mieście działały też inne drużyny – koszykarska czy piłkarska – ale faktycznie to zespół siatkarski cieszył się największą popularnością wśród mieszkańców.

Mieliśmy halę WOSiR-u, która mieściła chyba 1200 osób, a podczas naszych meczów jeszcze więcej ludzi niż na hali zbierało się pod halą. Gdyby się dało, oglądałoby nas na miejscu ze trzy razy więcej kibiców. Byliśmy rozpoznawalni w mieście i śmialiśmy się, że nie możemy się nigdzie ruszyć – zanim usiądziemy w restauracji przy stoliku, to prezes już będzie wiedział, gdzie jesteśmy. Można powiedzieć, że to są koszta życia w mniejszym mieście. W Warszawie ginie się w tłumie.

A pozytywy? Czuł się pan w Resovii spełniony sportowo?

Na pewno tak. Resovia miała różne dyscypliny, ale siatkówka bez wątpienia stała najwyżej. Na drugim miejscu byli koszykarze. Też mieli ambicje, też wywalczyli mistrzostwo Polski i inne medale.

Przejdźmy do reprezentacji. Jak pan trafił do drużyny Szlagora i jak wyglądały przygotowania do igrzysk w Monachium?

Początki w reprezentacji wyglądały tak, że trener Szlagor zrobił siatkarski przegląd kraju i powołał dużą grupę. Dwudziestu, może dwudziestu czterech zawodników. Z Gwardii powołanie dostaliśmy ja, Stanisław Gościniak, Jerzy Suchanek, Tadeusz Kiełpiński, Bronisław Baran i, jeśli dobrze pamiętam, Henryk Jaros. Pojechaliśmy na szerokie zgrupowanie kadry, potem powołano mnie na kolejne. Czyli jako junior przebiłem się do przodu, razem z paroma innymi juniorami. Pamiętam, jak na obozie w Warszawie namówiliśmy trenera Szlagora – bo juniorzy są zawsze ogromnie dumni z siebie i myślą, że sięgają niebios – aby zrobił mecz kontrolny: nasza szóstka młodych kontra starzy wyjadacze reprezentacyjni. Trener w końcu się zgodził… no i cóż, starzy wyjadacze sprowadzili nas na ziemię. Pokazali, że troszeczkę nam brakuje do poziomu, który oni prezentują.

Zaczęliśmy już wtedy podróżować z drużyną na turnieje europejskie. I zupełnie dobrze nam szło, ale igrzyska niestety nie wyszły.

Zgrupowanie siatkarskiej reprezentacji Polski w ramach przygotowań do igrzysk olimpijskich w Montrealu. Na zdjęciu m.in. trener Hubert Wagner (6. z prawej), Wiesław Gawłowski (1. z lewej), Edward Skorek (2. z lewej), Tomasz Wójtowicz (5. z lewej), Włodzimierz Sadalski (6. z lewej), Mirosław Rybaczewski (3. z prawej), Marek Karbarz (2. z prawej), Włodzimierz Stefański (4. z prawej), Ryszard Bosek (7. z prawej), Zbigniew Zarzycki (8. z prawej), Lech Łasko (9. z prawej). Rudziska Pasymskie, czerwiec 1976 r.
Fot. PAP / Stanisław Moroz

No właśnie: tworzyliście dobrą drużynę, potrafiliście grać, ale na wielkich imprezach coś się psychologicznie rozpadało i wyniki nie były satysfakcjonujące.

Myśmy się też zastanawiali, co się dzieje: przed turniejami gramy naprawdę bardzo dobrze, wszystkie drużyny się nas boją, zwyciężamy… a potem zaczyna się duża impreza i jedziemy w dół. Doszliśmy do wniosku, że problem brał się z podejścia do treningów. Szlagor potrafił nam organizować wyczerpujące treningi po 3,5–4 godziny, na hali albo na kortach tenisowych, gdzie świeciło słońce. A później, kiedy zbliżał się termin mistrzostw Europy czy mistrzostw świata, trener wpadał na pomysł, że teraz trzeba trochę wyluzować, by nabrać świeżości. I chyba tamten system – praca, praca, ciężka praca, a potem nagle tydzień czy dwa luzu – zabierał nam całą moc.

Później, już u Wagnera, nie było taryfy ulgowej. Trenowaliśmy ciężko i przed turniejem, i na turnieju. Bez żadnych wyluzowań. Pamiętam mecz z Niemcami na mistrzostwach świata w Meksyku: jedna szóstka gra, druga za kotarami skacze płotki, a później jest zamiana. Zdarzało się, że ktoś z nas mówił: „Przecież on chyba zwariował, co on robi? Zajedzie nas kompletnie, nie będziemy w stanie się ruszyć”. Jednak z perspektywy czasu widać, że dzięki temu dużo wygrywaliśmy. Piąte sety to były koncerty: myśmy grali jak w pierwszym secie, a przeciwnik siadał.

Skoro już rozmawiamy o Wagnerze: w jakich okolicznościach dotarła do pana zaskakująca wiadomość, że oto kilka miesięcy po igrzyskach w Monachium zmienia się trener? I jakie były pańskie wcześniejsze doświadczenia z Wagnerem?

Znaliśmy się z boiska, graliśmy razem w Skrze. Wagner doszedł do nas z kolegami z AWF-u. Widzieliśmy, że bardzo chciał jechać na igrzyska. I wiedzieliśmy, dlaczego Szlagor zdecydował inaczej. Powiedział nam: „Jurek nie może siedzieć na ławce, bo nam zepsuje atmosferę. On musi grać”. Nie widział Wagnera w swojej drużynie, więc do Monachium pojechali inni.

Kiedy ogłoszono, że Wagner został trenerem, byliśmy zdziwieni. Zadawaliśmy sobie pytania: „Jak to teraz, po zmianie ról, ma wyglądać? Jak się ułożą relacje między Jurkiem a nami, kolegami z boiska?”. Nagle on miał zacząć rządzić…

…a nie miał żadnego doświadczenia, nigdy wcześniej nie był trenerem.

Nie miał doświadczenia, za to zawsze bardzo dużo mówił o graniu, krytykował i opowiadał, co by zrobił na miejscu trenera. Nie chodzi mi o to, że nas sondował, sprawdzał, kogo ma po swojej stronie, bo chciał przejąć reprezentację. Nic z tych rzeczy, to były po prostu rozmowy kolegów z boiska. Po igrzyskach dowiedzieliśmy się, że Wagner zbiera kadrę i będzie rozmawiał z zawodnikami – kogo widzi w zespole, z kim chce pracować. No i tak zrobił.

Na zmianę trenera reprezentanci zareagowali różnie, bardziej lub mniej akceptująco. Jakie było pańskie nastawienie i jak przebiegały spotkania, rozmowy z Wagnerem? Pamięta pan swoje pierwsze wrażenia?

Na pewno większy opór mieli zawodnicy, którzy byli w podobnym wieku jak Jurek i grali z nim dłużej jako koledzy. Ja byłem z nim może dwa lata w jednym klubie, więc u mnie to wyglądało inaczej. Po prostu ciekaw byłem, co się wydarzy, nie miałem specjalnych oporów.

Szybko się zorientowaliśmy, jaki to jest człowiek, czego wymaga. Pierwsze lody Wagner przełamał chyba na Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych. Drużyna, którą skompletował, sięgnęła tam po drugie miejsce. Przegraliśmy tylko ze Związkiem Sowieckim, uważanym wtedy za zespół poza zasięgiem. Nie byliśmy załamani, Jurek też się nie załamał. Powiedział, że jeszcze Rosjan pokonamy. To był pierwszy sygnał, że coś z naszej drużyny wyjdzie – niedługo razem działaliśmy, a już sporo udało się osiągnąć.

Tak więc z jednej strony pojawiła się myśl, że idzie ku dobremu, a z drugiej – wiedziałem, że to jest człowiek dość trudny: nie lubi dyskusji, ma być tak, jak on chce. Mówił nam: „Demokracja jest dobra, ale to ja decyduję”. Rozmowy nie było.

Miał pan wysoką pozycję w zespole. Wagner nazywał pana „idealnym komponentem w złotej szóstce”, uważał, że potrafi pan zrobić blok lepiej niż Wójtowicz, ma pan nieprawdopodobną dyscyplinę taktyczną i jest pan pracowity, szczególnie na treningach. To bardzo solidny fundament, zważywszy na to, jak trudnym człowiekiem był Wagner. Jak pan to odbierał i jak wyglądała pana osobista relacja z trenerem?

O tak dobrym zdaniu Wagnera o mnie dowiedziałem się dużo, dużo później. Jako koledzy nigdy nie byliśmy specjalnie blisko. Jurek wiele razy miał do mnie pretensje o treningi, nastawienie, zaangażowanie i tak dalej. Wielokrotnie myślałem sobie, że chyba ma mnie dosyć i przy jakiejś okazji z przyjemnością wykopie mnie z drużyny. Ale chyba się myliłem. Dzisiaj myślę, że chciał mnie po prostu zdopingować do intensywniejszej pracy.

Kiedy graliśmy o wysoką stawkę, zawsze wchodziłem na boisko. Czyli Wagner jednak mnie doceniał, miał do mnie zaufanie. Innych powodów nie widzę, bo nie byliśmy w wielkiej komitywie i trudno byłoby mi zarzucić: „Aha, wy się razem trzymacie, to on ci zawsze pozwala grać”. Wydaje mi się więc, że decydowały tu wyłącznie walory sportowe.

Jak wspomina pan przygotowania do Meksyku?

Jechaliśmy z nadzieją, że się pokażemy, coś ugramy. Nikt z nas nie brał jednak pod uwagę złotego medalu. Mówiliśmy, że gdybyśmy się załapali na pudło, byłoby wspaniale. Przed wyjazdem do Meksyku zawarłem zresztą zakład, który przegrałem – ale to bardzo dobrze! Otóż założyłem się z żoną, która powiedziała: „Wrócicie ze złotym medalem”. Ja na to: „Zwariowałaś chyba, nie ma szans”. Pamiętam jak dziś, założyliśmy się o pięć tysięcy złotych.

A już w Meksyku apetyty rosły nam z meczu na mecz. Zwłaszcza gdy w fazie grupowej pokonaliśmy Związek Sowiecki, i to teoretycznie nie najlepszą z naszych szóstek. Wagner wprawdzie zmieniał wyjściowe szóstki, ale w zespole zawsze wiadomo, kto by wyszedł na boisko, gdyby mieli wyjść najsilniejsi.

Wrócę jeszcze do treningów: tak jak mówiłem, u Wagnera nie było taryfy ulgowej. W Meksyku ćwiczyliśmy i graliśmy równocześnie. W trakcie meczu trwał trening drugiej drużyny.

W salce obok, często z obciążeniami.

Tak jest. Wewnętrznie mruczeliśmy, że Wagner nas zajeździ, że kończyny odmówią nam ruchu, nie dadzą rady. Ostatecznie jednak dały radę i zaprowadziły nas bardzo daleko. Choć kilka razy znaleźliśmy się nad przepaścią. Najgorzej było w turnieju finałowym w meczu z NRD. Wtedy obowiązywał inny system, sześć drużyn wchodziło do finału, każdy grał z każdym. I na przykład wygrywając z Meksykanami, wprowadziliśmy do finału drużynę NRD. Potem sami graliśmy z Niemcami, prowadziliśmy już 2 : 0… i nagle zrobiło się 2 : 2.

W trzecim secie było 15 : 13, a w czwartym – 15 : 12 dla Niemców.

Zadawaliśmy sobie pytanie: „Czyżbyśmy mieli właśnie teraz zapłacić za te szaleńcze treningi?”. No ale piąty set był nasz, i to 15 : 5.

W pewnym momencie w drużynie pojawiła się myśl, że jeśli zaprzepaścimy swoją szansę, to chyba zakatrupimy trenera. Niestety – w zespole nigdy nie jest różowo, nie zawsze wszystko gra.

Ale też widać, choćby na przykładzie meczu z NRD, potęgę przygotowania fizycznego.

W końcu zrozumieliśmy, że piąty set to jest nasz czas – ale zawsze trzeba najpierw do niego doprowadzić. Wybiegnę trochę do przodu: olimpiada w Montrealu, piąty set jest blisko, ale może być również daleko. Balansowaliśmy czasem na granicy. Często o wszystkim decydowała jedna piłka.

Zwycięski mecz Polski ze Związkiem Sowieckim na igrzyskach olimpijskich w Montrealu. Włodzimierz Stefański z numerem 1
Fot. PAP / Zbigniew Matuszewski

Gdyby sprawy potoczyły się odrobinę inaczej, to i za treningi, i za zmiany w szóstce Wagner mógłby być bardzo krytycznie oceniany. Jednak zwycięzców nikt nie sądzi. Edward Skorek mówił mi, że Wagner miał wspaniałe metody, ale też dużo szczęścia. Czy pan również tak to widzi – zwłaszcza w kontekście meczów w Montrealu – że czasem było nieprawdopodobnie blisko do końca dobrej passy?

Oczywiście. W sporcie, owszem, trzeba mieć szczęście, ale ono przeważnie towarzyszy najlepszym. W Montrealu w pierwszym meczu przegrywaliśmy przecież z Koreą Południową 0 : 2. Wszyscy działacze Polskiego Komitetu Olimpijskiego wyszli z hali. Wrażenie było takie, że przyjechaliśmy podbijać świat, a tu już Koreańczycy nas gonią. Ale odwróciliśmy mecz na 3 : 2. Z Kubą także niewiele brakowało… Najlepszy kubański zawodnik ma piłkę na siatce, u nas pół drużyny leży, nikogo w bloku, on strzela 20 centymetrów w aut – i sytuacja się odwraca.

Wagner wpajał nam, że jak jesteś dobry, to wygrasz z każdym. Nie ma, że ktoś jest dla nas nieosiągalny. I faktycznie: na igrzyskach Związek Sowiecki wygrywał wszystkie swoje mecze 3 : 0. Godzina, godzina dziesięć i po meczu. Ale jak przyszło im walczyć z nami, jednak pękli.

Wagner zapisał się w historii sportu jako twórca wielkiego sukcesu, ale jako człowiek był targany emocjami, nałogami. Za swój talent, swoją wrażliwość płacił chyba wysoką cenę.

Trenerem na pewno był wielkim, ale powiedzmy też, że trafił na dobrych zawodników i że później już mu tak dobrze nie szło. Wznawiał przecież trenowanie reprezentacji i niestety, choć mieliśmy wspaniałą młodzież, nic z zespołu nie wyciągnął. My byliśmy gotowi pójść razem z nim. Uwierzyliśmy, że to, co robimy, jest dobre. Nie, nie byliśmy aniołkami. Mieliśmy ciężkie chwile i potrzebowaliśmy odskoczni od siatkówki. Na pewno robiliśmy rzeczy, których sportowiec nie powinien robić, ale zdawaliśmy sobie sprawę, co i kiedy możemy. Kiedy nie wolno, to nie wolno – tak brzmiało nasze niepisane prawo. Nie trzeba było nic mówić, każdy wiedział i każdy się pilnował. Tak więc ja nasz sukces zawsze określam tak: 50 procent wkładu Wagnera, 50 procent – zespołu.

Faktycznie, późniejsze doświadczenia z męską i żeńską reprezentacją pokazują, że – trawestując tytuł filmu o Jamesie Bondzie – sam Wagner to za mało.

No niestety. On miał specyficzny sposób prowadzenia zajęć i nie jest tajemnicą, że dużo dziennikarzy przychodziło na nasze treningi, by posłuchać, jak się do nas zwraca. Myśmy to wytrzymywali, spływało to po nas: „Niech se pogada, jak mu to służy”. Ale na przykład w żeńskiej reprezentacji system Jurka kompletnie nie zdał egzaminu.

Sport się rozwija, rozwija się też podejście do sportu, do zawodników. Niech pan sobie wyobrazi Wagnera, który zostaje trenerem jednego z dzisiejszych czołowych zespołów świata. To nie ma racji bytu, nastały inne czasy.

Mogłoby się to skończyć skandalem.

Oczywiście. Pytał pan wcześniej o Jurka jako człowieka, to powiem na przykład, że on prawie nigdy nie chorował, co oczywiście nie jest wadą. I nie rozumiał ludzi, którzy chorowali – co już wadą jest. Dla niego złe samopoczucie to było coś niepojętego. A przecież różne są organizmy: jeden człowiek przy 37 stopniach temperatury jest do niczego, a drugi ma 39 stopni i funkcjonuje normalnie. Pamiętam, jak powiedziałem Wagnerowi, że mam stan podgorączkowy i kompletnie mi odebrało siły, a on na to: „Co ty gadasz, ja miałem 39 stopni gorączki i grałem mecz. A wcześniej całą noc w brydża grałem”. Jak słyszał od naszego lekarza, że zawodnik ma kontuzję i musi mieć trzydniową przerwę, to grzmiał: „Ile?!” – i przerwa się skracała do dwóch dni. Tak że Wagner wywierał olbrzymią presję na otoczenie, łącznie z zawodnikami.

Zawsze uważałem, że to jest człowiek twardy, stabilny, który wie, kiedy, jak i co może zrobić. Gdy dotarły do mnie wieści, że wpadł w alkoholizm i wszystko stracił, strasznie się zdziwiłem. Nie sądziłem, że Jurek tak się rozmieni na drobne.

Może jeśli w pierwszych kilku latach pracy trenerskiej człowiek osiąga wszystko, to później jest już tylko gorzej? Trudno sprostać własnej legendzie.

Może tak być. Niejeden wielki trener nie wytrzymał bycia wielkim i poszedł w dół. Weźmy na przykład piłkarskiego trenera Mourinho. To przecież była alfa i omega. A teraz? Gazety ciągle pytają, kiedy wreszcie zostanie zwolniony. Tak samo jest z zawodnikami, którzy się staczają. Według mnie w sporcie trzeba przede wszystkim pamiętać, że wspaniała kariera nie trwa wiecznie. Może Wagner sądził, że system, który wymyślił, nigdy nie padnie, że będzie ciągle działał z sukcesem? Trudno powiedzieć. Dostawał przecież ostrzeżenia, choćby od żeńskiej drużyny, że coś nie gra.

Powróćmy do pańskiej drogi. Kończy pan trzydziestkę i to jest moment przełomowy, bo zawodnik może wtedy wyjechać za granicę. Wybiera pan odmienny kierunek niż koledzy – Finlandię. Dlaczego?

Przez zupełny przypadek. Zdecydowałem się na grę w Belgii, wszystko już było dogadane. Część wynagrodzenia miał mi płacić klub, a część – uniwersytet, na którym miałem pracować. Sam klub nie był w stanie pokryć całości, ale razem z dochodami uniwersyteckimi to by się spinało. No więc podpisujemy wstępny kontrakt, a za kilka dni dostaję wiadomość, że niestety, pracy na uniwersytecie się nie udało załatwić i zostaje tylko klub. Nie podpisuję ostatecznego kontraktu, bo warunki finansowe są niewystarczające, żebym mógł pojechać wraz z rodziną.

I wtedy nagle pojawia się pewien pan z Finlandii i mówi, że przyjechał do Polski specjalnie dla mnie, żeby porozmawiać, bo klub Kimmo Lahti chce mnie zatrudnić. I tak właśnie znalazłem się w Finlandii. Dodam jeszcze, że wcześniej miałem ofertę z Emiratów Arabskich. Na stadionie Legii po treningu podchodzi do mnie jakiś człowiek i pyta, czy to ja jestem Włodzimierz Stefański. Potwierdzam, a on informuje, że chciałby mnie ściągnąć do Emiratów, i pokazuje mi gruby plik dolarów. „Jak podpiszesz, to od razu tutaj dam ci 20 tysięcy”…

Dobry argument negocjacyjny.

W tamtych czasach na pewno. Odpowiedziałem jednak, że to nie jest kierunek, który by mnie interesował. I wtedy wyszła Finlandia.

A mogło nie wyjść nic, bo przed olimpiadą w Moskwie zerwałem ścięgno Achillesa i zastanawiałem się, czy w ogóle będę mógł grać. Duża część lekarzy uważała, że to już dla mnie koniec sportu. Tylko fizjoterapeuta w szpitalu na Szaserów mówił: „Jeszcze pograsz, jeszcze pograsz”. On jedyny mnie podtrzymywał na duchu.

Centrum Lahti – miasta, w którym Włodzimierz Stefański zamieszkał w 1980 r.
Źródło: domena publiczna

Jakie były pańskie pierwsze wrażenia, pierwsze kroki w Lahti?

Człowiek, który przyjechał do Polski, żeby ze mną porozmawiać i podpisać kontrakt, pokazał mi zdjęcie drużyny z Lahti, która zajmowała wtedy trzecie czy czwarte miejsce w lidze fińskiej. Zobaczyłem, że w zespole jest paru reprezentantów Finlandii, i pomyślałem sobie, że to chyba nie może być zła drużyna.

Wyjechałem w październiku ’80 roku. Odebrano mnie z lotniska, zawieziono do mieszkania i od razu powiedziano, żebym zabrał tenisówki, bo jedziemy na mecz do Oulu, a to z 500 kilometrów od Lahti. W autobusie po raz pierwszy zobaczyłem swoich kolegów od grania. No i niestety – to była już inna drużyna niż na zdjęciu, z tamtej został tylko jeden zawodnik.

Początki były nie najlepsze. Prezes klubu wyobrażał sobie, że jak ściągnie mistrza olimpijskiego, to hala się zapełni, a zespół wszystko wygra. Ale w siatkówce w pojedynkę nie da się za dużo zrobić. Po sezonie wylądowaliśmy na szóstym czy siódmym miejscu, a ja dostałem propozycję, żeby zostać grającym trenerem. W następnym sezonie zajęliśmy miejsce czwarte. Poszliśmy w górę. Mecz o miejsce w finale wprawdzie przegraliśmy z najlepszą fińską drużyną – ale po ciężkich bojach. Mieliśmy dobry, młody zespół, więc powiedziałem prezesowi: „Zrób pierwszy krok, żeby zatrzymać ludzi i żebyśmy mogli iść dalej”. Niestety nie zatrzymał, pół zespołu odeszło, w kolejnym sezonie była ciężka walka o utrzymanie się w lidze. Wtedy odszedłem z klubu.

Dokąd?

Trzysta kilometrów na północ – do Kuopio. Graliśmy w drugiej lidze, potem weszliśmy do pierwszej… a potem czytam w gazecie, że klub zbankrutował. Wszystko się posypało. Miejscowi działacze zaczęli szukać ratunku, bo Kuopio tyle lat czekało na pierwszą ligę siatkówki. Związek pozwolił nam grać, ale niestety drużyna była za słaba, aby się utrzymać. W Kuopio spędziłem trzy lata, jak wcześniej w Lahti.

Wtedy przyszła propozycja grania, a po roku – trenerowania w Mikkeli Vauhti, czyli 160 kilometrów w dół od Kuopio. Trafił mi się prezes, który niespecjalnie się znał na siatkówce. Najgorzej jest właśnie wtedy, kiedy ludzie, którzy rządzą, nie znają się na danej dyscyplinie, a wymagają nie wiadomo czego. I prezesowi się wydawało, że skoro wszyscy chłopcy mają minimum metr dziewięćdziesiąt, to rozniosą pierwszą ligę i będą grali w ekstraklasie. Ale zabrakło i techniki, i taktyki.

Trenowanie w Finlandii bardzo się różniło od trenowania w Polsce. Jak tam przyjechałem, to trenowało się trzy razy w tygodniu po półtorej godziny plus mecz albo dwa. W rezultacie przechodziłem kryzysy jak za czasów Szlagora – dużo, dużo, dużo ćwiczeń, a potem przerwa i nagła utrata mocy. W Polsce się trenowało dwa razy dziennie, czasami zdarzyła się wolna sobota lub niedziela, i tyle. Trochę to trwało, zanim organizm przestawił się na fińskie warunki.

A jak odebrał pan sam kraj, zmianę mentalną, kulturową, językową?

Językowo było strasznie. Przyjechałem najpierw sam, trzy miesiące byłem bez rodziny. Wychodziłem na miasto, szedłem na rynek – bo tutaj wszystko się kręci wokół rynków – słuchałem ludzi i żadnych słów nie mogłem wyłapać. Z podróży po świecie znałem parę słów niemieckich, parę francuskich czy angielskich. A tu nic. „Boże drogi, gdzie ja przyjechałem, co ja tu zrobię?” Całe szczęście, że w zespole wszyscy mówili po angielsku i jakoś mogliśmy się dogadać. Ale poza klubem na początku była katastrofa.

Dużo czasu pan potrzebował, żeby zacząć mówić po fińsku?

Pracowałem w szkole, to musiałem zacząć, musiałem coś mówić. Teraz, po 40 latach, jest w porządku.

A co do kultury: Finlandia to wprawdzie Europa, ale ludzie są trochę inni. Zamknięci w sobie, nie tak wylewni jak Europejczycy, nie mówiąc o Polakach czy Francuzach. Bliski kontakt raczej nie wchodzi w grę, tylko na odległość ręki, a najlepiej jeszcze dalej. W latach 80. Finowie podchodzili do obcych – i chyba nadal podchodzą – z dużą rezerwą. Później poznaliśmy parę fińskich rodzin, nawiązaliśmy kontakty. I ci ludzie nam powiedzieli, że Finowie są ostrożni, ale kiedy już kogoś zaakceptują, polubią, to tak naprawdę.

W Finlandii początki nie są łatwe. A my z żoną znów w pewnym sensie jesteśmy na początku, bo po trzydziestu paru latach wróciliśmy do Lahti. Nie mam kontaktu z byłymi kolegami z boiska, wyjechali. A nawiązać nowe bliskie znajomości jest naprawdę trudno. Na razie złapaliśmy kontakt z jednym sąsiadem, prezesem naszej wspólnoty. Bardzo sympatyczny człowiek, trochę młodszy ode mnie. Ale to nie jest tak jak w Polsce, że człowiek szybko poznaje sąsiadów i się zaprzyjaźnia. Jeżeli chce pan zaprosić Fina, to musi się pan umówić na konkretny dzień i na konkretną godzinę, bo nikt sam z siebie nie przyjdzie, nie zapuka do drzwi i nie powie: „Przechodziłem obok, to wpadłem zobaczyć, co u was słychać”.

Mimo różnic kulturowych postanowili państwo zostać w Finlandii. Skąd ta decyzja?

Były różne powody. Przyjeżdżając tu, mieliśmy z żoną założenie, że pogram 2–3 lata i wracamy do kraju. Później niestety zaczął się stan wojenny.

Zastanawialiśmy się: wracać, nie wracać? A jeśli tak, to co będziemy robić? I co z dziećmi, jak im zapewnić byt na przyszłość? Stan wojenny nigdy nie zapowiada niczego dobrego, nie wiadomo, ile potrwa. No to jeszcze rok, dwa lata zostaniemy. Później starsza córka zaczęła chodzić do szkoły i pojawiły się nowe pytania: czy jak pojedziemy do kraju, to ona da radę wszystko nadrobić? No to jeszcze rok, zobaczymy, co będzie. Wreszcie i syn poszedł do szkoły. I tak pomału, pomału, dokładając po rok, po dwa lata, zostaliśmy na dłużej. W końcu zacząłem szukać pracy, bo już miałem dosyć trenerowania. Z wiatrakami walczyć nie chciałem. Zatrudniłem się w szkole, dzieci poszły do liceum, skończyły je. Decydowaliśmy z roku na rok: „Jeszcze trochę, jeszcze poczekamy”. No i tak czekamy od kilku dekad.

Finlandia to kraj sportów zimowych. Bywa pan na skoczniach w Lahti, obserwuje inne zimowe dyscypliny, które stoją tam na bardzo wysokim poziomie?

Obecnie mieszkamy dwa kilometry od skoczni, które są zresztą niedaleko centrum miasta. Chodzimy na konkursy. Dwa lata temu znajomi z Polski odwiedzili nas w czasie zawodów i poszliśmy wszyscy razem.

Niestety jednak muszę przyznać, że zimy, które pamiętam z pierwszych lat w Lahti, wyglądały inaczej niż dziś. Wtedy już od połowy października było zimno i był śnieg. Jesienią ’80 roku przyjechałem z Polski w cienkiej kurteczce, a tutaj biało i mróz. Aż prezes klubu poleciał po kurtkę zimową, żebym nie zamarzł. A teraz można sobie niemal do grudnia nie zmieniać opon na zimowe. Duża, duża zmiana. Moim zdaniem zima w Finlandii skróciła się o jakieś trzy miesiące. Pamiętam, jak w latach 80. zakopaliśmy się z kolegą w kwietniu, na Wielkanoc, w zaspie śnieżnej. Teraz trudno to sobie wyobrazić.

Na koniec proszę opowiedzieć o relacjach z kolegami z drużyny. Z kim ma pan najbliższy kontakt?

Z Mirkiem Rybaczewskim jeździmy – co najmniej od 10 lat – na wspólne wakacje do Francji, zawsze w to samo miejsce. Mam kontakt z Bronkiem Beblem, z Markiem Karbarzem.

20 czerwca 2006 r., niemal 30 lat po pamiętnym finale igrzysk w Montrealu, polscy siatkarze i zawodnicy dawnej reprezentacji Związku Sowieckiego rozegrali w Miliczu mecz wspomnień. Na zdjęciu: Marek Karbarz, Włodzimierz Stefański i Włodzimierz Sadalski blokują atak Władimira Szkuruchina
Fot. PAP / Adam Hawałej

Czyli z ekipą Resovii.

Czasami też z młodszym kolegą – Wojtkiem Drzyzgą. A ostatnio skontaktowałem się z Tomkiem Wójtowiczem. On bardzo poważnie choruje. Kiedy to do nas dotarło, nie mieliśmy pojęcia, czy wypada zadzwonić. A jeśli tak, to co powiedzieć? „Tomek, jak się czujesz?”? To przecież cios poniżej pasa. Wielu z nas się wahało, jak postąpić. Na szczęście już wiem, że można do Tomka dzwonić w każdej chwili i że on chętnie porozmawia.

Włodzimierz Stefański

(ur. 20 listopada 1949 r. we Wrocławiu)
Podstawowy gracz kadry Wagnera, słynący z doskonałej gry blokiem. Wychowanek wrocławskiej Gwardii, później grał w warszawskiej Skrze, Resovii Rzeszów i Legii Warszawa. Największe sukcesy klubowe odnosił z Resovią, w której barwach wywalczył dwa tytuły mistrza Polski (1974, 1975), a także uczestniczył w turniejach finałowych Pucharu Zdobywców Pucharów (1975 – 3. miejsce) i Pucharu Europy Mistrzów Klubowych (1976 – 4. miejsce). Z Legią sięgnął po dwa brązowe medale mistrzostw Polski (1978, 1980).
W reprezentacji narodowej, w latach 1969–1980, rozegrał 267 spotkań. Zdobył mistrzostwo świata w Meksyku (1974) i złoty medal olimpijski w Montrealu (1976). Na koncie ma również dwa tytuły wicemistrza Europy (1975, 1977) i srebrny medal Pucharu Świata (1973). Wystąpił na igrzyskach olimpijskich w Monachium (1972 – 9. miejsce), mistrzostwach świata w Rzymie (1978 – 8. miejsce) i mistrzostwach Europy we Włoszech (1971 – 6. miejsce). Dwukrotnie grał w Pucharze Świata (1973 – 2. miejsce, 1977 – 4. miejsce).
Po 1980 r. kontynuował karierę sportową w Finlandii. Grał w klubach Kimmo Lahti, Kuopion Sale i Mikkeli Vauhti, w którym był grającym trenerem. Potem – zgodnie z wykształceniem, ukończył bowiem AWF w Warszawie – pracował jako nauczyciel wychowania fizycznego w fińskich szkołach. W Finlandii osiedlił się na stałe i mieszka tam do dzisiaj, jednak zawsze przyjeżdża do Polski na Memoriał Wagnera.